poniedziałek, grudnia 10, 2007

Czubkami palców muskam przedmioty, wdycham zapach zielonej herbaty i przymykam oczy ze zmęczenia i bólu; sama nie wiem, czy poprzez moje działania próbuję sobie coś udowodnić czy ukarać się za nieuświadomione grzechy. Najbardziej zatracam się w tłumie, gubię się i znikam, pozostaje tylko głupi uśmiech, którym nadrabiam braki w elokwencji i pewności siebie.

Dystymię należy leczyć psychoterapią twierdzi profesor Aleksandrowicz, ale jak ja mam się leczyć psychoterapią, jeśli na pierwszych zajęciach z psychiatrii pierwszy psychoterapeuta, którego spotykam na swojej drodze wyprowadza mnie z równowagi i ostatecznie stwierdza, że nie lubi chirurgów. Przy całym moim chłodzie emocjonalnym i postawie antyspołecznej nie mogę stwierdzić, że nie lubię ludzi tylko ze względu na ich zawód, ale to ja tylko, ja chcę być tylko chirurgiem, co ja tam wiem o psychoterapii, skoro najbardziej koi mnie weekend spędzony na dyżurze, na którym nie działo się może wiele, ale wystarczająco, by uciszyć wewnętrzny szloch, z którym nie potrafię uporać się od już zbyt długiego czasu.

W sobotę zszywałam głowę pijakowi po próbie samobójczej, był wyjątkowo spokojny, nie wiem czy od alkoholu czy od depresji, jęczał, że nie chce mu się kurwa żyć, miałam wrażenie, że tak naprawdę nie szukał śmierci pod tym samochodem, tylko nadziei na coś lepszego niż życie na tekturowym pudełku.

W niedzielę przechodziłam koło opustoszałego bloku operacyjnego i zupełnie irracjonalnie miałam ochotę przebrać się w zielone ubranie i zaświecić lampy przy ukochanym drugim stole, ale zamiast tego zmieniałam opatrunki i pobierałam krew, a potem siedziałam i patrzyłam w oślepiające światła w zabiegówce SORu, w myślach powtarzając ruchy dłoni wykonywane przy szwie materacowym poziomym.

Nie masz nic lepszego do roboty w niedzielne popołudnie? - zapytał dr Z. Uśmiechnęłam się wymijająco, modląc się w duchu, by nie zapytał o plany na sylwestra.

wtorek, grudnia 04, 2007

♫ The Headphonist


I'm walking alone again, with my headphones on
And I don't want this anymore,
To hit the streets without a chord
Now this city is my song where I submerge myself
Taking a long walk around the block
Every little step, every single step becomes a note
That I draw on the staff lines of the sidewalk


Mam taką wizję: dwóch kloszardów w parku krakowskim na ławce przy starej studni, noc, światła latarni na Lea i cienie przechodniów na chodniku; i ci kloszardzi, w czapkach z pomponami i drelichowych kurtkach, z białymi plastikowymi reklamówkami, z których pieczołowicie wypakowują wino za 3.99, chuchając w dłonie w podartych rękawiczkach. Na kilka sekund rzeczywistość zamyka się w tych kilku metrach - ławka w parku, stara studnia, dwóch kloszardów i latarnie w oddali.
And I really really wanna run, but, at this moment, I'm listening to a very very soft song.

sobota, grudnia 01, 2007

♫ Both Sides Now

Znajduję Cię nagle w obcym mężczyźnie, ten sam sposób wyrażania się i gorzkie poglądy, pytam G. czemu tylko tacy mężczyźni pociągają mnie w ostatecznym rozrachunku. G. wysnuwa teorię samców alfa, ale obie jesteśmy już pijane, więc nie wiem na ile teoria może być prawdziwa. W końcu lądujemy u mnie w mieszkaniu z czterema chłopcami, którzy bawią nas całą noc, a ja zapominam o mojej słabości do samców alfa, zasypiam o 8 rano, chłopcy budzą mnie po 13, wypijamy kawę i rozchodzimy się, każde w swoją stronę. Powraca wspomnienie obcego mężczyzny, właściwie wspomnienie jego wzroku, ratuję się snem i pracą, to zawsze najlepiej działa.

22 listopada dzwoni do mnie W. i mówi, że Wiera umarła. W radiu o niej mówią, właściwie czytają tylko suchy artykuł z gazety wyborczej, a mnie przed oczami staje stara kobieta o siwych włosach i przenikliwie błękitnych oczach, która mówi co myśli, szepcze wulgarne wyrazy i zadaje najprostsze najtrudniejsze pytania. Nie płaczę, nie rozpaczam, robi mi się tylko trochę duszno i bardzo pusto. Dopiero, kiedy dzwonię do sióstr zakonnych i zmuszona jestem powiedzieć to na głos, dopiero, kiedy mówię słyszałam, że umarła, łamie mi się głos. Płaczę już po odłożeniu słuchawki i znów zastanawiam się nad transformacją bytu w niebyt, zastanawiam się czemu właściwie płaczę, bardziej nad nią czy nad sobą, nad śmiercią jej czy nad śmiercią cząstki mnie, wszystkie te pytania pozostają jak zwykle bez odpowiedzi, odkładam je więc na bok i włączam kolejny odcinek serialu sensacyjnego. Przestaję myśleć i łatwiej oddycham.

niedziela, listopada 18, 2007

It's like candy, but with blood, which is so much better!

Jest biało, jest zimno, czasem pada śnieg a czasem deszcz, chodzę w starym płaszczu, bo te w sklepach są wszystkie takie same, a ja nie chcę takiego samego, chcę taki tylko dla mnie; mam za to nową torebkę i jeszcze nie całkiem stare kozaki. Chodzę po Mieście, czasem zagłuszam Jego oddech muzyką, czasem słucham dźwięków Rynku i Plant, częściej się uśmiecham, częściej też płaczę. Ubieram ładne bluzki i ładne spódnice, obrysowuję oczy czarną kreską i szukam ładnej bielizny w niestandardowym rozmiarze, co naprawdę stanowi spory problem. Pani z francuskiego mnie pyta, co ostatnio czytałam a mnie przychodzą do głowy opisy leczenia przepuklin pępkowych i raków jelita grubego. Walczę o swoje, a przynajmniej robię to częściej, niż dotychczas, z większą łatwością przychodzi mi rozmowa z ludźmi i orientuję się w rozkładach niektórych autobusów lepiej niż G. Czasem się jeszcze smucę, ostatnio smuciłam się w piątek, bowiem nie zdałam kolokwium i nie widziałam Mężczyzny Marzeń, ale w sobotę poszłam na półmetek a tam było zabawnie, a w niedzielę, w niedzielę było najfajniej, bo wysłuchałam szmer nad zastawką mitralną oraz pisałam moje pierwsze dekursusy, które według Mężczyzny Marzeń były zajebiste, przynajmniej on się tak wyraził, niestety nie pozwolił mi zamieścić tego epitetu w historii choroby. Zajebisty jedynie nie był dodatni objaw Blumberga, którego nie powinno było być a był, okazało się, że pacjent oszukiwał, a ja byłam naiwna i niedoświadczona, no bywa i tak.

Tak naprawdę nie mam o czym innym pisać, wszystko kręci się wokół jednego, myślę, że staję się nudna dla otoczenia, ale póki co wszyscy udają, że ich nie irytuję. Niektórzy mówią, że jestem zakochana, co zresztą jest prawdą, mylą się tylko co do obiektu moich uczuć, bo to wcale nie jest Mężczyzna Marzeń.

To jest resekcja jelita grubego jutro o 7.30 rano.

wtorek, listopada 13, 2007

♫ But maybe I'm crazy, maybe you're crazy, maybe we're crazy

Ever since I was little it looked like fun
And it's no coincidence I've come
And I can die when I'm done


Wczoraj spadł śnieg. 11. listopada 2007 wyjrzałam przez okno mojego małego mieszkania w moim małym bloku i zobaczyłam różową łunę i pomyślałam - Pożar. Ale to nie był pożar, to śnieg był. Pierwszy śnieg 11. listopada to musi coś znaczyć, podobnie, jak to, że tego samego dnia zalałam sąsiadce piwnicę, ale nie, spoko, nie zaburzyło mi to poczucia harmonii i równowagi duchowej. Pan na higienie mnie tylko lekko zdenerwował, bo powiedział, że picie dużej ilości kawy zwiększa ryzyko wystąpienia przewlekłego zapalenia trzustki. Zmartwił mnie okrutnie, bo rzeczywiście codziennie piję co najmniej pięć kubków gorzkiej rozkoszy a każdy kubek zawiera trzy czubate łyżeczki kawowych granulek jacobsa czy też davidoffa. Gdyby widzieli to moi rodzice to chyba by na mnie bardzo krzyczeli. No, ale mieszkam sama, nikt na mnie nie krzyczy, robię burdel, i też nikt nie krzyczy, czasem robię burdel specjalnie i specjalnie odżywiam się niezdrowo licząc na to, że ktoś mnie jednak okrzyczy, ale w mieszkaniu jest cicho, tak cicho jak wtedy, gdy jest czysto i gdy jem warzywa.

Mężczyzna Marzeń z każdym dniem wygląda coraz lepiej, ja z każdym dniem szaleję za nim coraz bardziej i tylko staram się nie myśleć, dokąd moje szaleństwo mnie doprowadzi. W chwilach odpoczynku od silnych wahań hormonalnych, asystuję do kolejnej tarczycy, do przepuklin i nowotworów, i coraz bardziej zatracam się w lekturze Noszczyka, Sabistona i Zollingera. Nocami zaś śnią mi się konkursy w zszywaniu mięsa, ewentualnie kolektomie i cesarskie cięcia, i ja teraz wcale nie żartuję - to mi się właśnie śni.

Mężczyzna Marzeń rzekł dziś Przyjdę po ciebie i choć naprawdę nie znaczyło to tyle, ile wydaje się znaczyć, i tak wprawiło mnie to w stan ekstazy.

Tak właściwie, było to największe wydarzenie tego dnia.

poniedziałek, listopada 05, 2007

Short scenes from the life of the bottom of the surgical food chain

Odkąd zrezygnowałam z krainy fantazji, nie mam już serca do pisania o rzeczywistości. Zajęłam się bardziej doświadczaniem niż opisywaniem, nie stoję już z boku, nie obserwuję i nie oceniam, niech tym zajmą się mądrzejsi ode mnie. Ja teraz słucham radosnej muzyki, czytam radosne naukowe książki i sama staram się być radosna, co wychodzi mi lepiej lub gorzej, w zależności od pogody. Tak czy siak, notka poniższa bardziej suchą relacją jest niż wynurzeniami na tematy nieokreślone.

Wtorek:
Zbudziłam się z poczuciem bezsensu i nadchodzącej depresji, dla pewności zrobiłam sobie test psychologiczny i poza potwierdzeniem dobrze mi znanej dystymii czerwonym wykrzyknikiem zaznaczono wysokie ryzyko Seasonal Affective Disorder. Zaczęłam szukać numerów do dobrych psychiatrów i o mały włos nie spóźniłam się na zajęcia. Poznałam Mężczyznę Moich Marzeń. Grr prawie mnie resuscytowała. Psychologowie kłamią. Wcale nie jest potrzebna fototerapia ani fluoksetyna ani psychoterapia, wystarczy dwanaście godzin dyżuru na oddziale chirurgicznym i sześć godzin operacji. I oczywiście Mężczyzna Marzeń stojący obok ze skalpelem w ręku (you're a hardcore chick, huh?)

Środa:
Przysięgam, kiedyś podłożę bombę pod siedzibę główną Polskich Kolei Państwowych.

Czwartek, piątek, sobota:
Leczę dystymię w zaciszu ogniska domowego, ogrzewając się kotem, herbatą i bigosem mojej Mamy. Leczenie okazuje się skuteczne, jednak poczucie alienacji powraca, gdy rozmowa schodzi na tematy chirurgiczne. Najwyraźniej moi najbliżsi nie widzą nic fascynującego w ziejących trzewiach i metalicznym odblasku pęsety i kleszczyków hemostatycznych.

Niedziela:
Mężczyzna Moich Marzeń każe mi zszywać banany. Gdyby banan krwawił, z całą pewnością potrafiłabym już go uratować. Oprócz tego, pierwsze zlecenie w mojej karierze medycznej. Oprócz tego, SOR i bezdomny pan z dziurą w głowie.

Poniedziałek:
Asystuję przy usuwaniu płata tarczycy - haczyk w górę, haczyk w dół, przesuń w prawo, odchyl w lewo, przytnij, przytrzymaj, puść... Pierwszą godzinę walczę z objawami hipotonii ortostatycznej, w czym skutecznie przeszkadza mi zapach palonego gruczołu przypominający przypaloną jajecznicę, a jak ktoś przypalił kiedyś jajecznicę to wie, że zapach jest to odrażający. W końcu jednak wygrywam walkę z moim układem autonomicznym, jednak zabieg nie staje się przez to ciekawszy, kończy się za to szybciej.


Pociąga mnie bezwzględna cisza sali operacyjnej złożona ze snu pacjenta, szumu respiratora, dźwięków aparatury i wydawanych poleceń; pociąga mnie świadomość, że w czasie tych kilku godzin spędzonych na tych kilku metrach kwadratowych nie liczy się nic innego niż pewna ręka i tajemnica cielesności krwią głęboko patrząca w oczy operatora; najbardziej zaś pociąga mnie to zupełnie niezrozumiałe poczucie absolutnego bezpieczeństwa, gdy zakładam sterylne rękawiczki i kładę sterylne dłonie na sterylnym polu operacyjnym.

sobota, października 20, 2007

Mogłabym pisać o wielu rzeczach, na przykład o tym, że niektórzy próbują ze mnie zrobić swatkę, inni zaś anioła, jeszcze inni myślą, że nadaję się do ustabilizowanego życia. Mało kto zastanawia się nad tym, że nie nadaję się do żadnej z tych ról - zaczynam czuć się dobrze we własnej skórze, jakkolwiek mało przystawać ona może do pewnych stereotypów, jakkolwiek jest ona zaskoczeniem dla mnie samej, jak na przykład w czasie zajęć z pediatrii, gdy łapię się na tym że bardziej interesuje mnie uśmiech dziecka niż metody leczenia zespołu nerczycowego. Wolę namawiać pięciolatka do połknięcia tabletek niż zbierać wywiad od mało zorientowanej babci i większą satysfakcję sprawia mi namówienie go do wypicia dwóch syropów niż poznanie szczegółów hemodializy. Wieczorem, płacząc mamie do słuchawki uświadamiam sobie, że po prostu do kolejnej specjalizacji się nie nadaję, nie z powodu nudy, nie z powodu niecierpliwości, a z powodu - surprise, surprise - nadmiernego zaangażowania.

