sobota, grudnia 23, 2006

♫ There's blood in my mouth 'cause I've been burning my tongue all week

Znowu milczałam, A. mi pisze - Napisz coś, bo nudno, W. wierci mi dziurę w brzuchu pytając natrętnie - Kiedy będzie nowa notka? a ja nawet chciałam, nawet bardzo chciałam coś napisać, ale szczerze mówiąc nie miałam kiedy zastanawiać się nad rzeczywistością, ubierać ją w słowa i zdania, poza tym W. wymysliła, że zamknie mnie w pokoju z komputerem i kontenerem wina, bo według niej mnie to pomaga w tworzeniu, że niby dzięki alkoholowi ja lepiej piszę, że wtedy ją bardziej czesze, ale, wiecie, kto by tam wierzył W., więc ja się nie dałam i nie pisałam.
No i nie piłam, abstynentką byłam, G. na Wigilii mówi - I dobrze, przynajmniej raz Ty zamówisz taksówkę i nie trzeba Cię będzie pilnować. Czuje się nieco głupio, ale nie można przecież zaprzeczyć oczywistemu, więc uśmiecham się niepewnie, spuszczam wzrok i syczę G., że jej potem skręcę kark. Oczywiście mi się nie udaje, ona mówi Stop pneumokokom i już niestety nie potrafię jej skręcić karku.

A wcześniej nieco, wiecie, tak początkiem grudnia, to ja się uczyłam, co zdziwiło nie tylko mnie, ale chyba też i innych. Nie, no co Wy, nie zrobiłam się wyjątkowo pilna, siła wyższa po prostu, na każdego przychodzi czas prawdy, na mnie nadszedł w grudniu, stanęłam twarzą w twarz ze Staphylococcus aureus i Orthomyxoviridae i - o dziwo - zatriumfowałam. A po czasie prawdy nadszedł czas rozliczeń, a przecież nikt nie chce się rozliczać, ja też nie chciałam, odwlekałam moment rozliczenia, ale w końcu nadszedł czwartek i dłużej nie dało się uciekać. Więc siadłam, otworzyłam czerwoną księgę i przez dwanaście godzin rozliczałam się z toczniem układowym, durem brzusznym i objawami kiły wrodzonej; i gdy w piątek rano pompowałam w siebie redbulla i kawę, by nie zasnąć przed doktorem W., kiedy będę prezentowała wynik mych wyliczeń, pomyślałam sobie, że byłoby to wysoce niemoralne, gdybym dostała ocenę powyżej dostatecznej. Życie jednak jest niemoralne, ja jestem wysoce niemoralna i najwyraźniej doktor W. też moralny zbyt nie jest. Upadły moje ideały, po raz kolejny zresztą, upadły i już nie wstaną i niech mi nikt nie mówi, że bez pracy nie ma kołaczy (czymkolwiek są te kołacze).

Święta mnie w tym roku zaskoczyły, do niedawna w ogóle nie wiedziałam, że jest już grudzień, nie sluchałam radia, nie slyszałam Last Christmas, nie oglądałam telewizji i nie widziałam reklamy Coca-Coli, nie chodziłam po centrach handlowych i nie korzystałam z promocji, więc, wiecie, święta dopadły mnie znienacka, zaatakowały podstępnie, gdy wyszłam wieczorem z P. na spacer a na Rynku jakiś chór śpiewał kolędy. I wtedy do mnie dotarło, że to już, że za parę dni będę musiała brać udział w tych starych rytuałach, bedę musiała pokłuć się świerkiem ubierając choinkę wszystkimi półwiecznymi ozdobami (bo taka jest tradycja), będę musiała przytyć te trzy kilogramy stracone w pięknym stylu (bo taka jest tradycja), udawać, że bardzo przeżywam pasterkę (bo taka jest tradycja) i że wcale mi nie przeszkadzają piękne mowy o dobroci, pojednaniu i przebaczeniu, jakby wykazanie dobrej woli możliwe było tylko 24 grudnia (bo taka jest tradycja). Więc, wiecie, wtedy, kiedy śpiewał ten chór (co chyba też jest jakąś tradycją), mimo że śpiewał bardzo ładnie, to nie ucieszyłam się, że to już za parę dni.
No, ale potem był poniedziałek i były zakupy w centrum handlowym i ja się naprawdę opierałam, nie chciałam naprawdę, walczyłam do ostatniej zlotówki, ale komercja ma niezwykłą silę przyciągania a moja próżność nie ma granic. Myślałam, że ma, łudziłam się, że duchowa uczta mi wystarcza, ale myliłam się, jestem zwykłą, przeciętną samicą, która niezmiennie kocha krótkie czarne sukienki z dużym dekoltem, uwielbia czarne pończochy i umiera na widok czarnego płaszcza w stylu Audrey Hepbourn. Mama pyta mnie z wyrzutem - Czemu Ty musisz same drogie rzeczy wybierać. Nie mogłyby Ci się podobać takie za 30 złotych? No ale ja nie potrafię - próbuję naprawdę, wybieram tańszy płaszcz, żegnam się ze stylem Audrey, ale mama kręci głową i wzdycha lepiej oddaj to i kup sobie ten czarny tylko dopłać różnicę.
I wiecie?
Ja od dwóch dni nie myślę o niczym innym tylko o dniu, kiedy pójdę do Zary i kupię ten płaszczyk.

A choć nie cierpię składać życzeń i bynajmniej nie udzielił mi się nastrój tych świąt to pożyczę Wam bardzo banalnie i bardzo szczerze radosnych i spokojnych świąt Bożego Narodzenia.

Buzi.

Może jeszcze się kiedyś odezwę - w końcu 25 grudnia koniec mojej prywatnej prohibicji.

wtorek, grudnia 05, 2006

True love will come smiling through

Znalezione przypadkowo - chyba najbardziej wzruszająca bajka Disneya ze wszystkich, które widziałam.


