sobota, września 12, 2009

♫ And when we go, we won't go slow, we'll put up such a fight



Uwielbiam zdjęcia zakochanych par, jedno zdjęcie mówi mi więcej o związku niż hektolitry przelanych słów. To takie moje chore hobby, kolekcjonowanie zdjęć szczęśliwych ludzi, mam taką mentalną wystawę w mojej głowie, wpatruję się we wszystkie ujęcia po kolei, studiuję oczy, uśmiechy, schwytane gesty i uczucia zamrożone w ułamku sekundy. Im dłużej na nie patrzę, tym bardziej wierzę w abstrakcję szczęśliwej miłości.

Czasem się gubię, nogi plącze mi bluszcz ludzkich znajomości, zaczepiają mi się o ubranie Niezałatwione Ważne Sprawy, wchodzą mi w serce byli i obecni mężczyźni. Zwykle wtedy panikuję i rzucam się histerycznie w totalną inercję, licząc irracjonalnie na to, że wszystko minie, że wszystko płynie. Myślę wtedy: porozmawia się, załatwi się, zdecyduje się, a potem patrzę pustym wzrokiem w pusty sufit i zapełniam się muzyką, filmami, internetowymi serwisami spolecznościowymi i innymi bzdurami. Coraz rzadziej zdaje to egzamin, coraz częściej sama muszę stawać z czerwoną płachtą na arenie i wygrywać każdą walkę, już nie dla splendoru i aplauzu obojętnej publiczności, a dla zwykłej potrzeby przetrwania, dla pierdolonego imperatywu wykonania dawno założonego planu.

I krzepnę w sobie, ustalam swoje formy i treści, powoli przestaję się tłumaczyć z moich tak i nie. Coraz częściej patrzę w lustro i mówię sobie tak, to jednak jestem ja; i widzę za moim odbiciem tłum dobrze znanych mi demonów i aniołów, toczących zażartą, nieustanną walkę o moją duszę, o tę ziemię niczyją, która w jakimś tam sensie ma jakąś tam wartość dla jakichś tam sił Dobra i Zła, i przyglądam się im coraz spokojniej, im i tej niezrozumiałej wojnie.

Dorastam.