Z drugiej strony uczę się tańczyć mambo i przystosowuję się do typowo studenckiego życia; krystalizują się kolejne pomysły, pojawiają się nowi ludzie, szukam tylko sprzedawcy darmowych minut, bo brakuje mi co najmniej jednego dnia tygodnia, by zrobić wszystko to, na co mam ochotę.

Życie staje się łatwiejsze, kiedy polubi się samego siebie.

niedziela, października 14, 2007

♫ Still Alright

Piję Double Mocha Macchiato na Potsdamer Platz i myślę sobię życie jest piękne, jeśli możesz w ciągu pół roku pić kawę w Londynie, Paryżu, Rzymie i Berlinie, jeśli możesz uczyć się nowych planów metra i kolejnej wersji dzień dobry i do widzenia.
Nigdy nie chcę już myśleć, co będzie dalej, bo życie i tak bywa bardziej zaskakujące niż to, co wymyślić może moja wyobraźnia.

Berlin mnie nie zachwycił, jednak będzie mi brakowało tego stężenia informacji i ciekawych rozmów w jednym miejscu, na pewno będę tęsknić za Double Moccha Machiato w Starbucksie. O dziwo, moja praca spodobała się komisji, co było miłym doświadczeniem, bo do tej pory mało co związanego ze mną komukolwiek się podobało, czemu zresztą trudno się dziwić, bo i ja nie satysfakcjonowałam samej siebie zbyt często.

Wczoraj usłyszałam z tyłu głowy głos pytający czego ty tak naprawdę chcesz. Nie wierzę w glosy, więc nie odpowiedziałam na to pytanie, ale dziś o to samo zapytała moja mama, a w nią już wierzę. Próbuję więc odpowiedzieć sobie na to pytanie, nauczyć się robić to, czego ja chcę a nie to, czego chcą ode mnie inni. Jest to trudne, bowiem dotychczas widziałam się tylko w lustrze postrzegania innych. Staram się jednak, żądam więcej i więcej robię, niestety przez to nie mam już czasu na pisanie o moich rozterkach. Te zresztą staram się eliminować tuż przy ich narodzinach, bagatelizuję je na ile mogę, gorzej tylko, gdy przybierają formę konkretnych osób.

Wciąż się trzymam, może lepiej niż kiedykolwiek wcześniej.

piątek, października 05, 2007

I wake to find no peace of mind, codziennie tak się budzę, otwieram oczy i patrzę w ścianę, czekam na dzwonek budzika i powtarzam jak mantrę nie myśl nie myśl nie myśl. To nawet pomaga, bo potem myślę już tylko o realności mocnej kawy i o półgodzinnej podróży na Prokocim. Tam już nie mam czasu na rozmyślania nad stanem mojego umysłu, pochłaniają mnie dzieciaki żyjące z kanałem przedsionkowo-komorowym i sercem po prawej stronie. Ten rok zaczął się intensywnie, choć materialnie - metafizyki już dawno zabrakło w moim życiu. Chciałabym bardzo podzielić się z Wami tym, co siedzi w mojej głowie, ale po raz pierwszy od dłuższego czasu nie potrafię zwerbalizować swoich myśli i lęków, być może dlatego, że staram się wkroczyć na ścieżkę Rzeczywistości, po długim błądzeniu po lesie Fikcji, który stworzyłam w swoim umyśle, wierząc naiwnie, że Rzeczywistość nie dopadnie mnie w dżungli fantazji, wyobrażeń i aluzji. Tymczasem Rzeczywistość przyczaiła się za Drzewem Złudzeń i dopadła mnie wtedy, gdy najmniej się jej spodziewałam. Zaatakowała z każdej strony i wygrała wojnę szybciej niż zdążyłam wyciągnąć tajną broń wybujałej wyobraźni. Życie chyba jest prostsze niż myślałam, na pewno prostsze od życia niemowlaka z jednokomorowym sercem, na pewno łatwiejsze od życia piętnastolatka z ciężką niewydolnością krążenia i rozrusznikiem w sercu.

Urządziłam się już naprawdę ładnie w moim mieszkaniu, mam komodę i zdjęcia, plakaty i kalendarz, mam porządek w szafkach i czyste podłogi. Łóżko stało się niesamowicie przestronne, odkąd wyrzuciłam z niego wspomnienia o Tobie, przestała mi przeszkadzać Twoja wyimaginowana ręka, nie muszę już obawiać się, że nadepnę na Twoją nieistniejącą nogę, nie słyszę już echa Twojego oddechu; mogę spać spokojnie, słysząc bicie własnego serca, martwiąc się tylko o przeżycie kolejnego dnia w stanie względnej równowagi. W najgorszych momentach negowania własnego istnienia pociesza mnie Marilyn wychylająca się z balkonu w Nowym Jorku w mojej kuchni oraz Chaplin z Brzdącem w przedpokoju. Przynajmniej nie mieszkam sama.

niedziela, września 23, 2007

Untitled brzmi godnie

czyli ransom notes keep falling from my mouth,

czyli chodzi o to: ♫Hide and Seek,

Nie, ja raczej nie przepadam za Conorem Oberstem, jego emo-style działa mi na nerwy, jednak kiedy śpiewa and the phone's ringing and the band's leaving, to mimo tego częstochowskiego rymu, przechodzą mnie ciarki po plecach i przygryzam lekko wargi, by nie śpiewać razem z nim, szczególnie, że idę właśnie wzdłuż opustoszałych torów kolejowych, szczególnie, że właśnie zmierzcha i że wyrośnięta młodzież w dresach tłucze właśnie butelki o mur, co ma także pewien wymiar symboliczny. Dosłowniej traktuję tylko słowa your tongue in my mouth, trying to stop the words from coming out, bo przypominają mi o paru miłych momentach roztańczonej nocy.

Coś jednak jest w tej historii klin klinem, jeszcze więcej jest w tej historii o kopciuszku, niestety nie zgubiłam pantofelka, więc chyba należy przyjąć, że najlepsze historie muszą kończyć się szybko, nawet jeśli coś w nich jest.

Zarzucona makulaturą wydrukowanych artykułów i fragmentów książek, siedzę w tabelkach i wykresach, i klikam, i piszę, i wklejam, i analizuję po raz pięćsetdwudziestyenty istotność statyczną kolejnych czynników prognostycznych, i naprawdę, naprawdę nie zbiera mi się na przemyślenia metafizyczne, na żadne przemyślenia już mi się nie zbiera, wyjałowiłam się duchowo przez te wakacje - kryzys wiary w Boga zmieniłam w kryzys wiary w medycynę a kryzys wiary w medycynę szybko zmieniłam w kryzys wiary w samą siebie.

Staram się nie dopuszczać do siebie obaw, że nie zrealizuję wszystkich moich planów, których jest trzykrotnie więcej niż w roku ubiegłym, ale strach przed porażką dopada mnie co jakiś czas, manifestując się klasycznym napadem lękowym, który zbijam niezawodną póki co calminą. Wpatruję sie jeszcze czasem w moje odbicie w lustrze, próbuję dopasować to, co widzę z tym, co czuję, szukam jakiejś rysy na twarzy, jakiegoś nerwowego tiku, drgnięcia ust, czegokolwiek, co by zdradziło walkę demonów w mojej głowie, jednak po raz kolejny nic nie znajduję w tej fałszywej twarzy ze zbyt niebieskimi oczami, i coraz częściej odwracam się od siebie z niesmakiem.

Coraz częściej też łapię się na tym, że zamykam oczy mijając lustro.

niedziela, września 16, 2007

So what do you think about starting over?

Absolutnie był to jeden z najbardziej magicznych wieczorów i jedna z najbardziej roztańczonych nocy; był to wieczór, kiedy na nowo uwierzyłam w ten koszmarnie nadużywany językowo twór, jakim jest Miłość; była to noc, kiedy zrozumiałam, że z każdą zamkniętą historią otwiera się kolejna, lepsza.

Popatrz, to my szepcze do mnie zachwycony, gdy tańczymy w Sali lustrzanej. Patrzę na nas, wtulonych w siebie, na jego ciemną marynarkę, dłonie obejmujące mnie w talii i jego twarz w zagłębieniu między moją szyją a obojczykiem, wreszcie na czerwoną sukienkę i moją głowę opartą na jego ramieniu. Staram się zapamiętać ten moment, tę jedną z nielicznych chwil, kiedy czuję się bezpiecznie, kiedy czuję się dobrze, everything in its right place, całkiem, całkowicie jak w tej piosence Radiohead.

Mieliśmy do siebie zadzwonić następnego dnia, ale chyba żadne z nas tego nie chciało, chyba obydwoje potrzebowaliśmy tylko dowodu, że nie wszystko stracone.

środa, września 12, 2007

Jest super, jest super, więc o co Ci chodzi?

Tak, ja już napisałam kilka notek, tylko wszystkie odłożyłam na później, bo żadna nie podobała mi się na tyle, by ją publikować. Teraz każda z nich wydaje mi się w porządku, ale już żadna z nich nie jest na czasie. Na czasie pozostaje tylko napis, który zobaczyłam wczoraj w kiblu pewnej krakowskiej knajpy - wczoraj było chujowo, dzisiaj jest chujowo i jutro też będzie chujowo - czyżby wreszcie upragniona stabilizacja?

Właściwie wszystko układa się tak, jak powinno, nie mogę narzekać, to prawda, jednak zdarzają się takie chwile, kiedy dociera do mnie więcej niż może powinno. To są takie chwile jak wtedy, kiedy stałam w tramwaju wisząc na słupku, słuchając Brighter Discontent i uświadomiłam sobie nagle, że nie żyję swoim życiem, że robię dokładnie to, czego nigdy nie chciałam robić i co gorsza, dałam sobie wmówić, że to jest to, co kocham. I stałam w tym tramwaju, pośród kilkudziesięciu obcych twarzy zajętych swoimi sprawami, pomiędzy grubą kobietą z zakupami, smutną zakonnicą i chłopakiem łudząco podobnym do Paula Banksa, stałam gdzieś na przestrzeni między życiem jednego i drugiego podróżującego, i pomyślałam sobie, tak bardzo wulgarnie i tak bardzo po prostu co ja tu kurwa w ogóle robię? Mimo pozornej prostoty pytania, do dziś nie potrafię sobie na nie odpowiedzieć, a co gorsza, od tego czasu zaczęłam pytać samą siebie o inne, znacznie gorsze rzeczy.

Lepiej późno niż wcale
powiedział pewien filozof, ale nie jestem do końca przekonana, czy miał rację.

poniedziałek, sierpnia 13, 2007

Interaktywnie

czyli dużo linków przetykanych niemałą dozą samozadowolenia. Stan to u mnie przejściowy - wrócę do normy, gdy emocje opadną, dlatego proszę o wyrozumiałość Czytelników, którzy nie znoszą chwalipięt (czyli zapewne wszystkich).

Państwo wybaczą, ale cisza na łączach potrwa jeszcze chwilę, bowiem w niedługim czasie wybieramy się tu, tu oraz przede wszystkim tu, a także, jeśli zdążymy, tutaj. Po powrocie z Włoch czeka mnie za to sporo pracy, związanej z tym. Tak się miło złożyło, że niemieccy profesorowie uznali abstrakt mojej pracy za wystarczająco interesujący, bym mogła go przedstawić w tym mieście. W międzyczasie podczytuję sobie to i oglądam to, zaś w międzyczasie międzyczasu (czyli jak już mnie wszystko nudzi i męczy) uczę się tego i tego.
Trzymajcie więc za mnie kciuki, żeby jaźń nie podzieliła mi się na zbyt wiele kawałków, a ja napiszę jakiegoś bardziej stylowego posta w bliżej nieokreślonym czasie (zapewne nie wcześniej niż początkiem września).

Buzi!

czwartek, sierpnia 02, 2007

- Więc wróciłaś? - Nie do końca.

Moje miasteczko liczy czterdzieści tysięcy mieszkańców, od zachodu wita cmentarzem, od wschodu rzeką, od południa szpitalem a od północy parkiem. W moim miasteczku niewiele się dzieje, co wcale nie jest takie złe, bowiem nie trzeba obawiać się powrotów. Daje to poczucie względnego bezpieczeństwa, daje to wrażenie cofnięcia się w czasie do okresu dzieciństwa, gdy wszystko było spokojne, dobre i czyste. Teraz potrzeba mi dużo spokoju, dobra i czystości, bowiem wyjazd z Paryża bolesny był, boleśniejszy niż zwykle, więcej ludzi zostawiałam, więcej wspomnień zabierałam.

Na Pont des Arts jak zwykle dużo ludzi i dużo wina. Słońce kładzie się różowożółtą plamą na Sekwanie, Notre Dame odznacza się bielą, Wielka Siostra rysuje się ostro czernią - chłonę obrazy jak gąbka, staram się zapamiętać kolejne ujęcia rejestrowane zamglonymi oczami, złotą kopułę Les Invalides i szlachetny kamień Luwru, lśniącą brudną rzekę i iskrzące hałaśliwe promy, chłód wieczoru i ciepło wina. Siedzimy w czwórkę na deskach mostu, chłopcy usiłują zaciągnąć nas do łóżka, my nic nie usiłujemy, rozmowa toczy się gładko, słowa turlają się melodyjnie, francusko, smakuję kolejne zgłoski tak, jak smakuję kolejne łyki różowego wina z kubka, bo wiem, że zarówno jedne, jak i drugie są ostatnimi w tym miejscu. Wreszcie wybija godzina Kopciuszka, uciekamy metrem, J. opustoszałą czwórką, ja opustoszałą czternastką, jest cicho i ponuro, zupełnie nie-parysko, nie słychać nawet echa obcasów, z których rezygnuję na rzecz komfortu miękkich trampek. W słuchawkach znów Tori a zaraz potem Placebo. Kontrastowo. Gorzko. Dobrze.