Johnny Fedora & Alice Blue Bonnet,
fragment "Make Mine Music",
zaśpiewane przez Andrew Sisters

poniedziałek, grudnia 04, 2006

Farciarz

Trafił w totka szóstkę. To był 80 rok, to było dużo pieniędzy, on miał dwadzieścia pięć lat i wielkie perspektywy. Do wyboru miał wiele i sam zdecydować się nie mógł, od czego zacząć. Zaczął od świętowania.
Świętowali jeden dzień, świętowali dwa i trzy, a kiedy już zaczęło im się nudzić od alkoholu i papierosów jeden z nowych kolegów zaproponował opium, żeby zabawa była ciekawsza. Wszyscy z chęcią przyklasnęli - w końcu szczęściarz stawiał. Spróbował, skosztował, posmakowało. Potem była morfina, potem grzybki, w końcu przyszła kolej na białą damę, która jednym dotknięciem zabiera wszystkie problemy. Nie, nie trwonił pieniędzy, za mądry był na to - szybko nauczył się samemu produkować te cuda natury, dzięki temu pieniądze nigdy się nie kończyły. Dwanaście lat wcielał w życie zasady sex drugs and rock'n'roll, no może bez rock'n'roll, po co komu muzyka, skoro z każdą dawką życie staje się coraz dźwięczniejsze, dźwięczy, brzęczy coraz głośniej aż wreszcie krzyczy, krzyczy tak głośno, że błony bębenkowe pękają i w końcu trzeba podkręcać głośność tylko po to, żeby usłyszeć chociaż szept.
Wpadli po niego któregoś dnia, tak ni stąd ni zowąd, to było gdzieś nad ranem, spał jeszcze, kiedy wyważyli drzwi, zabrali substraty, zabrali produkty i zabrali jego. To był 92 rok. Już nie było seksu, już nie było dragów, już nie było pieniędzy, życie przestało brzmieć jak muzyka - zamilkło właściwie. Pół roku nie spał, nadsłuchując czy znów się odezwie, ale słyszał tylko brzęk tłuczonych butelek w głowie, czuł jak paruje, wydawało mu się, że każdego dnia jest go mniej, że w końcu zniknie albo zasuszy się na śmierć, kiedy wypoci całą wodę i wydrapie całą krew. Przesiedział w pierdlu dwa długie lata, przeżył tylko dzięki nadziei, że kiedy wyjdzie będzie na niego czekała działka magicznego proszku. Umówił się z kolegą, kolega przyniósł mączkę, przyniósł też strzykawkę. Najpierw kolega, potem on. Potem wpadli na pomysł zrobienia testu. To był 94 rok. Wtedy przestał brać - za późno o jedną działkę.

Zerkam w kartę: HIV, HCV, rozedma płuc, gruźlica, problemy z przewodem pokarmowym, głuchy na lewe ucho.
Pytamy czy od 94 roku na pewno nic nie wziął. Zdarzało się - raz na miesiąc, raz na dwa, dlatego nie wychodzę w domu, zawsze jak wyjdę to mnie ciągnie. No i koledzy są. To nie wychodzę z domu po dwa trzy tygodnie.
Patrzę na siwego wychudzonego człowieka o rozbieganych oczach, w wieku mojego ojca. Ma pan żonę, dzieci? - Jaką żonę? Która by takiego, jak ja chciała? A dzieci pewnie gdzieś tam w Polsce jakieś są uśmiecha się przebiegle.
Patrzę na niego i myślę sobie, że doszedł do etapu, w którym do wyboru zostało mu już tylko szpitalne łóżko, cztery ściany swojego mieszkania i brudna ulica z brudnymi strzykawkami i wcale się nie dziwię jego tęsknocie w oczach, gdy mówi o heroinie - jedynym sposobie przetrwania w perspektywie braku perspektyw, o ile nie liczyć wiszącego nad głową wyroku w postaci raka wątroby i aids. Szkoda, że z renty nie starcza na więcej.

środa, listopada 29, 2006

Gam

Kobieta przybywa z krainy milczenia i zachowuje się, jakby zamieszkała w obcym kraju, którego języka musi się wyuczyć: nigdy nie staje się on jej własną mową. By wyrazić siebie, musi posłużyć się pojęciami, które w nikłym stopniu oddają rzeczywistość, ponieważ przynależą do mężczyzn. Kobieta próbuje to wytłumaczyć, nigdy jednak jej się nie udaje. Właśnie dlatego mężczyzna nie potrafi zrozumieć kobiety.

Kobietą jestem, wszystko co męskie obce mi jest. Powinno się dziewczynkom dawać przy narodzeniu poradnik pod tytułem Jak przetrwać na świecie, nie zostając wyrachowaną suką, dziwką, starą panną ani wariatką. Powinno się je uczyć, jak godzić naszą chęć tworzenia z Ich chęcią niszczenia, naszą chęć współżycia z Ich chęcią rywalizacji, naszą intuicję z Ich materializmem. Ale żadna dziewczynka poradnika nie dostaje, dostaje parę gruczołów sutkowych i krew co miesiąc a z resztą radź sobie skarbie sama, więc każda dziewczynka radzi sobie jak może, najpierw się strasznie zakochuje, potem jej strasznie łamią serce, potem zakochuje się znowu i znowu łamią jej serce, potem dziewczynka dochodzi do wniosku, że zakochiwanie nie wychodzi jej na dobre, więc wychodzi z rozsądku za mąż, z fizjologicznej potrzeby rodzi dzieci a po dwudziestu latach stwierdza, że ma nudne życie i właściwie to jest nieszczęśliwa. Wtedy duża dziewczynka albo się godzi ze swoją nudą, ze swym mężem z rozsądku i z dziećmi z potrzeby, albo szuka kochanka, dla którego odchodzi, którego wreszcie zostawia lub, jeśli jest zbyt głupia, który łamie jej serce. Ostatecznie, czasami duża dziewczynka odchodzi dla samego odejścia i wmawia sobie wtedy, że sukces zawodowy da jej wreszcie szczęście - tak, jak gdyby kobieta mogła czuć się spełniona osiągając męskie cele.

Są wreszcie takie dziewczynki, te najbardziej naiwne i najbardziej świadome, które czekają, patrzą, słuchają, dojrzewają i ścigają cień tego, kto - parafrazując Remarque'a - określi istotę ich samych, kto wreszcie powie co w nich jest, bo one same nie umieją o tym mówić. Te dziewczynki (o ile nie zyskają przychylności bogów, co zdarza się rzadko - bogowie są w końcu mężczyznami), pozostają zwykle najnieszczęśliwsze.

niedziela, listopada 26, 2006

Arahja

Wolę nic nie mówić, bo kiedy mówię to mam wrażenie, że się duszę, że zaraz umrę zaduszona własnymi słowami, tym bełkotem, z którego nic nie wynika, który nic nie przedstawia i który bardziej męczący jest dla wszystkich niż potrzebny. Z obawy przed uduszeniem przestaję też myśleć, bo dławię się każdym patetycznym frazesem, który przychodzi mi do głowy na opisanie tego, co czuję, krztuszę się swoją płytkością, która wychodzi na jaw za każdym razem, gdy tylko zwerbalizuję te banalne wyładowania neuronów. Mam ochotę wręcz krzyknąć, że to nie o to mi chodziło, że nie w tym rzecz, ale to obligowałoby mnie do wyjaśnienia, o co mi chodziło i w czym rzecz, a przecież nie potrafię tego określić, więc lepiej będzie milczeć. Chyba w którymś momencie stałam się nadmiernie histeryczna, rozdzierająco melancholijna, co doprowadziło mnie wreszcie na skraj znienawidzonego przeze mnie kiczu. Tak, moi drodzy, przeszłam na stronę kiczu, wcale mi się tu nie podoba, chciałabym wrócić do oryginalności i świeżości i prawdy (bo prawda Was wyzwoli), ale chyba zbyt daleko zaszłam w kłamstwie, by zawrócić, więc będę pewnie pogrążała się z każdym dniem, z każdym niechętnie wypowiedzianym słowem, z każdym sztucznym uśmiechem, z każdym pustym gestem. I to nie zależy ode mnie, naprawdę, to nie ja się wpakowałam w tę tragifarsę, wepchnięto mnie w nią siłą, ja naprawdę wolę żyć w prawdzie, ale mi nie wolno, ja muszę udawać, bo inaczej wszystko stracę a przecież nie chcę zostać emocjonalnym bankrutem.

Ksiądz przed mszą namawia do wspólnego śpiewania Podnieście bramy swoje szczyty a ja się zastanawiam, gdzie bramy mają szczyty i jak mogą je podnosić, nie jestem w stanie otworzyć ust, nie mówiąc już o wydawaniu z nich dźwięków, więc siedzę na schodkach konfesjonału z tymi wszystkim esdeemowymi młodocianymi, którzy silnie wierzą i mocnym głosem śpiewają podnieście bramy swoje szczyty i zastanawiam się po raz kolejny w moim krótkim życiu co ja tu robię, ja tu nie pasuję, nie jestem nawet pewna, czy chcę tu być. Jednak siedzę, stoję, klęczę twardo do końca, bo kazanie jest całkiem mądre, całkiem jakby do mnie, kaznodzieja każe mi wybierać między liczeniem tylko na siebie a zawierzeniem się innym ludziom, mówi, że druga opcja jest mniej racjonalna, ale znacznie lepsza, że opcja pierwsza to wybór życia w strasznym nieprzyjaznym świecie i ojciec pewnie ma rację, ale sorry proszę ojca, ja mimo wszystko wybieram racjonalną opcję a. Opcja b nadaje się dla tych wszystkich wspaniałych młodych ludzi z plecakami na grzbiecie i misją zbawiania świata w głowie, a ja mam tylko małą torebkę na ramieniu i w głowie misję przetrwania kolejnego dnia bez nadmiernej histerii. Zresztą, znowu kłamię, znowu popadam w kicz, bo w końcu jest tych kilka ofiar, na których polegam, które mogą polegać, o które się martwię zupełnie bezwolnie, więc niechcący chyba wcielam w życie opcję b, ale o tym mówmy szeptem, najlepiej w ogóle nie mówmy, oficjalnie jestem na a, bo tak jest łatwiej funkcjonować - taka filozofia lepiej się sprawdza w życiu codziennym, wyjątki od reguły w końcu zawsze się zdarzają.

W piątek spotkałam żebraka, takiego zobojętniałego pięćdziesięcioletniego pijaka patrzącego martwym wzrokiem w płytę chodnikową, wyciągającego mechanicznie rękę z pustym plastikowym kubkiem w stronę przechodniów. On nawet nie liczył na te pieniądze, chyba po prostu nie chciało mu się wstawać, tym bardziej chciałam mu je dać, ale się spieszyłam bardzo na bardzo ważne zajęcia z psychologii, więc nie miałam czasu, żeby się zatrzymać, wyciągnąć portfel, poszukać drobnych i schylić się, żeby je wrzucić do kubka, obiecałam sobie zrobić to, kiedy będę wracać. Nawet przygotowałam wcześniej pieniądze, wrzuciłam je do kieszeni płaszcza, żeby nie musieć potem szukać, ale żebraka już nie było, został tylko pusty kubek i pełna kieszeń.

czwartek, listopada 23, 2006

Kraków poszarzał, stracił słońce, stracił niebo, stracił liście i nawet Wawel i Kościół Mariacki przestały razić czerwienią. Po Rynku spaceruje żółtozielony smok i jako jedyny rzuca się w oczy pośród popielatych gołębii, czarnych kurtek i burych kamienic. Chowam twarz za szalikiem, wciskam ręcę głębiej w kieszenie płaszcza i przebijam się przez tę zupę szarości.

- Wszyscy się parzą - mówi G.

- Taki czas - wzruszam ramionami - Jest zimno, szaro i brudno. Ludziom się wydaje, że łatwiej przetrwają tę przeklętą pogodę we dwoje. Wiesz, te wszystkie smutki i smuteczki, ludzie wierzą, że ta druga osoba to uleczy. A przecież i tak ostatecznie każdy zostaje sam w swoich ekstremach. Ból, cierpienie, rozkosz, przecież tego wszystkiego się nie da dzielić. W tych przerażająco pustych ułamkach sekund jesteśmy skupieni tylko na sobie, zamknięci w swoim odczuwaniu, w swojej percepcji, w swoim rozumowaniu. Można próbować to przekazać, zwykle bezskutecznie, a nawet, gdy się udaje, to zostaje to zniekształcone, źle zrozumiane albo w najlepszym wypadku przetłumaczone na obce: wrażenia, percepcję, rozumienie.
Każdy wierzy w drugą połówkę pomarańczy, bo świadomość ostatecznej alienacji jest zbyt przygnębiająca. Zresztą większość ideologii powstaje tylko po to, by przykryć brzydotę i banał rzeczywistości.


- W takim razie po co być razem?

- Chyba mamy genetyczne predyspozycje do wiary w niemożliwe.

poniedziałek, listopada 20, 2006

Gdybym wiedział to, co wiem

Właściwie to nie dzieje się nic, nie stało się nic, tak właściwie to nic się nie zmieniło. Siedzę z G. na Rynku, patrzę w bruk i myślę sobie, że przecież ja już wiedziałam, przecież tego można było się spodziewać, to nie jest ani nic nowego ani nic specjalnego, więc dlaczego siedzę, patrzę w bruk i nie potrafię przestać powtarzać w myślach przejebane przejebane przejebane. Wiesz, Ty to masz dopiero przejebane mówi po chwili milczenia G.