Rano, trzy godziny przed wyjazdem, Wiera gładzi mnie po policzku i prosi, bym przypomniała jej swoje imię. Pytam jej - Ale pani mnie pamięta, prawda? Odpowiada ciepło, zaskoczona - Nie... , po czym patrzy swoimi jasnymi tęczówkami w moje zawiedzione oczy i uśmiecha się smutno - Widzisz, tak to jest, dziewczynko o szarobłękitnych oczach, kiedy do starej kobiety przychodzi dziecko z ideałami. Nie wolno się przywiązywać.
Trzymam więc panią Wierę za rękę i mówię sobie, że wcale się nie przywiązałam, bagatelizuję jej jasność umysłu, odzyskaną parę dni temu, lekceważę wszystkie przegadane i przemilczane wieczory, i próbuję wytłumaczyć sobie, że nie mogę przenosić obrazu dystymicznej lekarki na neurotyczną śpiewaczkę , że nie mogę z obcej kobiety robić brakującej mi babki, znanej na dodatek tylko z pamiętników. Jednak mimo racjonalizacji zjawiska przeniesienia, z każdą minutą coraz trudniej mi wyjść z pokoju numer piętnaście. Wiera pyta mnie o literaturę, uśmiecha się z zadowoleniem na dźwięk niektórych nazwisk, pańskim gestem zachęca mnie - dalej, dalej, co jeszcze? Opowiada mi o muzyce i eks-mężu, niechcący przechodzi na jej ulubiony rosyjski, zwracam jej grzecznie uwagę, że nic nie rozumiem. Zgorszona, wraca do angielsko-francusko-polskiej mieszanki i karci mnie za brak znajomości najmelodyjniejszego języka na świecie; żąda w końcu kawy i przymyka oczy, nieomylny znak, że audiencja się kończy.
Pani wybaczy, jestem zmęczona.
Całuję ją w oba policzki i wychodzę; trzymając rękę na klamce, odwracam się jeszcze z wahaniem i pytam naiwnie - Ma pani dla mnie jakąś radę?
Odpowiada po chwili namysłu
- Dużo pytaj, mało odpowiadaj. I naucz się na litość boską tego rosyjskiego.

niedziela, lipca 29, 2007

A Sorta Fairytale

To jest krotka historia wieloletniej miłości.

To jest historia kolorów i zapachów. Ludzi na Polach Marsowych i pseudoartystów na Place du Tertre. To jest historia spacerów wzdłuż Sekwany i szklących sie oczu na widok Wielkiej Siostry z żelaza i mostu Aleksandra. To jest historia ławeczki w Tuileries, lodów Haagen Dazs i chłopców grających na gitarze. To jest historia kolorowych twarzy w metrze, bałkańskiej orkiestry na Chatelet i żebraczki siedzącej w korytarzu do czternastki.

To jest banalna historia dodatkowych kilogramów od pains au chocolat i kruchych bagietek. To jest prosta historia kawiarni, której właścicielka uśmiecha sie do Ciebie porozumiewawczo a jej syn pamięta Twoj ulubiony rodzaj kawy. To jest zabawna historia chłopców z samochodu na rue de Rivoli i kelnera z włoskiej knajpy, który co wieczór mówi Ci bonsoir. To jest tez historia machania nogami na Pont des Arts, wpatrywania sie w przepływające promy i picia wina z butelki.

To jest wreszcie historia rozdarcia miedzy Tu i Tam, płaczu z tęsknoty za Tam i nostalgicznych mrzonek o Tu. To jest historia niechęci do wyjazdów i nienawiści do powrotów.

To jest historia mnie i tego Miasta, do którego wracać już nie chcę, ale muszę.

czwartek, lipca 26, 2007

Żarcik. Żarcik, mowie!

(czyli troche bezsensu, ale lzej niz dotychczas)

"Twoje imie pojawia sie przy wielu okazjach, czasem je zmieniam, by nie wydalo sie, ze jestes tak wazny. [...] Jedyne, co po nas pozostalo to dwa cienie na chodniku. Byc moze tak zwane piekno tej historii tkwi w braku jej rozwiazania. Mimo dystansu psychofizycznego, mimo tego, ze lzej mi na sercu, ze potrafie budzic sie bez Ciebie w glowie, i tak nieswiadomie szukam Twojej twarzy wsrod obcych mezczyzn. Gdy odnajduje chocby slad tego usmiechu lub tych oczu, usmiecham sie lekko, choc przeciez zaden z nich nie jest Toba, nie powinien nawet, obalilby wtedy mit Twojej wyjatkowosci."

Tak pisalam jeszcze dwa tygodnie temu, dwa tygodnie to szmat czasu, przez dwa tygodnie wiele moze sie zmienic. Wiele sie zmienilo.

Kochajmy sie na stole operacyjnym - dzis tak prawie powiedzialam do jednego chirurga, powstrzymaly mnie tylko peseta i skalpel elektryczny. Widac nawet seks nie moze byc prosty, bo skalpel stoi na przeszkodzie. Tak ogolnie, to nie jestem az tak frywolna, jedynie w przypadku tego bruneta ponosza mnie wodze wyobrazni - Panstwo sobie nie wyobrazaja co mozna sobie przekazywac samymi spojrzeniami z nad pola operacyjnego.

Z innych wiadomosci, niekoniecznie dotyczacych chirurgii i seksu, to niewiele, naprawde niewiele. Uzaleznilam sie od l'Arobase, gdzie przesiaduje godzinami, wydajac reszte pieniedzy na kawe, bagels i internet. Nie ma takiej kawiarni w Krakowie, odnosze wrecz wrazenie, ze nigdzie nie ma takiej kawiarni, w ktorej czulabym sie rownie swobodnie z moim obcym pochodzeniem i niezliczonymi fobiami.

Odwiedzam czasami jeszcze foyer, czynie to teraz bardziej z ciekawosci i nudy niz z wewnetrznej potrzeby obcowania z rodakami. Jak na moj gust, polskie dziewczynki sa za bardzo dziewczynkami. Zastanawiam sie, czy naprawde zrozumienie pewnych oczywistych zyciowych kwestii musi zachodzic tak dlugo, z taka emfaza i czy musi sie konczyc okrzykami przypominajacymi udawany orgazm. Tak czy inaczej, obserwacje mlodych ludzkich samic w rezerwacie przyrody Bagneux sa niezwykle interesujace.

środa, lipca 25, 2007

13ème arrondissement

W mojej dzielnicy jest szesc wiezowcow, dziesiec piekarni, cztery supermarkety i jedna kawiarnia wi-fi, w ktorej serwuja najlepsze bagels pod sloncem. Moja dzielnica jest szaroniebieska w dzien i czarna noca. Najpiekniejsza jest o zmierzchu, kiedy zlotobiale swiatla i blekitnozielone cienie odbijaja sie w szkle wiezowcow.

W mojej dzielnicy jest dom spokojnej starosci. Ludzie tu umieraja niepostrzezenie, czasem zniknie jedno krzeslo ze stolowki, czasem mniej porcji wyda kucharka.
W domu spokojnej starosci jest piekny ogrod, kwiaty wybuchaja blekitem, zolcia i czerwienia, drzewa zielenieja sie godnie a trawa prezentuje najnowsza krotka fryzure. Starzy ludzie siedza tu na krzeselkach i patrza na statyczna flore, zapominajac o dynamice za murami.
W domu spokojnej starosci sa cztery oddzialy. Starzy ludzie na oddzialach wpatruja sie wyblaklymi teczowkami w migajace telewizory i przejmuja sie obrazami wydarzen, na ktore nie maja juz najmniejszego wplywu.

Wszyscy starzy ludzie wymyslaja sobie nowe upodobania. Albo wariuja. Albo glupieja. Albo robia to wszystko na raz a wtedy zycie ponownie nabiera dla nich znaczenia.

Nie-piekne noce nie-pieknych koszmarow

A w glowie miliony, miliardy polamanych mysli, lacze je w spojna calosc na kilka sekund, ale nim zdaze zrozumiec sens powstalych tresci, rozpadaja sie ona na jeszcze drobniejsze kawalki. Od fruwajacych po czaszce zglosek dostaje oczoplasu, dostaje dusznosci, dostaje tachykardii, dostaje wszystko to, czego dostac nie chce.

Codziennie patrze w swoje odbicie w lustrze i pytam sama siebie - Czy to juz? Czy juz? Zagladam sobie w oczy, szukajac sladow obledu i z ulga odpowiadam - Nie, jeszcze nie.
Dzisiaj jednak duzo dluzej zastanawialam sie nad odpowiedzia.

Moje demony kochaja mnie taka, jaka jestem; nic ode mnie nie chca poza spokojem duszy, reszte hojnie mi zostawiaja, tylko spokoj wyrywaja zebami, dra chciwie na strzepy i pozeraja oblizujac sie ze smakiem. Moje demony niczego sie nie boja, wszystkiemu stawiaja czola, zas najskuteczniej bronia mnie przed ludzmi. Oddzielaja mnie od nich murem, pluja gorzkim jadem i sycza, ze te wszystkie stworzenia o dwoch nogach i jednej glowie rania bolesniej od demonow, wgryzaja sie glebiej i zakazaja krew.

Aniol Stroz chyba opuscil mnie calkiem, bo juz dawno nie slyszalam jego glosu.
Z demonami dogaduje sie za to coraz lepiej.

poniedziałek, lipca 23, 2007

Wiera wczoraj zdecydowanie bez humoru; wyzywa mnie od najgorszych i pluje zupa patrzac na mnie triumfujacymi zlosliwymi oczami. Nie mam do niej cierpliwosci; ona do mnie tez, mam wrazenie ze boli ja patrzenie na mnie. W pewnym momencie przestaje nad soba panowac i idiotycznie zarzucam jej zawisc i gorycz, zakrywa uszy i wola "powtorz! nic nie slysze". Wzruszam ramionami i odpowiadam - "nie chcesz slyszec". Pochyla glowe i cicho potwierdza - "masz racje, nie chce". Ma takie przeblyski swiadomosci; trwa to tylko minute, czasem dwie, po chwili wraca do swoich koszmarow, w ktorych prawdopodobnie spedzi reszte swojego zycia. Jej wlasna osobowosc przebija sie z trudem przez pancerz Alzheimera, jedynie upor i wybuchowosc nie ulegly zanikowi. Zaczynam sie zastanawiac, co pozostanie ze mnie, kiedy nadejdzie czas.

W katedrze Notre Dame wszyscy robia zdjecia pieknemu sredniowiecznemu zyrandolowi, wystawionemu obok oltarza, zas Pieta znajdujaca sie tuz za nim pozostaje niezauwazona. Z calej uroczystej mszy najlepiej zapamietalam Japonczyka przyjmujacego Komunie. Jest cos poruszajacego w fakcie, ze obywatel najbardziej poukladanego i rozsadnego panstwa na swiecie wierzy w najbardziej chaotycznego i irracjonalnego Boga z calego bezkresu bostw.

Jest w mojej glowie wiele mysli do wyrazenia, wiele slow do napisania, wiele kropek, przecinkow i wykrzyknikow, ale najwiecej jest nawiasow; wlasciwie czasem mam wrazenie ze wiekszosc mojego zycia zawiera sie w nawiasach. Z cala pewnoscia czas spedzony w Paryzu zamkne w nawias, po raz kolejny uznam to za dygresje od glownego tematu, taka przerwa w zyciorysie, czas na wziecie glebokiego oddechu, tak glebokiego, zeby potem wytrzymac pod woda od pazdziernika do czerwca. Wlasciwie, tak sobie mysle - a tu czynie to czesciej niz gdziekolwiek indziej - dygresje bywaja wazniejsze od watku glownego, w koncu caly Don Juan jest jedna wielka dygresja. Moze to jest jakies rozwiazanie, nigdy nie zamknac otwartego nawiasu, liczac na to, ze nikt nie zauwazy bledu w druku.

Gdybym umiala wyzwolic sie spod tego genetycznego peta, jakim jest dystymiczny charakterek mojej babki, na pewno widzialabym jasniej, mniej przeklinalabym w myslach i wiecej bym sie usmiechala. Permanentnie pytaja mnie o numer telefonu a ja permanentnie odmawiam lub nie odbieram przychodzacych polaczen. Nie potrafie zrozumiec, co oni widza w ciemnej blondynce o zadartym nosie; czasem mysle, ze gdybym to zrozumiala to wiecej mezczyzn znaloby moj numer telefonu a ja znalabym wiecej mezczyzn.

niedziela, lipca 22, 2007

119, rue de Chevaleret

O 23 szarytki zamykaja bramy, pociagi zaczynaja jezdzic o 4.30, ptaki spiewaja najglosniej o 5, o 5.20 robi sie jasno. O 6 rano zasypiam.


W Paryzu najgorsze sa noce. Mysli przepelniaja mi glowe, krew przepelnia naczynia a serce przepelnia klatke piersiowa. Ta powtarzajaca sie nocna tachykardia doprowadza mnie do szalu, nie pozwala spac, nie pozwala odpoczac, zadajac ode mnie uwagi i koncentracji, kiedy ja marze o tym, zeby wreszcie zamknac oczy i snic sny, ktorych nie zapamietam. Zamiast tego spisuje mentalnie wszystkie mary pojawiajace sie przed moimi oczami, gdy z frustracja przewracam sie z boku na bok i prostuje obolale z bezsennego zmeczenia konczyny.

Wedlug artykulu z najnowszego Mozgu i duszy powinnam zglosic sie do psychoterapeuty z moim perfekcjonizmem. Wedlug autorow wszystkie moje problemy wynikaja ze zbyt wysokich poprzeczek, na ktorych lamie sobie rece i nogi, na ktorych stopniowo wytracam energie, tak ze upadam przed dobiegnieciem do mety. Bardzo mozliwe z drugiej strony, ze to nie poprzeczki sa zbyt wysokie tylko moje nogi za krotkie. Tak czy inaczej, moze ktos zna dobrego psychoterapeute - z checia podyskutuje z nim na ten temat.

Wiera od dwoch dni wyjatkowo spokojna i mila, siedze u niej chyba zbyt dlugo, powinnam wiecej pomagac innym chorym, ale ta kobieta ma zbyt duza sile przyciagania. Tylko czasami patrzy mi w oczy, usmiecha sie wtedy ze zdumieniem i szepcze jaka ona piekna, ça doit etre defendu, telle beauté. Piekna jestem dla niej tylko w warkoczu i brazowej bluzce z kwiatkami, byc moze wtedy o czyms jej przypominam; mnie ona przypomina o wielu rzeczach. Czytam jej autobiografie, slucham jej plyty, wpatruje sie w zdjecia, ale wciaz nie moge pojac transformacji, ktora nastapila w jej ciele i umysle. Gdy w piatek wchodze do jej pokoju, wita sie ze mna i patrzac w okno mowi zdecydowanym glosem Wczoraj po pani wyjsciu , myslalam o pani. Chcialam pani cos oznajmic. Wyjasnic. - poprawia sie - Obawiam sie, ze moglam zostac zle zrozumiana, wiec chcialam sie wytlumaczyc... - zamysla sie dobra chwile, po czym dodaje z figlarnym usmiechem - Ale juz zapomnialam.

Z drugiej strony, widzialam swietny lifting twarzy u 36-letniej pacjentki oraz genialna septorynoplastyke u dwudziestolatki. Mowie Wam - majstersztyk.

środa, lipca 18, 2007

Slow kilka bez wiekszej wartosci

Pani Wiera ma ilość lat nieokreśloną, siwe włosy i zamknięte oczy. Otwiera usta, kiedy ja o to poproszę, choć krztusi sie każdą łyżką herbaty, którą w nią wlewam. U pani Wiery w pokoju jest stół, na stole leżą zdjęcia i płyta. Zdjęcia przedstawiają całkiem atrakcyjna brunetkę o dużych oczach i wąskich ustach. Pod zdjęciami widnieje podpis "Wiera". Wkładam płytę do odtwarzacza i słyszę mocny kobiecy głos, śpiewający utwory w stylu Edith Piaf. Plyta podpisana jest "Wiera" Nachylam sie nad panią Wiera i pytam czy pamięta te piosenki. Szepcze nic nie pamiętam, nie pamiętam, co mówiłam, nie pamiętam, co śpiewałam, nie pamiętam, jak żyłam, jestem jak błąkający sie ptak. Sprawia wrażenie budzącej sie z długiego snu, jednak kiedy znów proszę, by otworzyła usta, już syczy do mnie jadowicie - tak cię rąbnę cholero jedna, ze sie nie pozbierasz, ze cię matka rodzona nie pozna.
Właśnie tak moi drodzy wygląda koniec kariery śpiewaczki - emigrantki w domu spokojnej starości przy ulicy Chevaleret.

Tak poza tym, to wciąż patrze na upiększanie natury i probuje zrozumieć zasady septorynoplastyki. Wieczory spędzam z książkami i muzyka a samotność zagryzam melonem i popijam cola light. Wczoraj usłyszałam w słuchawkach All I Need Kearneya i w jednej chwili wróciła do mnie sobota 7 lipca 2007 z G. w białej sukience i P. w ciemnym garniturze. Przypomniała mi sie zabawa dosłownie do białego rana, bolące stopy od tańczenia, rozmowy lekkie i rozmowy poważne, biały tort i ból gardła następnego dnia.Przypomniałam sobie to wszystko i wiele więcej i zapragnęłam powtórzyć tamten dzień i tamta noc, jednak okazało sie to niemożliwe.

Zakończyłam wreszcie pewna opowieść, zamknęłam książkę i odłożyłam na półkę. Nie chce przegapić kolejnego takiego bestsellera.

niedziela, lipca 15, 2007

Bez tytułu. Bez polotu.

Wiecie, tak naprawdę to jest całkiem dobrze. Mam gdzie spać i jeszcze mam co jeść. Staram się dużo uczyć i dużo rozmawiać z obcymi ludźmi, nauczyłam się nawet rozmawiać z obcymi dziewczętami w moim wieku i nawet przyzwyczaiłam się do ich pierdolenia o niczym. Czasem tylko nachodzą dziwne myśli, taki defekt związany z ciałkiem Barra.

Palący ból kolana przypomina mi o tym, że wciąż istnieję, jakkolwiek czasem wydaje mi się to istnienie lekkie i ulotne, jakkolwiek czasem wydaje mi się, że stąpam po wodzie a nie po twardej ziemi, zaś pewne spojrzenia, uśmiechy i półsłówka zdają się zupełnie nierzeczywiste, jak gdyby nigdy się nie wydarzyły. Zasuwam suwak śpiwora wyznaczając granice mojej suwerenności w 14-osobowym pokoju pełnym głosów, ubrań i innych śpiworów; między kolanem a śpiworem pozostaje pusta nienazwana przestrzeń, przytulam się do poduszki, przytulam się do ściany, ale pusta przestrzeń między kolanem a śpiworem wcale się nie zmniejsza. Po wyjściu z łóżka rośnie wręcz, oddzielając mnie od innych ludzi, którzy odbijają się od niej, a ja nie potrafię wciągnąć nikogo do środka, nikogo, kto mógłby zająć przestrzeń między kolanem a śpiworem.

Życie w Paryżu zaczyna mnie męczyć, noce są ciepłe i krótkie, dni duszne i długie, wydaję fortunę na szpilki w kolorze czerwonego wina i jeszcze tego samego dnia kończę z krwawiącym kolanem, pozbawiając się okazji do zaprezentowania moich nóg w nowych butach w Wielkim Mieście Mody. Odkąd tu przyjechałam śnią mi się koszmary, złe myśli atakują mnie w nocy z każdej strony, wciąż mnie o coś oskarżają, wciąż muszę bronić swojej niewinności przed samą sobą, ale poczucie winy nie opuszcza mnie od chwili zamknięcia oczu aż do ich otwarcia. Po przebudzeniu wpatruję się przez kilka minut w sufit, próbując dojść do siebie, staram sie nie krzyczeć, choć właściwie czuję się czasem tak bezsilna, że nawet krzyk byłby dla mnie zbyt trudny.

Przedwczoraj znowu widziałam martwego gołębia, wyglądał niepokojąco z odłamaną główką i oczkami patrzącymi w stronę ulicy. Pół godziny później widziałam żywe ludzkie mięso, krojone, przypalane i wysysane, ale nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak ten nieżywy gołąb. Nie, piątek nie był najlepszym dniem w tym mieście, ale wracając do mieszkania zobaczyłam spacerującego gołębia w miejscu roztrzaskanych zwłok. Zaczęłam wierzyć w reinkarnację.

niedziela, lipca 08, 2007

Przesyt

Ależ moja droga, życie jest tak piękne, tak bogate i tak kolorowe. Czy Ty tego nie widzisz? Czy Ty nie widzisz tych par siedzących na wałach i robiących sobie zdjęcia, nie widzisz tych dzieci obłapiających smoka wawelskiego? A wariat siedzący na ławeczce, deklamujący wymyślane na poczekaniu wiersze? A dorożki? A zieleń nad Wisłą? Przecież jest pięknie, ciesz się, raduj się, masz trzy miesiące wakacji, możesz robić wszystko, czemu nie robisz nic? Czemu znów siedzisz w fotelu, znów wpatrujesz się tępym wzrokiem w róg biurka i w kółko słuchasz jednej piosenki? Gnuśniejesz, tyle ci powiem, wyspałaś się, powinnaś już się pozbierać, poskładać jakoś, a nie taka rozsypana siedzisz. A jak ktoś wejdzie i cię zobaczy? Jak ktoś cię zobaczy taką nieposkładaną, toż to wstyd będzie, wszyscy się dowiedzą kim tak naprawdę jesteś, wyjdzie na jaw twoja głupota i naiwność, wszyscy zobaczą ten burdel w twojej głowie. Chcesz tego? No naprawdę chcesz, żeby się wszyscy dowiedzieli? Schowaj już te wspomnienia, wyrzuć wreszcie uczucia, czy ty wszystko musisz chomikować, na co ci ta stara miłość, zardzewiała już dawno, bezużytecznie leży i zajmuje miejsce, truje powietrze, wyrzuć ją wreszcie, przecież można sobie nią krzywdę zrobić. Widzisz te kolce, przecież to się może wbić w serce albo w mózg albo w oko albo w wątrobę, ropnie się od tego robią. No a to? Co to ma być? Tutaj, to? Pluszowe, nabite na kolce? Czyś ty całkiem zgłupiała? Nadzieja? Takie zabawki są dobre dla dzieci. O i jeszcze piszczy jak nacisnąć w odpowiednim miejscu. Przecież aż głowa boli od tego pisku. Nie no, ręce opadają, to wszystko trzeba do kosza na odpadki wyrzu... No i nie mówiłam?! Nabiła się idiotka na kolce. Żyjesz? Ej, żyjesz? Niech ktoś wyłączy to piszczenie!

środa, lipca 04, 2007

Nieokreślona historia nieokreślonej relacji

czyli z inspiracji polskimi kolejami państwowymi


Od tamtej chwili, kiedy pękła w nas ostatnia struna tego rozstrojonego fortepianu, minął już rok i uczucie, że umarłam zdążyło się zetrzeć. Dość łatwo wmówiłam sobie, że to wszystko było złudzeniem, wytworem pensjonarskiej wyobraźni. Od Ciebie było ich już kilku, z każdym próbowałam coś w sobie zmienić, coś ruszyć, ale mimo moich usilnych starań trwam nieporuszona, niezmiennie trzeźwa i jasna nawet w najmniej odpowiednich momentach, patrząc na siebie jakby z boku, obserwując jak podnoszę kieliszek do ust, jak się uśmiecham, jak całuję innego, obcego mężczyznę i próbuję zmusić się do namiętności. Patrzę na siebie i czekam na choćby drgnienie, ale po trzęsieniu ziemi, które mi sprezentowałeś nic już nie może być takie samo. Gdybym była w stanie się przemóc, by przekroczyć barierę tej nieznośnej cielesności, zdradzić Cię wreszcie, z kimś płytkim raczej niż głębokim, może wreszcie poczułabym ulgę. Ale nie umiem, nie potrafię, sztywnieję, gdy on próbuje wsunąć rękę pod sukienkę, i z każdym jego gestem przypominam sobie Ciebie.

Może jednak prawdą jest, że sama sobie piszę ten melodramat, może to w gruncie rzeczy jest proste i banalne, a ja robię z tego historię na miarę Przeminęło z wiatrem, może moi bliscy mają rację, że z patologiczną niechęcią do okazywania uczuć nie pojadę zbyt daleko a jeśli pojadę to w jednoosobowym wózku. Najprawdopodobniej to wszystko jest prawdą, jednak przerwanie tego zaklętego kręgu wydaje mi się ponad moje siły, świadomość popełnianych błędów nie ratuje mnie przed ich popełnianiem, choć już w momencie wypowiadania pewnych słów, podejmowania pewnych decyzji i przyjmowania pewnego wyrazu twarzy wiem, że popełniam błąd. Moja Mama z przenikliwością promieni rentgena stwierdza bezlitośnie, że na zdrowie by mi wyszło, gdybym nie zakładała kolejnych masek do kolejnych ludzi, więcej tlenu dostawałoby się do tkanek, więcej światła do mózgu a ja wreszcie nie traciłabym czasu zastanawiając się, co dziś założyć na twarz. Właściwie powiedziała to znacznie prościej i znacznie zwięźlej, ale tylko moja Mama ma tę niesamowitą zdolność wyrażania myśli i uczuć w jednym zdaniu.


Ostatnio robiłam pospieszne notatki w pociągu, licząc na to, że kiedy wreszcie będę miała czas, rozwinę te kilka słów w obraz moich myśli. Jednak, gdy wreszcie mam czas na nieplanowanie czasu i wpatruję się w hasła nabazgrane w zeszycie, nie mogę sobie przypomnieć do nich klucza. Pozostają tylko te puste słowa zapisane obok notatek o Nabokovie - trzy młode śpiące Ukrainki, „Under the Milky Way” w słuchawkach, wyglądanie przez okno i wiatr we włosach, księżyc w pełni, mijane wioski, wolność. Wolność napisałam trzy razy, więc było to chyba ważne, jutro znowu jadę pociągiem, może znów poczuję wolność, może znów poczuję cokolwiek poza zmęczeniem i znudzeniem.

poniedziałek, lipca 02, 2007

Wtedy Pan Bóg rzekł do węża:
« [...] Wprowadzam nieprzyjaźń między ciebie i niewiastę, pomiędzy potomstwo twoje a potomstwo jej: ono zmiażdży ci głowę, a ty zmiażdżysz mu piętę».
Do niewiasty powiedział: «Obarczę cię niezmiernie wielkim trudem twej brzemienności, w bólu będziesz rodziła dzieci, ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia, on zaś będzie panował nad tobą».

Rdz 3, 15-16 (tłum. ks. Czesław Jakubiec, Biblia Tysiąclecia)

Słuchanie Dream Brother o północy i czytanie o śmierci Buckleya nie było najlepszym pomysłem, bowiem nabawić się można urazu do wchodzenia do wody i łagodnego OCD polegającego na upewnianiu się, że wszystkie drzwi są zamknięte, jak gdyby zamknięte drzwi mogły powstrzymać ducha Buckleya przed wejściem do mojego mieszkania, o ile oczywiście miałby ochotę do niego wejść.

Moja kobiecość wypływa ze mnie co miesiąc lub częściej nawet, przypominając mi kim jestem i do czego tak naprawdę zostałam stworzona. Ból piersi jest tylko małym preludium macierzyństwa, skurcze macicy tylko przedsmakiem porodu, zespół napięcia przedmiesiączkowego jedynie zapowiedzią obawy o własne dziecko. Kobieta rzeczywiście została przeklęta w momencie podniesienia jabłka do ust.

Mam dużo złych myśli w głowie, wszystkie dotyczą mojej głowy, mam tam dużo śmieci i kilka szafek z archiwami, trochę ulotek promocyjnych i spory stos bezwartościowych zapisków, powinnam to wszystko spalić, ale nie mam na to odwagi, więc pozwalam lęgnąć się tam szczurom, pająkom pozwalam rozwijać pajęczyny, nietoperzom pozwalam obijać się po ścianach, a nawiązanie do Baudelaire'a wyszło mi zupełnie przypadkowo.

Brak mi tego poukładania, tej pewności własnego istnienia i przekonania własnych racji, opowiedzenie się po którejkolwiek ze stron jest dla mnie wysiłkiem ponad moje możliwości. Gdybym lepiej znała siebie, tak jak inni znają siebie, może mogłabym powiedzieć, że zrobiłabym tak, nie zrobiłabym inaczej, może umiałabym chwalić i potępiać - te niezmienne wątpliwości dotyczące mojej osoby, a przez to osób innych, wykańczają mnie z każdym dniem. Męczę sie coraz bardziej w swojej niepewnej skórze, odrzucam widok w lustrze i chciałabym, tak bardzo chciałabym, uwolnić się wreszcie od tego ciała i od tej czaszki.

Ewo, co Ty zrobiłaś.


G. stwierdziła, że notka nie ma samobójczego wydźwięku, a skoro nie grożą mi nalot psychiatrów i komentarze w stylu "czemu jesteś taka nieszczęśliwa, może jesteś chora", stwierdziłam, że przysłowiowy chuj z tym i tekst ujrzał światło dzienne.

niedziela, lipca 01, 2007

Never Ending Math Equation

Co tam chowasz za tymi dłońmi? Odsłoń, odsłoń wreszcie, przecież to tylko oczy, usta, nos, przecież tam nic nie ma.