Od tygodnia próbuję znaleźć odpowiednie słowa, ten sam motyw w dwóch różnych historiach przewija mi się wciąż w myślach, chodzę po mieście z Royksopp i Hallelujah w uszach i usiłuję ułożyć mentalne fotografie twarzy, miejsc i zdarzeń w spójną całość, ale one uparcie rozsypują się w stertę synestetycznych doznań, rozkładają się na pojedyncze dźwięki, kształy i dotyki, rozpraszają się we fragmenty urwanych rozmów, plączą się w gąszczu niedopowiedzeń, by wreszcie nieodwracalnie zginąć w mroku przypuszczeń.

Chyba brakuje mi wyobraźni na to czego nie było, to co mogłoby być, to czego już nigdy nie będzie, chyba brakuje mi odwagi, by przyznać przed samą sobą, że stało się dokładnie tak, jak stać się miało, chyba zbyt tchórzliwa jestem, by zaakceptować niezmienialne reguły mojej własnej gry, szablon zachowań, który znam na pamięć, cały plan wyryty w moich przewidywalnych decyzjach, w moich uśmiechach i gestach, powtarzanych do znudzenia każdego dnia. Codziennie walczę z tą nudą samej siebie, chcę uniknąć konsekwencji tego, co zrobiłam wczoraj tak, żeby jutro było nieco bardziej nieprzewidywalne, nieco ciekawsze niż zwykle, ale to czyste oszustwo, bo jeśli nawet cokolwiek nieprzewidywalnego mi się przytrafia to jest to niezależne ode mnie, to nie ja robię się nieprzewidywalna, to nawet nie inni są nieprzewidywalni, to tylko mój brak wiedzy, to tylko mój brak znajomości innych sprawia, że jestem zaskoczona.

Jednak teraz powinno być nieco lepiej, przeszłość zalałam dżinem z tonikiem, odkaziłam ją orzechówką, oczyściłam rany serbską rakiją, założyłam opatrunek z Buckleya i zaaplikowałam profilaktycznie Możdżera na żywo, tyle, że ten ostatni zamiast pomóc rozłożył mnie na łopatki swoim nowym 'Between Us and the Light'. Rozpierdalasz mnie na kawałki miałam ochotę mu powiedzieć, kiedy podpisywał mi płytę, bo ja ostatnio najlepiej wyrażam siebie poprzez wulgaryzmy, ale jedyne na co mnie było stać, gdy stanęłam przed blondynem w okularach to mdły uśmiech i spuszczony wzrok, bo jak można patrzeć w oczy komuś, kto stworzył Pub 700 czy Easy Money, nie wspominając o całym 'Piano'.

Mam coraz mniej czasu, bawię się w boga-traumatologa ratując fikcyjne życie fikcyjnych pacjentów w internetowym symulatorze, planuję piątkowe andrzejkowe katarzynki a w nielicznych chwilach, gdy przypomni mi się, że poza neurochirurgią są też inne dziedziny medycyny uczę się z musu o wadach serca, jednak nie bawi mnie to tak, jak pompowanie w ofiary wypadków mannitolu czy wprowadzanie ich w stan śpiączki barbituranowej.
Zyskuję też opinię lekkoducha, wiodąc w weekendy płytkie klubowe życie przeplatane niezobowiązujacymi damsko-męskimi zagrywkami - ludzie mówią, że mnie nie poznają, sama siebie nie poznaję, ale nie narzekam, nie narzekam, taki lajfstajl powoduje ogłupienie, wyjaławia myślowo a to chyba najlepsze lekarstwo w obecnej sytuacji.



"Nie ma żadnej możliwości, by sprawdzić, która decyzja jest lepsza, bo nie istnieje możliwość porównania. Człowiek przeżywa wszystko po raz pierwszy i bez przygotowania. To tak, jakby aktor grał przedstawienie bez żadnej próby . Cóż może być warte życie, jeśli pierwsza próba jest już życiem ostatecznym? [...]
'Einmal ist keinmal' powtarza sobie Tomasz niemieckie przysłowie. Coś, co stanie się raz, jak gdyby nie stało się nigdy. Jeśli człowiek ma prawo tylko do jednego życia, to jakby nie żył w ogóle."

M.Kundera "Nieznośna lekkość bytu"

niedziela, listopada 12, 2006

♫ We'll make excuses for anything I'm doing wrong

Tak, ja jutro pójdę na to kolokwium, ja siądę przed doktorem W., którego skrycie kocha G., którego szanuję ja i który jest najnormalniejszym człowiekiem w budynku przy ulicy Grzegórzeckiej, siądę ja przed nim, założę nogę na nogę, uśmiechnę się najpiękniej jak potrafię i powiem:

Panie doktorze, ja wczoraj tańczyłam z McDreamym. Z MCDREAMYM. Widzi pan, ja wielbię McDreamy'ego od trzech lat. Od trzech lat, wie pan? I ja w najśmielszych marzeniach nie myślałam, że ja z nim kiedyś zatańczę. Jeszcze salsę, wie pan doktor, a to przecież taki gorący taniec jest. I wie pan doktor, i ja z nim wczoraj tańczyłam. Tańczyłam też z McPerfect, ale do niego zdążyłam się już przyzwyczaić, do jego bycia ideałem. No a do McDreamy'ego to nie bardzo, bo wie pan doktor, McDreamy to wymarzony jest, po prostu wymarzony. Więc ja się jeszcze nie otrząsnęłam, w gruncie rzeczy ja wciąż o tym, a raczej o nim, myślę.
Poza tym słucham takiego nowego zespołu, Teddybears się nazywa. To pluszowe misie są. No i jak ich słucham to się nie mogę uczyć, bo tańczę, tańczę cały czas. Myję zęby i tańczę, ubieram się i tańczę, jem śniadanie i tańczę, tylko w tramwaju nie tańczę, bo ludzie się dziwnie patrzą. No. To słucham tych misi. Pluszowych znaczy się. No i nie mogę się skoncentrować na takim na przykład induratio cyanotica pulmonum.
I jeszcze na dodatek wszyscy mnie śmieszą. O! Taki na przykład pan w Empiku, co się pytał pani w kasie o jakiś amerykański świerszczyk i dyskusję z nią prowadził na ten temat! Dyskusję, wie pan doktor! Pani przy kasie była czerwona cała a pan ze zbolałą miną w końcu odszedł mówiąc z rozżaleniem "Co za szkoda, że państwo tego nie macie. Co za szkoda. Co amerykańskie to amerykańskie, te amerykańskie są naprawdę świetne"
No i widzi pan doktor, że ja naprawdę nie miałam jak się nauczyć na to kolokwium, wszyscy, WSZYSTKO przeciwko mnie, ja naprawdę chciałam, bardzo nawet, ale no nie da się, nie da się, ale może tak z dobrego serca, pan doktor ma takie dobre serce przecież, więc może tak z dobrego serca, pan doktor by mi zaliczył ten materiał, co?"