Napisałam notkę, która bardzo mi się podoba, ale nie mogę jej opublikować, albowiem zbyt pięknie rozdzierająca jest, zbyt samobójcza również, i nikt nie zrozumie, że to z samobójstwem nie ma nic wspólnego, że to tylko pojękiwania jakichś resztek idealizmu we mnie samej, że to próby są, to, to są tylko próby odnalezienia samej siebie, tej z dzieciństwa, próby odnalezienia tej czystości i pełni jestestwa. Nigdy nie czułam się bardziej sobą niż gdy byłam dzieckiem, ja było dla mnie tak proste, tak łatwo definiowalne, tak niezachwiane w swej ocenie, że nic, nikt nie mógł mu zaszkodzić. Potem jednak weszłam między setki luster, setki oczu odbijających moją postać a w każdym odbiciu widziałam kogoś innego, zaczęłam panicznie szukać siebie, zaczęłam histerycznie rozgrzebywać swój mózg próbując odnaleźć czystość i pełnię jestestwa, ale znalazłam tylko wątpliwości i węża syczącego jadowicie, że mnie nie ma, nigdy nie było, że jestem tylko tym, za kogo mnie mają, bowiem nikt nie zapamięta mnie z tych samotnych wieczorów z winem, nikt nie zapamięta mnie z moich marzeń, oczekiwań i myśli, wszyscy zaś zapamiętają mnie z paru niedotrzymanych obietnic i ciętych uwag, kilku wyświadczonych usług i półuśmiechów rzuconych przypadkowo. Świadomość braku ja przytłacza mnie do utraty tchu w piersiach i wciąż nie mogę uwierzyć, że ten spacer pustą ulicą Krakowa w czarnym płaszczu i czarnych szpilkach, te tłumy mijanych ludzi, ten księżyc zza chmur i zapach nocy, że to przepadnie, że już nie będzie, że nikt się nie dowie i nikt nie zapamięta, ja tylko, ale ja zniknie a z ja zniknie ten wieczór. Może dlatego potrzebny jest Bóg, non omnis moriar, przynajmniej On zapamięta. Nieśmiertelność nie jest porywająca per se, pociąga w niej jedynie ten brak straty, ten brak zaprzepaszczenia zgromadzonych przez całe życie skarbów, to jest piękne, tak piękne, że nieosiągalne.

poniedziałek, czerwca 18, 2007

♫Silent night, broken night

Z każdym dniem tracę słuch, słuchając Placebo i Buckleya, ale nie potrafię przestać, nie potrafię nawet wyjść z domu bez słuchawek okręconych wokół szyi, ostatnio wręcz przestałam kierować się zdrowym rozsądkiem wyłączając ogranicznik głośności - chęć odseparowania się od świata nabiera u mnie monstrualnych rozmiarów.

Noce w lecie są ciepłe i piękne mówię do G., więc uczymy się do drugiej nad ranem o wskaźnikach umieralności i badaniach kohortowych, ona z bolącą głową przypominającą o upojnym wieczorze dzień wcześniej, ja z bolącym przedramieniem przypominającym o zaległej wizycie u neurologa. Kładę się spać, gdy budzą się ptaki a zasłony nieśmiało liże światło słońca. Prawie mi wstyd, gdy zasypiam uciekając przed dniem, ale sen w nocy wydaje mi się zbrodnią, noc oferuje tyle możliwości, nie daje gotowych odpowiedzi, pozwala na domysły i nieścisłości, podczas gdy sen w dzień jest nieodwołalną koniecznością człowieka nieprzystosowanego do panujących zasad, nieznającego obowiązującego języka, nierozumiejącego należnych mu przywilejów. Wbrew sobie, próbuję się nauczyć wszystkiego, czego się ode mnie wymaga w ciągu dnia, jednak i tak ostatecznie buntuję się przeciw nieodwołalnym zakazom, podporządkowuję regułom, którym nie podlegam, mówię zupełnie nie to, co miałam na myśli. Ludzie myślą, że jestem niezależna, ja wiem, że jestem zagubiona, ale nie wyprowadzam ich z błędu, niezależność wzbudza szacunek, zagubienie co najwyżej politowanie.

Wychodzę na pustą ulicę i próbuję pozbierać myśli, pozbierać siebie z tych kawałków, na które rozbija mnie codziennie światło słońca, kupuję wino i rozmawiam z panią w sklepie, usiłując powstrzymać od rozkładu resztki mojej normalności - rozmowy z obcymi ludźmi pomagają mi uwierzyć, że to jeszcze jest możliwe.

Polubiłam się na nowo z deszczem, jednak jest coś zmysłowego w kroplach wody spływających po ramionach i włosach oblepiających twarz, choć równie dobrze moją fascynację można wytłumaczyć silną potrzebą katharsis, którego potrzebuję od dłuższego czasu a które nie jest mi dane mimo wielu modłów wznoszonych ku górze. Może to jeszcze nie pora, może to jeszcze nie czas, może nie tego jednak potrzebuję.

niedziela, czerwca 17, 2007

Commedia dell'arte

Czasem zastanawiam się, na ile te wszystkie relacje międzyludzkie są tylko wytworem mojej wyobraźni i na ile to, czego bym chciała, a co wydaje się spełniać, realne jest a na ile nadinterpretowane. Czasem myślę, że cała ta historia to tylko dramat niesceniczny a grający w nim aktorzy wyjdą zaraz na scenę, ukłonią się i ściągną kostiumy, pozostawiając tylko uczucie rozgoryczenia, że to wszystko to była jednak fikcja.

Problem w tym, że aktorami jesteśmy my i żadne z nas nie ukłoniło się jeszcze i nie ściągnęło kostiumu, więc przedstawienie trwa, choć nie słychać oklasków publiczności, choć czasem grę zakłóci rechot złośliwości losu siedzącej w ostatnich rzędach, choć czasem patrzymy na siebie ze zniecierpliwioną niechęcią i tracimy wiarę w istnienie pięknych zakończeń tych niepięknie skomplikowanych wątków.

Jednak, kiedy już tracę nadzieję i chcę zejść ze sceny, wtedy właśnie uśmiechasz się i patrzysz w ten jeden, znany mi dobrze sposób a ja w ostatniej chwili zmieniam zdanie i zaczynam po raz kolejny grać pierwszy akt.

niedziela, czerwca 03, 2007

"Szum deszczu przypomniał jej tamtą ulewę sprzed roku, kiedy przyszło jej skończyć z Alvarem i poczuła, że wtedy coś w niej w środku nieodwołalnie pękło, na podobieństwo bezpowrotnie zepsutego mechanizmu. Zrozumiała także, że od tamtej pory owa słodko-gorzka samotność ogarniająca jej serce stała się jej główną, nieodłączną towarzyszką."
Arturo Perez-Reverte "Szachownica flamandzka"

Przestałam lubić deszcz, nawet nie wiem, w którym momencie to nastąpiło, może wtedy, gdy z mokrą bluzką i ze spódnicą lepiącą się do ud wpadłam do tramwaju, a może dopiero dziś, gdy cały dzień spędziłam przysypiając na kanapie, co dziesięć minut obiecując sobie powrót do lektury podręcznika z farmakologii. Tak czy siak ta sesja zapowiada się interesująco, mogę pić dużo kawy i nie spać do trzeciej nad ranem i wmawiać sobie, że przecież się uczę, choć tak naprawdę oglądam filmy zakopane w czeluściach dysku F:, planuję wakacje 2007 i ćwiczę cnotę cierpliwości konsultując się z pewnym neurochirurgiem.

Atrofia emocjonalna postępuje u mnie w dramatycznym tempie, ostatnio muszę prosić o pisemne schematy zachowań, inaczej gubię się w wachlarzu możliwych odpowiedzi, z których i tak zwykle wybieram tę najprostszą, najbardziej racjonalną i najmniej odpowiednią. Dziś zaczepił mnie chłopak na Szewskiej pytając o Pocztę Główną - nie zastanawiając się zbytnio wskazałam mu drogę i w tym samym momencie zrozumiałam, że on wcale nie chciał wiedzieć, gdzie Poczta Główna się znajduje lub, co gorsza, dobrze znał drogę - rozczarowanie na jego twarzy sprawiło, że zrobiło mi się wstyd za mój brak wrażliwości na subtelny rodzaj flirtu, uśmiechnęłam się więc przepraszająco i uciekłam. Naprawdę, po mnie nie można spodziewać się zbyt wiele, po mnie można spodziewać się konkretów, prawie rok temu stałam się nieczuła na delikatne aluzje, na ukradkowe spojrzenia i dyskretne uśmiechy, na całą tę aurę miłosnych burzy wiszących w powietrzu. Od prawie roku stąpam mocno po ziemi i już raczej nic tego nie zmieni, choć wcale nie żyje się z tym łatwiej, racjonalizm utrudnia życie, na mój gust ludzie są zbyt emocjonalni i zbyt nielogiczni, zaś na gust innych ludzi jestem zbyt sceptyczna i psuję im happy endy słodkich bajeczek o magii życia.

Kiedy wracam z neurochirurgii o 9 rano, zaczepia mnie starsza kobieta i pyta czy nie mam ochoty się napić. Pani najwyraźniej jest towarzyska a ja najwyraźniej wyglądam na taką, co lubi z rana wychylić kieliszek. Z drugiej strony w oczach kobiety widzę desperację, więc pewnie nie jestem pierwszą, którą zaprasza do wspólnego picia, trochę mi jej żal, tego picia w samotności chodnika i w pogardzie przechodniów, może gdyby nie biała bluzka i czarne szpilki to bym się z nią napiła a tak tylko z zażenowaniem wkładam z powrotem słuchawki do uszu i udaję, że nie usłyszałam pytania, co jak zawsze wychodzi mi najlepiej. To takie typowe dla mnie wyjście awaryjne w wielu różnych sytuacjach, ignorowanie przekazu i tłumaczenie się drobnostkami, dzięki temu unika się niewygodnych odpowiedzi, niebezpiecznych gierek i spotkań z mężczyznami, którzy chcą więcej niż kiedykolwiek otrzymają.

Poza tym ponoć piszę depresyjne notki, dobijając niektórych, ale proszę wybaczyć, nie będę się przejmować, ja gdzieś muszę skanalizować resztkę negatywnych emocji tlących się na dnie mej nad wyraz radosnej duszyczki (bowiem nie ma nic radośniejszego niż brak wiedzy z zakresu opioidów) a pani psycholog twierdzi, że kanalizacja uczuć jest ważna w utrzymaniu zdrowia psychicznego - ratuję więc moje zdrowie psychiczne tworząc tu małe bagienko. W końcu same palmy i ciepły piaseczek to nuda, moi drodzy, bezkresna nuda.

poniedziałek, maja 28, 2007

Clean Getaway

Zetknięcie z płytą lotniska jest symbolicznym zderzeniem z rzeczywistością, szarą i brudną, smutną i przytłaczającą, przewidywalną i frustrującą. Dwa tysiące kilometrów stąd jeżdżą czerwone autobusy, ludzie na ulicy się do siebie uśmiechają a życie, choć droższe, lżejsze jest i bardziej życiem jest niż ta egzystencja tutaj. Płaczę więc, kiedy lądujemy, G. ściska mi dłoń a ja uświadamiam sobie wszystkie przeszkody do pokonania, całe brzemię nakładane przez Ojczyznę, wszystkie stereotypy i szufladki, do których dopasować się nie sposób, które uwierają i deformują, które w końcu doprowadzają mnie do tego, że nie rozpoznaję postaci w lustrze widzianej codziennie rano.

Piję przepyszne urodzinowe wino i wspominam każdy moment, każdy ułamek tych stu trzech godzin spędzonych nad Tamizą, kosztuję uroku Big Bena nocą, radości abstrakcyjnych dowcipów, czekania na czerwony autobus o drugiej w nocy, smaku Guinnessa na marnej łajbie, zapachu Camden Town w południe i atmosfery Hyde Parku, kiedy siąpi deszcz. Chcę wierzyć, że imprezy takie, jak w Tiger Tiger jeszcze się przydarzą, że jeszcze jakiś Joe zostawi wizytówkę a inny Antonio będzie dobrze tańczyć, że takich kapel, jak ta w piątek, istnieje więcej, że to wszystko jeszcze kiedyś wróci w ulepszonej wersji a ja już nie będę płakać, że coś się skończyło, bo będę przeżywała moją legendę tak, jak chcę, tam, gdzie chcę, z tym, z kim chcę a uderzenie w płytę lotniska będzie nic nieznaczącym momentem podróży.

Nie wiem tylko czemu śnisz mi się wtedy, kiedy już naprawdę myślałam, że jestem gotowa do następnego wyścigu i nawet byłam pewna wygranej. Uwielbiasz wyłaniać się z zakamarków pamięci i udawać zdziwionego, że wcześniej Cię nie zauważyłam - tak, jak wtedy, gdy G. odradza mi kupno plakatu z Marlonem a mnie zalewają zdjęcia, na których przypominasz mi go bardziej niż sam Brando.

Przeszukuję gorączkowo płytotekę w poszukiwaniu Między słowami, bo z całej tej tęsknoty za tym, czego nie mam i za tym, co zostało mi odebrane, zapragnęłam jeszcze raz zobaczyć Tokio - taką małą namiastkę Londynu, jeszcze raz przeżyć sesję zdjęciową z whisky - taką małą namiastkę imprezy na pagórku z widokiem na Canary Wharf, jeszcze raz oglądać ogrody w Kyoto - taką małą namiastkę Hyde Parku.