sobota, listopada 11, 2006

W listopadzie umiera się najszybciej

Widzisz, ja się naprawdę staram, naprawdę chcę zapomnieć, wcale nie chcę żyć ze świadomością, że to była jedyna szansa, jedna szansa na milion - tak się chyba mówi, jedna szansa na milion, mnie się wydaje, że to była jedna szansa na sześć miliardów, to jak trafić w totka i zgubić kupon, ja zgubiłam, my zgubiliśmy, to już bez znaczenia. Więc widzisz, beznadziejna jest taka świadomość i ja się naprawdę staram, żeby to nie była prawda, wychodzę wieczorami, ubieram tę moją ładną czarną bluzkę i tę moją śliczną spódnicę z halką, o której S. powiedział, że jest sexy, maluję oczy grafitowym cieniem i robię nadzieję innym, robię nadzieję sobie, że być może tym razem mi się uda Ciebie wypchnąć, wyrzucić, zastąpić Twój obraz innym obrazem, z każdym nowopoznanym mężczyzną łudzę się, że to będzie ten, który Cię zastąpi i za każdym razem się zawodzę, zawodzę siebie i tych innych, oni odwracają się i odchodzą, widzę przez chwilę ich plecy a potem znikają całkowicie. Nie, nie brak mi ich, tylko każde takie zniknięcie utwierdza mnie w przekonaniu, że to jednak właśnie tak, że to właśnie była jedna szansa na milion a ja wcale nie zgubiłam kuponu do totka, ja go bezmyślnie podarłam przed sprawdzeniem wyników.

piątek, listopada 10, 2006

Jak ja tu stoję to ja się starzeję

Piję herbatę o smaku ziemi, mam smak ziemi w ustach, ziemię czuję, ziemisty mam też nastrój. Profesor S. napisał, że uszkodzenia przewlekłe prowadzą do starzenia się komórek, co oznacza mniej więcej tyle, że życie jest przewlekłym uszkodzeniem, subletalnym w nawiasie jest podane, to taki o-o-oksymoron jest, życie jako uszkodzenie subletalne, to ociera się o groteskę. Nie wiedziałam, że skrypt do patomorfologii może nieść tak głębokie prawdy, ciekawa jestem czy możliwa jest jakakolwiek przerwa w procesie permanentnego niszczenia , tak na moment, tak dla odpoczynku, dla chwilowego relaksu i złapania oddechu. Naprawdę staram się w to uwierzyć, próbuję tak mocno, że boli mnie brzuch ze śmiechu a ludzie się na mnie patrzą, kiedy ocieram łzy, mówię nie patrzcie na mnie, A. woła jesteś teraz gwiazdą. Nie chcę być gwiazdą, chcę tylko przestać się starzeć na kilka minut, chcę tylko zatrzymać proces skracania się telomerów, zahamować martwicę wiary i nadziei, o miłości nie wspominając. O miłości nie wspominając, bo ja myślałam, że wystarczy mi różowe wino, różowy sweterek w kącie i Unnatural habitat w tle, że mi to wszystko pomoże, ale znów się okłamałam, znów się samą sobą rozczarowałam, znów sobie udowodniłam, że jednak nie potrafię.

Pani psycholog mnie nie lubi, ona myśli, że ja się śmieję ze starości, umierania i śmierci tak, jakby było coś zabawnego w postępującej degradacji ciała, w skurczonym tułowiu i powykręcanych kończynach, w bólu i strachu przed Końcem, jakby mnie bawiły te wielkie przerażone oczy drobnych przerażonych ludzi o pomarszczonych twarzach, jakby wesoła była ich pustka stworzona z kłamstw i obietnic bez pokrycia, ja wiem - ty wiesz, ale udajemy, że nie wiemy, tak jest łatwiej, tak jest lżej, mnie jest łatwiej, tobie trudniej, ale ciebie niedługo już nie będzie, poza tym ja nie umiem, nie wiem jak, mnie to stresuje, mnie to przeraża, lepiej porozmawiajmy o tym, kiedy pojedziemy na wakacje.

Więc pani psycholog myśli, że ja się z tego śmieję a ja się śmiałam tylko dlatego, że koleżanka powiedziała adaptacja do zmieniających się niemożności fizjologicznych.
Przecież to śmieszne jest - pani psycholog to nie bawi?

czwartek, listopada 09, 2006

It's a small crime and I've got no excuse

No tak, no tak, wróciłam do picia kawy o ósmej wieczór, jednak z nałogów się nie wychodzi, z nałogami można próbować walczyć, ale uzależnienie to uzależnienie, krwistoczerwony słoik Davidoffa jest zbyt nęcący, zawartość zbyt intensywnie pachnie a mnie za bardzo kleją się oczy, żeby się oprzeć.

W mózgu mam już tylko estrogeny i oksytocynę, naprawdę ostatnio nie zajmuje mnie nic poza umiejętnie rzucanymi spojrzeniami, ładnymi uśmiechami i szukaniem kolejnych punktów zainteresowania. Jesteś niepoprawna karci mnie G., kiedy po raz kolejny ją szturcham, ale ja się nie mogę powstrzymać, po co ja mam się ograniczać, różnorodność to podstawa, trzeba poznawać nowych ludzi, poznawanie ludzi potrafi być bardzo przyjemne a w listopadzie duża ilość przyjemności jest niezbędna do utrzymania zdrowia psychicznego.

Są tacy, którzy mówią M., G. i mnie, że pójdziemy do piekła za to wszystko, co dziś mówiłyśmy, chyba nawet zostałam nazwana wredną suczą, to nie jest coś co mi się wcześniej przydarzało, wcześniej to ja byłam dobrym dzieckiem, grzeczną panienką z dobrego domu, ja powinnam się oburzyć za określenie wredna sucz, bo ono teoretycznie do mnie nie pasuje, takie określenie wywołuje złe skojarzenia, wiecie z taką kobietą trochę złych obyczajów lub ewentualnie z samicą psa, która lubi gryźć nielubianych ludzi, tyle że, wiecie, właśnie ta druga definicja pasuje do mnie nieco za bardzo. Ja gryzę językiem i ponoć zbyt ewidentnie się śmieję, więc nie bardzo mogę oburzać się za to wulgarne określenie, poza tym całkiem interesująco ono brzmi w kontekście komplementu bo ty masz taką niewinną urodę. Tak wręcz perwersyjnie.
Ja mogę postarać się poprawić, ale nie sądzę, że mi się uda, zresztą ja tego nie robię ze złości, ja to robię, bo mnie to bawi, bo mnie to chroni przed depresją, mi pomaga dystansowanie się od głupoty chłopca, któremu wydaje się, że jeśli siądzie w pierwszej ławce to pani patofizjolog go bardziej polubi, ja się wtedy po prostu lepiej czuję.

O neurochirurgii ja Wam dziś nic nie powiem, zdradzam ją ostatnio dla Patofizjologii chorób serca i leczenia zespołu niedorozwoju lewego serca. Poza tym niezwykle mi się podobają tętniaki, ja je chyba nawet kocham, to nie jest zdrowa miłość, ale ja je kocham niezależnie od tego czy znajdują się na tętnicy łaczącej przedniej mózgu czy na przedniej ścianie serca, one są i tak najpiękniejsze pod słońcem (co mi przypomina panią patomorfolog zachwycającą się obrazem histologicznym ropnia - Ach popatrzcie na ten pięęęękny ropieniek. Widzicie to naczynie? No jak hipopotam!). Jeżeli zaś usłyszę od któregoś z chirurgów, że powinnam zmienić płeć, jeśli chcę wwiercać się w mózg to ja nie ręczę za siebie, ja nie ręczę, że ja potem nie wylecę z tych studiów, ja podziwiam G., że była tak opanowana, że się powstrzymała, będę chyba musiała się tego od niej nauczyć, o ile chcę zostać lekarzem, a raczej innej opcji nie widzę na razie.

Ta notka mądrością nie grzeszy, autorka zresztą też, więc jeśli spodziewaliście się mądrej notki to znaczy, że nie znacie autorki, miejcie pretensje do samych siebie. Autorka teraz powinna uczyć się charakterystyki ziarenkowców Gram-dodatnich i leczenia zakażeń Corynebacterium a nie wypluwać z siebie stertę zdań bez żadnej treści, Czytelnicy też zapewne mają lepsze rzeczy do roboty niż czytanie owych zdań, więc umówmy się, że tej notki nie było, autorka nie straciła godziny na zalanie łącza powodzią słów a Czytelnicy nie stracili pięciu minut na utwierdzenie się w przekonaniu o bezdennej głupocie niżej podpisanej.



czwartek, listopada 02, 2006

Protect me from what I want

...W poniedziałek? Pytasz o poniedziałek? Zapytaj lepiej o wtorek, we wtorek było znacznie ciekawiej. Widzisz, ja należę do rozalkoholizowanej młodzieży, ja nawet ostatnio polubiłam piwo, to już bardzo źle o mnie świadczy, ja się staczam, ja nawet czasem palę papierosy siejąc zgorszenie, sama się odbrązawiam, ludzie to przyjmują z oburzeniem i z grymasem zdziwienia na twarzy, ja lubię patrzeć na zdziwione twarze, ja niezmiennie lubię wzbudzać zainteresowanie, ja jestem patologicznie egocentryczna, nie należy mi tego wybaczać, należy się do tego przyzwyczaić.
...Proszę? A tak. Wtorek. Czyli we wtorek było dużo piwa, dużo uśmiechów, jedna pięćdziesiątka żołądkowej gorzkiej, to wszystko wprawiło mnie w dobry nastrój. Ach, zapomniałam powiedzieć, że to wieczór karaoke był - wiesz, to jest tak, że wszyscy się zarzekają, że śpiewać nie potrafią, nie chcą i nie umieją a około godziny 21 jest kolejka do pana z mikrofonem. Więc chyba trochę skłamałam, bo w naprawdę dobry nastrój wprawił mnie dopiero chóralny wrzask A., E., Pr. i Sm. zawodzących Miała matka syna, syna jedynegooo. Potem to już mi się tylko w głowie kręciło, potem były rozmowy na tematy egzystencjalne i damsko - męskie, bo nie ma to jak pytać zachrypniętym głosem trzeźwej Ż. i wiesz kochana, mnie on wygląda na zauroczonego, ale bez wzajemności, jak na razie przynajmniej, no i powiedz Ty mi, kochana, no co ja mam z nim zrobić?
A potem to już było bardzo mało słów i bardzo dużo akcji, i nie to, żebym miała coś przeciwko, nie, wręcz przeciwnie, to mnie tylko nieco zaskoczyło, ale ja też lubię być zaskakiwana, element zaskoczenia jest nieodzowny, żeby mnie zainteresować, choć nie za bardzo sobie to wyobrażam, ja przyzwyczajona jestem tylko do tego, co jest przedtem, ja zwykle pozostaję na etapie antycypacji i przewidywania, bo potem mnie przerasta, bo zwykle produkt zakupiony okazuje się towarem drugiej jakości a reklama kłamała; więc ja naprawdę nie wiem jak to będzie, ale jeśli dalej będę mile zaskakiwana to kto wie, może tym razem to w reklamie nie doceniono produktu?

niedziela, października 29, 2006

Marznę znowu, znowu marznę, znowu mi cierpną stopy i dłonie, za oknem znowu deszcz i znowu Tom Waits w głośnikach, zaczynam wierzyć w sezonowość preferencji muzycznych, rytmiczną powtarzalność pewnych elementów życia, jakąś przerażającą predestynację, niezmienialny rdzeń jestestwa z różnokolorowymi nakładkami z nowych ludzi i miejsc.

Ze zdziwieniem też stwierdzam, że z tym miastem łączy mnie coraz więcej, coraz częściej rezygnuję z tramwaju na korzyść Plant, coraz bardziej lubię Kazimierz, coraz bardziej nienawidzę gołębii i rowerzystów, coraz więcej mnie tu denerwuje i coraz więcej tu kocham. Obiecywałam sobie przecież obojętność, obiecywałam sobie przecież brak zaangażowania, ale to już trzyletni związek, na dodatek zalegalizowany, dzieci raczej z tego nie będzie, za dużo zdrad i niezgodności w charakterze, ale jednak coś nas łączy, jednak coś mnie tu ciągnie, jednak jest coś ujmującego w kocich łbach i kloszardach śpiących na ławkach.