Tęsknię prawie za wszystkim, za miejscami, za ludźmi, za tym, co było a już się nigdy nie powtórzy i czuję się tak jak Charlotte patrząca za odchodzącym Bobem, chciałabym wreszcie odwrócić się na pięcie i też odejść, ale wciąż stoję w miejscu. Ty już dawno wsiadłeś do taksówki i odsłuchałeś swoje Just like honey, pora już na mnie, już dawno pora na mnie, ale ja wciąż nie potrafię, stoję w miejscu, mijają mnie ludzie o uśmiechniętych twarzach, niektórzy ciągną mnie za rękę w drugą stronę a ja chciałabym dać się pociągnąć, ale nogi mam jak z kamienia i wciąż wydaje mi się, wciąż łudzę się, że wcale nie wsiadłeś do tej żółtej taksówki albo że przynajmniej nie przestało Ci grać Just like honey w tle.

wtorek, maja 08, 2007

I'm lost but I'm not stranded yet

Tęsknota uderza nagle w twarz, w jednej chwili przypominają się brudne chodniki, stare dziadki grające w boules, małe okrągłe stoliki przed kawiarniami, podmuch gorąca z wylotu metra, skasowane bilety i bagietka na śniadanie. Prawie słyszę ciszę Montmartre'u, prawie czuję żar piasku w Tuileries, prawie dotykam chłodu La Defense.
W jednej chwili mam to wszystko przed oczami i czuję ten charakterystyczny ścisk w żołądku, ten, który czuję za każdym razem, kiedy ładuję się z czerwoną walizką do metra. Nie, to Miasto już mi się nawet nie podoba, ono mnie wciąga, pożera mnie całą z każdym przemierzonym kilometrem, z każdą nowo odkrytą uliczką, z każdym zdjęciem zrobionym ukradkiem.
Samotność wszędzie bywa wstydliwa, tylko nie tam - tam mogę Ją smakować, stojąc na Polach Marsowych, zadzierając głowę i mrużąc oczy od słońca.
Jeszcze trzy miesiące.

niedziela, maja 06, 2007

Maj

Tego maja bzy pachną bardziej dusząco, bardziej intensywniej niż zwykle, zresztą może mi się wydaje, może to tylko wspomnienie o Tobie jest zbyt duszące i zbyt intensywne. Właściwie nie wiem czemu, kojarzysz mi się raczej z jesienią, z deszczem i czarnym płaszczem, więc nie wiem skąd ten maj, przecież wiosna nie pasuje do tej historii.

Tego maja obchodzę dwudzieste drugie urodziny, to nie jest zbyt wiele, nie jest też zbyt mało, ale wcale nie czuję, żeby było w sam raz. Niewiele czuję z drugiej strony, więc może to jest w sam raz, prawdopodobnie dowiem się za rok, za rok dowiem się na pewno dużo rzeczy, skoro już przez ostatni rok nauczyłam się wiele. Dowiedziałam się na przykład, jak w ciągu jednej doby zyskać i stracić emocjonalną fortunę, a także, że głupie zachcianki potrafią się spełniać, jeśli jest się wystarczająco rozkapryszonym i bezczelnym wobec losu. Dowiedziałam się wiele więcej, ale nie o wszystkim należy mówić, a ja i tak mówię za dużo, więc pora zamilknąć.

Tego maja wyjątkowo nie chcę konwalii, bzów chcę, białych bzów potrzebuję, żebym mogła zanurzyć w nich twarz, wziąć głęboki oddech i udusić się ich pięknem, tak jak udusiłam się tamtą historią.

wtorek, maja 01, 2007

Miles from where you are


Raczej bez związku to wszystko, ale czasem tak bywa, u mnie bywa tak coraz częściej.


W czwartek uczyliśmy się o tym, jak karmić dzidziusie, kiedy podawać mleko bezlaktozowe a kiedy bezglutenowe, oraz czy wolno jeść bułeczki karmiąc piersią czy też raczej należy przerzucić się na szyneczki. To wszystko okazało się sprawą wysoce skomplikowaną, dziewczęta zaczęły panikować i chyba żadna teraz nie chce zostać mamusią, choć przecież żywienie dzidziusia to najmniej skomplikowany problem macierzyństwa. Przynajmniej są ścisłe wytyczne, jest jakiś regulamin, w razie wątpliwości jest zawsze dietetyk, zaś granica między dozwolonym a niedozwolonym jest bardzo wyraźna. Potem robi się gorzej, pediatrzy nie posiadają prostych rozwiązań na problemy dzieciństwa i okresu dojrzewania, a mamusiom i tatusiom rośnie Problem, z dnia na dzień coraz większy, z tygodnia na tydzień coraz trudniejszy, z miesiąca na miesiąc coraz bardziej niezrozumiały, a wtedy każda mamusia i każdy tatuś chcieliby znów móc wybierać między mlekiem laktozowym i bezlaktozowym.

No a tak poza tym, to jak łatwo się domyślić, po czwartku były piątek i sobota, była także niedziela, ale nic ciekawego się wtedy nie działo, przynajmniej ja nic takiego nie pamiętam. W końcu był poniedziałek, było kolokwium u Asystenta najlepszego z możliwych i wreszcie był Kasztelan, właściwie były dwa Kasztelany, po których zrobiło mi się błogo i nawet zaczęłam się uśmiechać.

Za dużo jem i za dużo śpię, chciałabym przerwać to błędne koło, ale stanie się to pewnie dopiero wtedy, kiedy spodnie zamiast spadać zaczną być ciasne. Póki co, rozważam wiele możliwości, żyję majem, nie bardzo wyobrażam sobie tego, co ma nastąpić potem, nie bardzo wyobrażam sobie czerwiec, w ogóle nie wyobrażam sobie G. w białej sukience i ze złotą obrączką ani mnie znowu w samolocie do P. - przyszłość wydaje mi się absolutnie niezrozumiała i absolutnie niemożliwa.

Zdecydowanie nie umiem mówić tak, co jest przyczyną wielu nieporozumień i rozczarowań innych ludzi; J. na pożegnanie przytula mnie mówiąc równocześnie ale wiesz, że chciałbym cię obmacać. Wcześniej proponuje się nam trójkąt a później, znacznie później, chłopcy w McDonaldzie chcą wiedzieć co studiujemy, kiedy się dowiadują trochę rzedną im miny, ale są twardzi i bawią nas rozmową przez kolejną godzinę. Właściwie bawi nas jeden, drugi milczy i patrzy, co podoba mi się znacznie bardziej niż gadanie. Nie no, naprawdę jest fajnie, tego chyba chciałam, tak mi się przynajmniej wydawało do niedawna, chociaż teraz nie jestem już tego taka pewna. Wątpliwości zagłuszam czekoladą, dużą ilością czekolady, ale coraz częściej dochodzę do wniosku, że to czego chcemy niekoniecznie jest tym, czego potrzebujemy.

wtorek, kwietnia 24, 2007

Brighter Discontent

Dziś rano zbudziłam się i miałam wrażenie, że wciąż śnię. Zerknęłam przez okno, ale świat z tym ślepym księżycem i klasztornym murem okazał się równie odrealniony jak moje mieszkanie. Miałam nadzieję, że w końcu mi przejdzie, przecież ile można śnić na jawie, ale uczucie nie mijało a to szkło na chodniku i A Perfect Circle w słuchawkach wcale nie pomagało mi się obudzić. Potem był jeszcze rozczłonkowany szczur, bezdomny o kulach i nachalny gołąb a najlepsze jest to, że to wcale nie był sen, to wszystko zapewniają Aleje Wielkich Poetów w sezonie wiosna-lato 2007. Zapraszamy serdecznie, to naprawdę warto zobaczyć, to naprawdę warto przeżyć.

W słuchawkach znów zaskoczył mnie Paul Banks śpiewając dokładnie to samo, co śpiewał mi prawie rok temu, tylko tym razem nie przypisuję tym słowom większego znaczenia, właściwie nie przypisuję im żadnego znaczenia - może dlatego, że G. uczy mnie uśmiechać się do chłopców wykazujących zainteresowanie, może dlatego, że chłopcy zmieniają się zbyt szybko, a może dlatego, że wcale już nie mam ochoty na dramatyczne historie z łezką w tle. Może to dlatego. A może nie.

Życie chyba nie przerastałoby mnie tak bardzo, gdybym wreszcie zrobiła porządek w mieszkaniu, ale ta pusta butelka po coli trzęsie tyłkiem, kiedy chcę ją wyrzucić, te kredki na biurku syczą, gdy chcę je sprzątnąć a talerzyk na stole pokazuje mi język, kiedy chcę go schować do zmywarki. Skoro przedmioty są tak przerażające, to jak nie mają budzić mojej grozy te wszystkie obietnice, zobowiązania, działania i plany? Dlatego wolę schować się pod kołdrę, zaszyć w najciemniejszym kącie pokoju, niech nikt mnie nie szuka, niech nikt mnie nie woła, ja sobie pośpię, ja sobie to wszystko prześpię, a kiedy się wreszcie zbudzę to butelka po coli będzie już w koszu, kredki w pudełku i talerzyk w zmywarce a ja będę mogła zająć się obietnicami, zobowiązaniami, działaniami i planami.

sobota, kwietnia 21, 2007

Bardzo długo szukałam czegoś do uchwycenia, do zapisania i uwiecznienia, jednak trudno znaleźć punkt zaczepienia w natłoku myśli, zdań i słów, które od kilku tygodni towarzyszą mi każdego dnia, od chwili przestąpienia progu uczelni do wieczornego odłożenia słuchawki telefonu, od porannego jęku nad głupotą świata do otarcia łez ze śmiechu nad głupotą własną. Nie potrafię wybrać spośród planów, zamierzeń i działań mniej lub bardziej przemyślanych, mniej lub bardziej słusznych, mniej lub bardziej pochwalanych przez ogół. Zwykle zresztą są one nieprzemyślane i niepochwalane, co czyni je tym ciekawszymi, słusznością nie zawracam sobie głowy, Czas zajmuje się udowadnianiem takich rzeczy.
Rzecz w tym, że naprawdę nie potrafię streścić ostatniego miesiąca, brak mi chyba chęci, brak mi chyba weny, ale jeśli ktoś jest zainteresowany, jak wygląda ostatnio moje życie to proponuję zajrzeć TU.*

*Lajfstajl Autorki niewiele różni się od mojego, mimo że Autorka twierdzi inaczej i wyolbrzymia różnice. Jest to tylko kwestia jej pierścionka na palcu i mojej nadmiernej kochliwości a przecież to żadne różnice są. Żadne.

niedziela, kwietnia 08, 2007

Nuda, panie

Słuchanie Joy Division w Niedzielę Wielkanocną nie jest chyba na miejscu, szczególnie, jesli weźmie się pod uwagę, jak Ian Curtis zakończył swój żywot, ale przy moim wrodzonym zamiłowaniu do kontrastów to i tak nie jest najgorzej. Mimo wszystko wracam myślami dość często do tamtej soboty, mimo wszystko pewne widoki i pewne zdarzenia trwają żywo w pamięci i nawet nie wymagają wielkiego wysiłku, żeby je sobie przypomnieć. Stałyśmy się z G. całkiem niechcący najbardziej kontrowersyjnymi postaciami wieczoru, w szczegóły nie wnikajmy, myślę, że byłoby to nie na miejscu, mnie wystarcza etykietka skaczącej z kwiatka na kwiatek, G. wystarczy etykietka wiecznej narzeczonej, nowe etykietki zepsułyby nam image, na który zbyt ciężko pracowałyśmy.
Zresztą, nie jest najgorzej, niektórzy uprawiają seks na ulicy, znaczy da się, najwyraźniej wszystko się da a pomysłowość ludzka nie zna granic.

poniedziałek, kwietnia 02, 2007

Tulipany

Strąciłam wazon, nawet obyło się bez brzęku tłuczonego szkła, tylko te tulipany na podłodze, to był trochę przerażający widok. Tulipany są piękne jedynie w całości, jedynie kiedy stoją w wazonie, gdy tracą głowy robią się straszne. Patrzyłam na zielone kikuty, na czerwone płatki, na wodę koloru brudnej krwi, patrzyłam tak długo, aż w końcu zaczęłam się bać tych zielonych łodyżek i tych czerwonych płatków, zamknęłam oczy, wyrzuciłam kikuty, wyrzuciłam płatki, wodę starłam, śladu nie zostawiłam.

To jest dość szybki proces - cięcie, akcja, cięcie. Nigdy nie dostajesz rolki z filmem, czasami sprezentują Ci zdjęcia promocyjne, to wszystko na co ich stać. Popatrz jakie miałam ciekawe życie, popatrz ile się działo, to jest moje portfolio z kolejnych zderzeń i rozwiązań, z kolejnych przebłysków i zaćmień. Pomiędzy nieme zdjęcia wklejam rozmowy, chcę dodać realizmu tym kiczowatym bohaterom w tej kiczowatej scenerii, ale przemożne uczucie nazwania tego telenowelą nie chce mnie opuścić, narasta wręcz, więc w końcu z hukiem zamykam album, odkładam na półkę, zasłaniam książkami, żeby zniknął mi z oczu.

Zrobimy nowe zdjęcia, nakręcimy nowy film, może wreszcie dostaniemy Oscara.

niedziela, kwietnia 01, 2007

Borderline

Gorycz moja przelewa się powoli, spływa kroplami z ust i oczu, ludzi widzę tylko przez nią, do ludzi mówię tylko z nią. Nie obiecuj, nie wierz, nie ufaj, nie mów. Zasznuruj usta, zszyj dioksanonem, żeby ślad nie został, tak będzie dobrze, tak będzie lepiej.

Zmartwiałam od środka, zdrętwiałam, zamarzłam, niektórzy starają się mnie rozgrzać, ale to działa tylko na zewnątrz, na zewnątrz robi się ciepło, robi się dobrze, ale co ze środkiem co ze środkiem co ze środkiem powtarzają głuche głosy wewnątrz mojej głowy. Może gdybym głowę rozbiła o bruk, może gdybym stłukła tę skorupę zamykającą mnie w klatce własnych myśli, może wtedy wypłynęłyby głosy, wypłynęłaby gorycz a ja wreszcie odpoczęłabym od samej siebie.

Jeszcze żyję myślą o Londynie, o locie 2433 i o 23 maja, kiedy na cztery dni zapomnimy z G. o tym, co było i o tym, co będzie a żyć będziemy tylko tym, co jest. Może to moja jedyna szansa na odpoczynek w najbliższym czasie.

Księżyc był dziś czerwony, jak to zwykle bywa przed wojną. Szykuję broń.

poniedziałek, marca 26, 2007

No.


To wiosna przyszła.

Zaś TO jest piosenka sezonu. Oh so true, oh so true.