Tydzień minął mi szybko, może za szybko, łapię się na tym, że nie dzielę już czasu na godziny i dni tylko na zajęcia, spotkania i zadania do wykonania.

Środa jak zwykle chirurgiczna, tym razem przepuklina krążka międzykręgowego - odpreparowanie mięśni i więzadeł, laminektomia (usunięcie części kości kręgów) i zlikwidowanie ucisku na nerwy. Nie, nie będę zagłębiać się w szczegóły - zdecydowanie wolę mózg z wszystkimi guzami i tętniakami niż rdzeń kręgowy i jego okolice.

W czwartek główną rolę odgrywa makaron z jabłkami, wygrywa nawet z piwem - Wspominalaś coś, że robiłas makaron z jabłkami. Piwo możemy przecież kupić w sklepie sugeruje T., więc wracamy na Aleje, T. wchodzi do mieszkania i stwierdza rozbawiony, że już po przedpokoju i ilości par butów widac, że tu mieszka kobieta. Cóż mam zrobić jednak, kiedy to takie przyjemne, prawie tak przyjemne jak belgijskie czekoladki, prawie tak zmysłowe jak ruch bioder w salsie, ja nie ukrywam - szpilki to moja słabość, niezdrowa może, czasem bolesna, ale jakże satysfakcjonująca. Poza tym ja słabości mam wiele, ja zdaję sobie z tego sprawę, ale niektóre są przecież całkiem pożyteczne dla otoczenia, jak chociażby makaron z jabłkami czy muffinki czekoladowo-kokosowe, w których stężenie czekolady w czekoladzie jest większe niż sto procent i mam nieodparte wrażenie, że staną się hitem tej zimy.

Piątek zaczyna się łagodnie, zaczyna się od bakterii i fioletu krystalicznego z płynem Lugola. Oglądam pod mikroskopem pierwsze własnoręcznie wybarwione bakterie Gram dodatnie i duma mnie rozpiera, zapominam nawet o tym, że jako jedyna z grupy zbiłam szkiełko, to już nie jest ważne, kiedy patrzę na moje fioletowe maleństwa. Potem robi się nieco gorzej, potem muszę słuchać bełkotu pani psycholog, płodzącej takie epitety jak niewydolna matka czy niesprawny wychowawczo ojciec, nie wspominając o skakaniu na kwiat czy mocno wyeskalowanych emocjach. Popołudnie jest za to miłe, szwendamy się po sklepach, objadamy w McDonaldzie i dyskutujemy na tematy, których publicznie nie powinno się może poruszać, ale dla nas nie ma tabu, my na każdy temat potrafimy, od chirurgicznego leczenia ubytku przegrody międzykomorowej u niemowląt przez definicję randki i rolę homoseksualistów w społeczeństwie, do wielkości biustu, różowych golfików i obcisłych spodni - nam naprawdę żaden temat nie straszny.

Teraz zaś odpoczywam, teraz będę grała z Siostrą w Monopoly, czekają mnie jeszcze zdjęcia z Jazłowca i Tarnopola, dyskusje motoryzacyjne, odpowiadanie na dociekliwe pytania dziewięciolatki z zakresu fizjologii, astronomii czy też chemii, oraz silna frankofonizacja za pomocą Arte i L'Express.
Poza tym chyba pojedziemy po nowe buty - w końcu zima bez kozaków na obcasie to żadna zima, nie?

wtorek, października 24, 2006

Set my compass north, circumscribe the earth and go


Tak, przyznaję, nie mam ochoty na pisanie, mam problemy z odnalezieniem odpowiednich słów, by opisać rzeczywistość, mam problemy z odnalezieniem odpowiednich słów nawet wtedy, kiedy chodzi tylko o akustykę sali wykładowej.
Tak więc, myślę sobie, że skoro mam kłopoty z opisem pomieszczenia użytkowego to co będzie, jeśli będę próbowała pisać o Szalonym Immunologu z pękiem kluczy na szyi i tikiem nerwowym, nie wspominając o salsowych potupankach, czy o inteligentnych dialogach podczas zajęć z patofizjologii ; ale słowo się rzekło, kobyłka u stołu (czy tam u płotu, ale w sali operacyjnej płotu nie ma więc pozostańmy przy stole) a Słoń prosił - Słoniowi się nie odmawia. Wybaczcie styl, wybaczcie słowa, wybaczcie niejasności - to wszystko, na co mnie było stać.

Planty zaczerwieniły się lekko, zrzucając wiosenne okrycie, już nie szary asfalt tylko żółte liście, już nie szare niebo tylko błękit, póki co nie Interpol tylko Youngbloodz i Bitter:Sweet. Asystent patrzy beznamiętnym wzrokiem w okno i równie beznamiętnym głosem podsumowuje nagły taniec liści w powietrzu A to, proszę Państwa, taka przyspieszona apoptoza była. G. wpatruje się w Asystenta rozmarzonym spojrzeniem i próbuje Go poderwać na prawidłowo ustawiony preparat mikroskopowy. Odważam się stwierdzić, że Asystent to porządny człowiek i zbałamucić się nie da, G. patrzy na mnie z politowaniem i przypomina mi wszystkich porządnych, którzy porządni jednak nie byli, ja tłumaczę się, że przecież what's the fun in playing safe when you'd rather misbehave i w odwecie przypominam wiek Asystenta oraz jej pierścionek na palcu, i tak mija nam cała patomorfologia. Zdecydowanie te studia przysparzają wielu powodów do radości.