♫ Girlshapedlovedrug

G. mi mówi, że powinnam być miła, że mam być wesoła i zabawna, tak, zabawna właśnie mam być. I wzdycha G., podnosi G. oczy do nieba, kiedy ja po raz kolejny traktuję pytanie jako pytanie samo w sobie, nie dorabiam teorii, nie dostrzegam aluzji, jak mnie ktoś pyta to ja odpowiadam, ja nie potrafię się domyślić, że tu nie chodziło o samo pytanie, tylko o coś więcej, zdecydowanie o coś więcej. To znaczy czasami się domyślam. Tyle że po czasie. Jak na przykład wtedy, kiedy ten Anglik pocałował mnie w policzek, życząc miłej nocy. Ale to mi się rzadko zdarza, zwykle G. jednak na mnie krzyczy. G. chyba ma ze mną utrapienie, to znaczy ona nic nie mówi, ale ja przypuszczam, że ja trudna jestem, skoro nawet własna mama mi mówi, że jestem podobna do Cristiny Yang to znaczy, że coś w tym musi być, aczkolwiek ja tego nie widzę, mnie się wydaje to przesadzone, choć może rzeczywiście 75 punktów w teście na inteligencję emocjonalną czyni ze mnie debila w zakresie odczytywania ludzkich absurdów. Wyszło chyba coś nie tak, wyszło chyba nie do końca tak, jak chciałam, a teraz już raczej niewiele można zmienić, teraz to jedynie można się pogodzić z tym, że się budzi strach wśród większości ludzi. Ta twoja ostatnia notka sprawia, że się wydajesz bardziej ludzka mówi G. a ja się zastanawiam, czemu poprzednie notki robiły ze mnie osobę nie-ludzką (i tak, ja wiem, że G. pojawia się w tej notce zbyt wiele razy, ale to jest taka kryptoreklama, G. zawsze i wszędzie, G. na ból głowy, G. na ból brzucha, G. na kaca, G. na każdą okazję).

Tak poza tym, jakby się jeszcze ktoś nie domyślił, to tę notkę sponsoruje Red Bull w wersji light, bo, wiecie, jak się człowiek rozchoruje trzy dni przed deadlinem oddania 15-stronicowego tłumaczenia, z którego zrobiło się stron dwie a za dwa kolejne dni ma wygłosić wykład na temat podwyższonego ciśnienia śródczaszkowego to, wiecie, naprawdę nie pozostaje nic więcej niż Red Bull w wersji light oraz dużo silnej woli.

A z tym rozchorowaniem to było tak, że najpierw byliśmy w knajpie a potem poszliśmy nad Wisłę, no a w drodze nad Wisłę poczułyśmy z G. nieodpartą potrzebę wstąpienia do toalety. No a akurat po drodze był hotel, więc weszłyśmy do hotelu a ponieważ zawiane byłyśmy i wstyd nam było (bo my tak naprawdę wstydliwe jesteśmy) to udawałyśmy Angielki z potrzebą, pan nam chyba uwierzył. Potem zaś wreszcie udaliśmy sie na wały, zasiedliśmy na ławeczce i piliśmy piwo, ewentualnie wiśniówkę, i było bardzo romantycznie do czasu.

Do czasu kiedy zrobiło się nam zimno w tyłki i każdy poszedł tam, gdzie chciał. My poszłyśmy do McDonalda. My zawsze chodzimy do McDonalda, bo w McDonaldzie jest dobre jedzenie i jest wspaniała atmosfera do przeprowadzania rozmów egzystencjalnych i ja naprawdę nie żartuję. Zapytajcie G.

No, ale w końcu zjadłyśmy te nasze McChickeny i wypiłyśmy Colę oraz Shake'a i musiałyśmy wrócić do domu, czego bardzo nie chciałyśmy, bo powrót do domu oznacza stawienie czoła rzeczywistości, a przede wszystkim porankowi. A poranek był trudny. Właściwie poranek to było dopiero preludium. To znaczy wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że kupiłam surówkę do obiadu. Powiadam Wam, koszmarne jest uczucie, gdy żołądek usiłuje wyjść z jamy brzusznej przez przełyk. Chociaż uczucie, że zamarznie się zaraz na śmierć jest jeszcze gorsze. Chociaż i tak najgorsze jest pragnienie, którego nie można ugasić, bo najmniejszy łyk wody działa na żołądek jak ostroga na konia.

Jak to dobrze, że ludzkość stworzyła nifuroksazyd.

środa, marca 14, 2007

Turlaj kamyk i doktor od brzuchów


- Ale gdzie Panią boli dokładnie?

- W brzuchu, w brzuchu mnie boli, dokładnie to nie wiem, nie powiem panu. To nawet nie boli, panie doktorze, to tylko tak jakby mi ktoś kamieniami wypełnił brzuch. Ja mam przez to problemy z chodzeniem, ja mam przez to problemy z myśleniem, ale i tak najgorzej to jest z oddychaniem, nie mogę oddychać i się duszę, wie doktor? Trochę tak jakbym się topiła, zachłystuję się rzeczywistością i potem muszę kaszleć, kaszlę tak, że mam wrażenie, że wypluję zaraz płuca a to bardzo boli więc już wolę zachowywać się jak topielec. Tyle, że wtedy rzeczywistość mi się wlewa do płuc i już nie ma miejsca na tlen, no i tak, tak, w sumie to też boli.

- I to taki stały ból jest?

- To takie ataki są. Zaczyna się drobnostką, wystarczy, że wyglądając przez okno w tramwaju popatrzę w lewo zamiast w prawo, tak jak dziś na przykład, całkiem tak, jak dziś. Przez miesiąc myślałam, że już za mną te ciągłe lamenty i narzekania, już był spokój i cisza, cisza i spokój, jak zawsze i jak przedtem, nawet zaczęło mi się to podobać. I wsiadłam, wie pan, do tramwaju, a korki były. Straszne korki są w tym mieście, wytrzymać nie można. Więc wsiadłam i czekałam aż tramwaj ruszy, a długo nie ruszał (przez te korki właśnie). Popatrzyłam w lewo (a przecież mogłam byłam w prawo, nie wiem czemu akurat w lewo popatrzyłam) no i przypadkowo zobaczyłam ten charakterystyczny sposób gestykulacji i przechylania głowy i ten uśmiech na dokładkę a ten uśmiech to mnie dobił. Nie wiem czemu uśmiechy są takie dobijające, no naprawdę. W ogóle ja uważam, że trupów nie powinno się ożywiać, nawet chodzące mumie budzą strach a umarłe miłości są jeszcze bardziej przerażające, więc to w ogóle było nie na miejscu to całe...

- Ja bardzo proszę, do rzeczy.

- No to mówię przecież. Popatrzyłam w lewo zamiast w prawo. No i koniec. Kamień w brzuchu.

- Pani to już leczyła wcześniej?

- A pewnie, że leczyłam. Homeopatycznie – znaczy wie doktor, dawkowałam truciznę w małych ilościach, w małych ilościach trucizny ponoć pomagają, ale to kłamstwo jest, to nie pomaga wcale. No to całkiem odstawiłam, ale też nie wyszło, nawet gorzej, bo teraz to jestem tak odzwyczajona, że jak przypadkiem sie napatoczy to ataki jakby silniejsze. No i najgorsze, że mi mówią, że to chroniczne jest. Że ewentualnie to to może zelżeć trochę, ale tego nie wyciągnę, operacja nawet nie pomoże, tak mi mówią. Że się przyzwyczaić trzeba. Ale ja nie umiem się przyzwyczaić, bo wie doktor, bo to wszystko moja wina była a jak moja wina to mnie się wydaje, że ja to powinnam naprawić, ale się nie da, nie da się. Próbowałam, ale kamień siedzi i nie chce wyjść. No i ja już nie wiem co ja mam robić, więc przyszłam do doktora, doktor się zna na brzuchach, to sobie myślę, doktor mnie pomoże. Co ja mam robić, panie doktorze?

- Niech pani wyrzygać spróbuje.


wtorek, marca 06, 2007

Treating illness is why we became doctors. Treating patients is actually what makes most doctors miserable.

Im dłużej czytam, im dłużej patrzę, im więcej staram się zapamiętać tym bardziej boli mnie głowa, tym bardziej robi mi się niedobrze, tym bardziej się boję, choć przecież nie ma czego, przecież to nie o mnie, przecież to nie o moich najbliższych, to tylko o cioci, która umarła w dwa miesiące po rozpoznaniu, to tylko o ekspedientce w osiedlowym sklepiku, która pół roku chodziła w chustce na głowie, to tylko o tych wszystkich, które miały pecha, które zbyt późno poszły na jedno badanie, które zbyt mało wiedziały lub zbyt lekceważąco traktowały. Onkologia to działka dla ludzi o mocnych nerwach.
Ja nie mam mocnych nerwów, ja dostałam zaledwie 75 punktów w teście na inteligencję emocjonalną, co czyni ze mnie kretyna, jeśli chodzi o machloje układu limbicznego, więc niech mi już nikt nie mówi, że ja mam problemy emocjonalne, że ja się nie staram zrozumieć, że ja się dystansuję. Ja się dystansuję, bo lubię, ja wolę się nie zaznajamiać, nie dywagować nad przyczynami i motywami, bo jak ja się zaczynam zastanawiać, czemu ktoś pozwala, by nowotwór zmienił pierś w pomarszczoną pomarańczę, czemu ktoś doprowadza do tego, że ogrom tłuszczu nie pozwala oddychać lub czemu wypala tyle papierosów, że w wieku 60 lat ląduje na respiratorze to, wybaczcie, ale to budzi we mnie agresję. Ja nie jestem z tych dobrych, współczujących, co to główką pokiwają i pogłaskają po rączce, mnie w pewnych sytuacjach stać tylko na sztuczny uśmiech i zaciśnięte szczęki, żeby nie zadać nieodpowiedniego pytania.
Nie każcie mi z nimi nawiązywać więzów, nie każcie mi ich wszystkich lubić, nie każcie mi im wszystkim współczuć, bo ja nie mam na to ochoty, bo ja nie po to poszłam na te studia.

czwartek, marca 01, 2007

♫ You can write but you can't edit

We wtorek miział mnie po twarzy nieznajomy mężczyzna.

To znaczy, to nie było podniecające, to się działo w drogerii a on po prostu sprawdzał czy kolor podkładu pasuje do mojej karnacji, ale ja bardzo chciałam napisać zdanie we wtorek miział mnie po twarzy nieznajomy mężczyzna, więc napisałam, chociaż chyba nie ma ono takiej mocy przekazu, jak mi się wcześniej wydawało.

Od pewnego czasu mam wrażenie, że kręcę jakiś film, różni ludzie wchodzą mi w kadr, jedni wpasowują się lepiej, inni gorzej, najgorsze jest to, że nie można wyciąć niektórych klatek, powtórzyć niektórych scen, nie można zmienić dialogów i poprawić wystroju. Chyba to bardziej przypomina teatr, ale temat teatru jest zbyt oklepany, zresztą to jest XXI wiek, dynamika teatru nie odpowiada XXI wiekowi tak więc pozostańmy przy filmie, film mi jest bliższy z tą szybką zmianą miejsc i postaci, z tymi dialogami i gestami, które znaczą znacznie więcej niż wydawać by się mogło i z tą ścieżką dźwiękową w tle, która celnie podsumowuje sploty zdarzeń, zderzeń i wypadków. Jeszcze nie odkryłam motywu przewodniego tego filmu, ale wciąż mam nadzieję, że jednak jakiś motyw jest i że scenariusz uwzględnia happy end, inaczej chyba zrezygnowałabym z reżyserii.

Nie potrafię zapanować nad czasem, ostatnio przestałam nawet próbować go ogarnąć, płynie więc sobie całkiem swobodnie, przelewa się z godziny w godzinę, po drodze traci cenne krople minut i kiedy zbliża się północ nie pozostaje z niego już wiele. Z G. badamy granice rzeczy dozwolonych, z każdą próbą przekonujemy się, że leżą one dalej niż się większości śmiertelnikom wydaje. Zdumione odkrywamy, że można z pustką w głowie siedzieć w pierwszej ławce, omawiać cechy anatomiczne Groźnego Asystenta a we krwi mieć wybuchową mieszankę estrogenów i alkoholu, co prowadzi do zabawnych sytuacji, kiedy temat nerczycy przeplata się zgrabnie z naszą dyskusją na temat Pewnych Mężczyzn. Co więcej, można nawet odpowiadać na pytania Groźnego Asystenta - takie, jak chociażby co wywołuje kamicę nerkową?.
Zupa szczawiowa
rzekłam, G. zaś kazała mi milczeć, lecz prawda jest taka, że zupa szczawiowa naprawdę może wywołać kamicę nerkową, w dużych ilościach znaczy się, ale może, natomiast prawdą nie jest, powtarzam, prawdą nie jest, że degradacja kości prowadzi do kamicy nerkowej. Zaprawdę powiadam Wam, kości same z siebie się nie degradują - znaczy wedle naszego kolegi i owszem, ale kolega mówi różne dziwne rzeczy i nie należy mu wierzyć.

Tak czy siak, proszę Państwa, proszę badać granice, to nie boli, to jest przyjemne i daje ogromne poczucie satysfakcji, bo tak naprawdę jedyne, co leży za siedmioma górami i siedmioma morzami to Kraina Rzeczy Niedozwolonych a zanim się tam dotrze, można bardzo wiele odkryć.

poniedziałek, lutego 19, 2007

♫ I'm gonna look out of the window of my color TV

Oglądam Viva Najpiękniejsi, bo w końcu trzeba coś robić w te ferie a nie tylko tętniaki i tętniaki, tłumaczenia i tłumaczenia, należy się rozwijać w te ferie, poszerzać horyzonty. Dziś więc poszerzałam perspektywy oglądając Viva Najpiękniejsi. To nie jest zwykły konkurs piękności, o nie. Bo tam się liczy Inteligencja i Dusza i Talenty, byle kto Najpiękniejszym nie zostaje, nominowany powinien się wypowiedzieć przed kamerą, odpowiedzieć na różne pytania tak, żeby publika mogła sobie wybrać - tę lubię, tego kocham, co za idiotka, co za palant - a potem kiedy już wybierze i porówna do innych to potem wychodzi pani i mówi kto wygrał, co sprawia, że cała zabawa w prezentację kandydatów traci na znaczeniu. Ale to nic, i tak było ciekawie, dużo się dowiedziałam, tacy medialni ludzie to oni mają głębokie przemyślenia i oni się nimi dzielą z publicznością, bo publiczność nie wie pewnych rzeczy, publiczności należy uświadomić jak uwodzić kobietę, jak czarować mężczyznę oraz co jest najważniejsze w życiu. No i się okazuje, że najważniejsza jest miłość, miłość rządzi, miłość, miłość, miłość. Usłyszałam to słowo tyle razy, że zaczęło mi być niedobrze, ale to nieistotne, istotne jest, że lud już wie co jest najważniejsze w życiu. Od teraz, ludzie w slumsach będą żyli miłością, podobnież te dwa małżeństwa mieszkające razem z chciwości komornika i głupoty prawa na 34 metrach kwadratowych; wszyscy żyjmy miłością, bo to najważniejsza rzecz w życiu.

Tak, oglądanie telewizji jest naprawdę pouczające. Oglądajcie telewizję - jutro dowiemy się, co jeść na śniadanie, żeby pokochał nas aktor z M jak na Miłość, a także który proszek spierze plamy z trawy. Oglądajcie.

czwartek, lutego 01, 2007

Take a deep breath, step out of the circle

No to ferie, proszę Państwa.

25 dni absolutnego nieróbstwa, pijaństwa i rozpasania.


Bohaterka zostaje sama na scenie z opuszczoną głową, kurtyna opada, widzowie biją brawo.
W tle chór piejący.


Co ja pierdolę.

Bohaterka zostaje sama na scenie z opuszczoną głową, kurtyna opada, woźny przeżuwa ostatni kęs bułki i woła "kurwa, zamykamy".
W tle cisza.

niedziela, stycznia 28, 2007

Epiphora

Cały styczeń wciąż myślę o jednym, wciąż myślę o tym samym, choć sądziłam, że to już za mną, że sobie wybiłam z głowy, ale nie, jednak nie, to się wciąż tli, czasem przygasa a czasem wybucha z ogromną siłą, zwykle wtedy, kiedy się tego nie spodziewam, najczęściej w najmniej stosownych chwilach, jak na przykład wtedy, gdy stoję w kościele na mszy i śpiewam wśród nocnej ciszy a w głowie mam tylko Twoją twarz, rozbitą na tysiące kawałeczków, na mikroskopijne ślady Twojej obecności, zatarte spojrzenia, słowa i gesty. Buduję z nich nową rzeczywistość, buduję z nich Ciebie, by wreszcie móc stworzyć siebie przeglądając się w Twoich wyimaginowanych oczach, potem wymyślam tysiące scenariuszy z jednym i tym samym początkiem, z jednym i tym samym końcem. Wreszcie wybieram ten najbardziej prawdopodobny i myślę o nim tak intensywnie, aż zaczynam wierzyć, że jest prawdziwy, wierzę przez całą mszę, wierzę kładąc się spać, wierzę tak mocno, że pod zamkniętymi powiekami scenariusz istotnie staje się prawdą. Ale potem otwieram oczy i patrzę w sufit a cała Twoja wyimaginowana postać rozpada się na cząsteczki niebytu. W pewnym sensie sama też ginę, bo uwierz mi - niełatwo jest trwać bez istnienia.

Nie, nie jest dobrze, to jest chyba tak zwana histeria, to jest chyba tak zwana utrata nadziei, ktoś kiedyś powiedział, że utrata nadziei to największa tragedia, choć może nikt tego nie powiedział, tylko sama teraz sobie to wymyśliłam, tyle że jeśli sama to wymyśliłam to nie najlepiej mi to wyszło, bo tragedia do mnie nie pasuje, prędzej tragifarsa, najprędzej groteska, z bohaterów tragicznych nikt się nie śmieje, bohaterowie tragiczni snują się po scenie z grobowymi minami, w ciemnych szatach, budząc powagę i wyciskając łzy a ja raczej chodzę raźnym krokiem, lubię różowe sweterki i nie sądzę, bym budziła swym zachowaniem powagę.

Nie wiem czemu boli mnie skóra, boli mnie przy dotyku, boli mnie nawet przy polewaniu jej wodą, zastanawiam się czy to objaw choroby somatycznej czy tylko zadziałał mechanizm przeniesienia, szczerze mówiąc wolałabym to drugie, wtedy istniałaby szansa, że to w środku przestanie boleć, tym bardziej, że boli mnie też oko. Napierdala mnie, wybaczcie, permanentnie od miesiąca. Coś tam mam, coś tam siedzi i mnie kłuje, początkowo myślałam, że to wina soczewek, ale jednak nie, to nie soczewki, pani doktor mówi, że tam nic nie ma, więc to boli tak po prostu, kłuje i gryzie, wbija mi pazury w rogówkę i przeciąga powoli, skrupulatnie, żeby bolało jak najdłużej, wgryza się pod powiekę i drąży kanał prosto do mózgu. Płaczę więc cały czas, ludzie patrzą i pytają co się stało a ja tylko pociągam nosem, ocieram kolejną spływającą łzę i mówię, że to nic, że to tylko oko, że ja tak już mam, taka cecha zmienna osobniczo, nadprodukcja łez, nic wielkiego, nic strasznego. Niech boli, niech łzawi, mam przynajmniej wymówkę dla mojego nastroju, załzawione oczy są w pełni usprawiedliwione, niczego już nie trzeba tłumaczyć, nic nie należy robić, nic nie trzeba robić, można tylko z martwym uśmiechem patrzeć w nieokreślony bliżej punkt przestrzeni i udawać, że się na coś czeka.

piątek, stycznia 26, 2007

Miejsca, przedmioty, kształty

Dobrze, że spadł śnieg, znaczy w końcu przyszła zima, znaczy może przyjdzie też wiosna. Tkwiąc w stanie permanentnej jesienności zaczęłam tracić wiarę w istnienie pozostałych pór roku, zaczęłam się obawiać, że tak już zostanie, ta szarość i golizna drzew na Plantach, te chmury wiszące nade mną, rozstępujące się czasem, odsłaniające fałszywie błękitne niebo i fałszywie radosne słońce, no ale spadł śnieg, spadł, znaczy, może jeszcze będzie dobrze. Póki co udaję, że się uczę, czasem udaję na tyle dobrze, że naprawdę zaczynam się uczyć, znowu czuję się postawiona pod ścianą, mnie trzeba uświadomić ostateczność pewnych rzeczy, żebym zaczęła się przejmować, ja - póki mi się wydaje, że jeszcze dużo można zmienić, dużo można zrobić - nie robię nic, czekam aż już nie będzie co zmieniać a ostateczność zwali mi się na barki i przygniecie konsekwencjami braku działania; ewentualnie czekam aż się zepsuje, bo ja uwielbiam naprawiać, jak nie ma co naprawiać to ja się nudzę i psuję, psucie wychodzi mi zdecydowanie najlepiej.

Chyba od tematu odeszłam, ja przepraszam, ale ja od tematów edukacyjnych odchodzę nad wyraz łatwo, ja, powiedziałabym, wręcz unikam tematów edukacyjnych, we mnie niesmak budzi dyskusja na temat kto ile się nauczył, kto co dostał, kto się boi kolokwium a kto w cichości liczy na piątkę. Podobnież, nikogo spoza wiadomego kręgu nie interesuje tetralogia Fallota ani patomechanizm lewokomorowej niewydolności serca, więc, wiecie, oszczędzę Wam, tym bardziej, że nawet mnie już to znudziło.

Nie znudziło mi się jeszcze chodzenie do kina. Wciąż nienawidzę Matta Damona, wciąż się lekko spinam, kiedy sobie przypomnę scenę na dachu, wciąż chcę Leo na męża. I Scorsese wciąż lubię za to, że się mogłam denerwować przez dwie i pół godziny, że mogłam gryźć wargi do krwi i podskakiwać w fotelu przy kolejnym wystrzale. Są tacy, co twierdzą, że gorsze to było od oryginału, ja tam oryginału nie widziałam, jestem pod wrażeniem remake'u, ale ja się nie znam na kinie, więc nie bierzcie mnie zbyt poważnie.

Jeśli zaś chodzi o Pachnidło to niestety nie potrafię opisać słowami tego, co Tykwer opisał dźwiękiem i obrazem, tego, co Whishaw wyraził swoimi oczami, ustami, nosem. Nie no, wiadomo, że to nie jest książka, książka była mroczna, książka była brudna, obrzydliwa i pociągająca, film zaś, film był piękny, uładzony może nieco, ale, tak, zdecydowanie też był pociągający. Nie było zapachu, proszę nie oczekiwać za wiele, ale było coś takiego, co sprawiło, że gdy zaświecili światła poczułam się jak ci ludzie na placu, upojeni przez Grenouille'a najpiękniejszym z pachnideł. Nie, proszę nie ekstrapolować tego na film, nie chcę twierdzić, że to był najpiękniejszy z filmów, to był tylko jeden z najpiękniejszych, jakie widziałam.

A pan, panie Świetlicki, pan ma urok swoisty, pan pali papierosa za papierosem i zabawnie obciąga koszulkę, pan śpiewa jakby od niechcenia i tak naprawdę nie wiem, czy pan się bardziej nie śmieje ze mnie, z nich, z nas, że my tak przeżywamy, czy pana raczej nie bawią te wszystkie emo-nastolatki w powyciąganych swetrach stojące tuż przed sceną, bo pan zdecydowanie nie wygląda na przejętego swoją rolą muzyka, pan raczej wygląda na znudzonego i chyba trochę rozczarowanego. Ale to nic, nic to, panie Świetlicki, bo za Olifanta to ja jestem w stanie być obiektem pana rozbawienia, za pana pierwszą płytę to ja bym się dała nawet nazwać emo-post-nastolatką, więc nic to, panie Świetlicki, pan śpiewa dalej a ja sobie będę patrzeć, a ja sobie będę słuchać.

Rozkładam po mieszkaniu kubki po herbacie i kawie, całkiem jak Hyrką rok temu (tak, tak, pamiętacie? Hyrką kiedyś też blogowała, dopóki nie zgłupiała na punkcie Serbii, to dawno temu było, ale starzy Czytelnicy nie zapomną, wypomną, od tego są); trochę się gubię, bardzo się plątam, ale może to dlatego, że mam dziś czarne dziury zamiast oczu - miasto rozpłynęło się w plamy bieli i szarości, z ludzi pozostały tylko kontury a kiczowaty anioł na Plantach stopił się w srebrną świecącą kulę. Jak widać, kilka kropel atropiny może wiele. Teraz mi można nawet zajrzeć w głąb duszy, o ile ktoś ma oftalmoskop, bez oftalmoskopu nic nie widać, próbowałam do lustra, ale widać tylko ciemność, więc może z oftalmoskopem by się coś znalazło, choć obawiam się, że jedyne co tam będzie to ciało szkliste, siatkówka i sieć naczyń krwionośnych - i to by było chyba na tyle, jeśli chodzi o moją duszę.

piątek, stycznia 12, 2007

♫ Well I stand at the crossroads of highroads and lowroads

(but I don't have any feeling at all)

Powinnam się dużo uczyć i mniej marnować czas, ale robię dokładnie na odwrót i gdyby ktoś mnie zapytał jak spędziłam ostatnie dwa tygodnie to raczej nie byłabym w stanie wskazać konkretnych zajęć. Naprawdę chciałabym napisać coś mądrego lub przynajmniej interesującego, ale przy obecnym braku zdarzeń to chyba niemożliwe.

Cieszą mnie małe rzeczy, może dlatego, że dużych brak ostatnio w moim życiu. Cieszę się miłą asystentką na mikrobiologii, która wpuszcza mnie na zajęcia mimo półgodzinnego spóźnienia, cieszę się spotkaniem z A. ( Wiesz, w Anglii tak się nauczyłam kląć, że po powrocie powitałam mamę słowami: "Mamuniu, kurwa, ale zajebiście, że zrobiłaś pączki!"), cieszę się niedzielnym spotkaniem z E., cieszę się nawet z czarnego cienia do powiek i czerwonej bluzki, choć to akurat nie powinno być zaskakujące przy mojej daleko posuniętej próżności.
Oprócz tego słucham piosenek z miłością w tytule, statystyki last.fm wskazywałyby na stan głębokiego zakochania, ale nie, nie, spokojnie, to tylko styczeń i deszcz za oknem - taki dysonans klimatyczny musi się przecież jakoś odbić na psychice, mnie odbija się na statystkach last.fm.

Wczoraj przestraszyłam się trochę, bo wydawało mi się, że ktoś mnie śledzi, ale to był tylko mój cień, głupio jest się bać własnego cienia, w końcu to jakbym się bała samej siebie, mimo to jeszcze kilka razy się obejrzałam, bo wciąż czułam się nieswojo, jakbym coś przeoczyła na pustym chodniku tuż za mną, ale nie, to był jednak tylko cień, właściwie to były dwa cienie, jeden przede mną, drugi za mną, nie wiem czy to miało jakiś metaforyczny sens, w sumie mogłoby mieć, ale ostatnio nie chce mi się dorabiać teorii do faktów.

czwartek, stycznia 11, 2007

My name is Bond. James Bond.

Gdyby to był marzec, uznałabym dzisiejszą pogodę za nawet uroczą z tymi opustoszałymi ulicami, asfaltem odbijającym światła latarni i pluskiem wody pod obcasem. Niestety jest styczeń i ta pogoda jest zdecydowanie żałosna jak na środek zimy, szczególnie gdy mam trudności z utrzymaniem parasola, szczególnie, gdy wracam do domu o północy, szczególnie, gdy okazuje się, że zamknęli Rio i trzeba szukać równie klimatycznej knajpy, której oczywiście znaleźć się nie udaje.

Żałosny nie był za to Bond. Bond, rzekłabym, był wspaniały. I tak, proszę się nie dziwić, ja kocham filmy akcji, szczególnie kocham Daniela Craiga, który awansował na miejsce pierwsze w rankingu Top Hot Guys i podejrzewam, że szybko go nie opuści, bo jego twarz mówi do mnie patrz maleńka na moje blizny i zdecydowane spojrzenie, patrz ile przeżyłem, patrz jaki za mnie MĘŻCZYZNA, no tylko patrz na mnie! Więc patrzyłam na niego całe 130 minut, jak bił, kopał, obrywał, przegrywał i wygrywał w pokera, patrzyłam nawet na najsmutniejszą scenę filmu, kiedy zniszczył doszczętnie Astona Martina, choć serce mnie bolało, oj bolało. Ale patrzyłam. Patrzę nadal, bo spoziera na mnie błękitnymi oczami z ekranu monitora i długo zapewne spozierać będzie. Wreszcie oszczędzono mi groteskowych gadżetów, wreszcie nie był nieomylny, wreszcie nie wskakiwał do samolotu spadając w przepaść. Dużo było za to pościgów, bijatyk, pomysłowości i Evy Green, która według mnie jest prawdziwą i jedyną femme fatale XXI wieku.Najwspanialszą sceną zaś ogłaszam scenę z lustrem i krwią w umywalce. Rzekłam. I idę spać. I proszę nie mówić, że tu jest melancholijnie. Jest jak jest, po prostu.