Bolą mnie stopy, bolą mnie biodra, bolą mnie uda, ale wciąż tańczę, przestać nie mogę, więc jeszcze poproszę Gnarlsa, Bitter:Sweet i Seana Paula (przecież każdy ma swoje mroczne tajemnice - moją jest słabość do kiczowatego amerykańskiego hiphopu) i raz dwa trzy pięć siedem, butterfly i wąż, i openbreak. Kręci mi się w głowie, wiruje mi w głowie cały ubiegły tydzień, eksperymenty kulinarne (do pancakes konieczna jest soda a ciasto na muffinki nie może być zbyt gęste), wszystkie odcinki House'a podrzucone przez A., Pnin podczytywany ukradkiem w tramwaju między interną a patofizjologią, Elektra i Błażej Wu. będący żywym dowodem na to, że synchro never die (a Sonia Be. była nieco zbyt egzaltowana i zdecydowanie za często pociągała nosem), wreszcie klinika neurochirurgii, obchód, odprawa, sala operacyjna. Pierścień zakładany na głowę, tomografia komputerowa, pomiary z dokładnością co do mikrometra, z powrotem sala operacyjna, ustawianie igły biopsyjnej w odpowiednim położeniu, wreszcie wywiercanie otworu w czaszce, pobranie materiału do badania, męczące czekanie na wyniki i wynik glejak zarodkowy. Otwieramy czaszkę - cztery otwory trepanem, piłka Gigliego znów idzie w ruch, podwieszenie opony twardej o brzeg kości szwami Dandy'ego, żeby uniknąć krwawienia, dotarcie do guza i resekcja, zamknięcie, wybudzenie, dalej już tylko chemioterapia i duże ryzyko wznowy. Na embolizację tętniaków już nie mam czasu, telemedycyna wzywa, ale jutro będzie lepiej, najwyżej znów się spóźnię, najwyżej znów pani będzie się oburzała, że mam złe podejście do przedmiotu.


Nie mam pomysłu na mądre zakończenie, właściwie nie mam pomysłu na jakiekolwiek zakończenie, może dlatego, że póki co wszystko się dopiero zaczyna. Mama pyta mnie: "a czy w ogóle się czymś martwisz?". Zastanawiam się chwilę i z zaskoczeniem stwierdzam: " Nie, mamo, na razie nie mam czym się martwić."

poniedziałek, października 16, 2006

Państwo się pewnie spodziewają nowej notki, niecierpliwią się może, klikają w link, wpisują adres, za każdym razem z nadzieją, że może tym razem, że może wreszcie, Ka. po raz kolejny wyrzuciła swe mentalne wnętrzności w internetową nicość.
Póki co jednak Ka. mentalnie głoduje, nie ma czasu na duchowy pokarm i metafizyczne trawienie, bo wychodzi z domu o 7 rano i wraca o 23, bo czas spędza obserwując kraniotomie, wycinanie guzów czy embolizacje tętniaków - dziwnie jest być jedyną kobietą wśród dwudziestu chirurgów, wzbudzam niezdrowe zainteresowanie, dopiero na sali operacyjnej przestaję się wyróżniać. Tam jest tylko maska na usta, chustka na włosy i aseksualne zielone ubranie. Tam się tylko liczy kraniotomia (odpreparować skórę, wykonać cztery odwierty i przeciągnąć piłką), odpreparowanie opon mózgowych i dotarcie do guza. Zdecydowanie najbardziej bawią mnie tętniaki, podoba mi się ten wielki mikroskop, pęseta i szczypce, angiogramy na ścianie i wielki monitor, przed którym siedzę oglądając czerwono-purpurowy tętniący mózg. Rzeczywiście są rzeczy, o których nie śniło się filozofom.
Brak Ka. czasu na witaminy z mądrych słów i pięknych myśli, bo zdarza jej się o dziwo uczyć na zajęcia, bo usilnie stara się opanować figurę butterfly w czasie kursu salsy (póki co wychodzi jej zdecydowanie marnie, ale może dzięki umiejętności liczenia do ośmiu oraz całkiem gibkich biodrach, zacznie w końcu wychodzić dobrze), bo ma nieco do nadrobiena z zakresu języka Gallów, bo włóczy się weekendami po krakowskich klubach spotykając w najmniej odpowiednim momencie McD a chwilę potem McS, bo piecze czekoladowo-pomarańczowe muffinki, ewentualnie wiśniowo-gruszkowe, ewentualnie jak już muffinki się jej znudzą to robi szarlotkę, bo zajmuje się bardzo przyziemnymi rzeczami, nie mając czasu ani chęci na blogowe rozważania.
Uzbrojcie się więc w cierpliwość, komu jeszcze się nie znudziło, bo ten stan Ka. może jeszcze trochę potrwać.

piątek, października 06, 2006

Changes are shifting outside the word

Czerń od rana, czarne buty, czarne spodnie, czarna bluzka, czarny płaszcz, najgorszy jest moment, kiedy spuszczają trumnę po linach, i wcześniej jeszcze, kiedy dostrzegasz panów w białych rękawiczkach i czarnych kapeluszach. Próbuję ogarnąć to jakoś, zdefiniować, zrozumieć koniec i początek lub raczej początek i koniec, ale nie potrafię pojąć tej nieskończoności, mimo zamkniętych ram, mimo ograniczenia czasu od pierwszego krzyku do ostatniego szepnięcia, mimo określenia przestrzeni od jej wypełnienia do pustki. Nic tu nie jest policzalne, nic tu nie jest określone, nic tu nie jest definiowalne.

W. prowadzi mnie do Rio i wydaje mi się, że jestem w filmie. Małe stołki umocowane na stałe w podłodze, barowe stoły i zdjęcia w kolorze sepii. W. zapala papierosa, sączy gorącą kawę i dochodzi do wniosku, że powinnyśmy zacząć dialog na miarę Kawy i papierosów. Naprzeciw nas siada korpulentna pani w czerwonej sukience, papieros w ustach, kawa w dłoni, kiedy otwiera usta widać braki w uzębieniu - czujemy się jak w PRLu.
W. mówi tu jest trochę surrealistycznie z Tobą w tych kolczykach i tych ciuchach. Tu tacy nie przychodzą. W gruncie rzeczy to rzeczywiście trochę absurdalne, zarówno to miejsce, jak i ja sama. Może dlatego tak mi się podoba, pewnie dlatego jeszcze tam wrócę.

W końcu Ars, tłumy ludzi i zapach popcornu. Zaczyna się banalnie, zaczynam wątpić w wartość filmu kręconego przez kilkunastu reżyserów, ale potem robi się coraz lepiej, ciekawsze historie, mniej znane miejsca Miasta. Zapamiętam Thomas podobnego do Patricka Wolfa (Ty krzyczałaś, ja uczyłem się do egzaminów), wampiry (to był najbardziej namiętny pocałunek w historii kina) i Amerykankę (mogę tylko powiedzieć, że czułam równocześnie radość i smutek, ale nie za wiele smutku, bo czułam, że żyję. Wtedy właśnie zakochałam się w Paryżu i czułam, że i Paryż pokochał mnie. - choć znacznie bardziej uroczo wygląda to w zamerykanizowanej wersji francuskiej)

Obchodzę jeszcze Rynek dookoła Sukiennic, Kraków jest piękny nocą, nocą lubię Kraków, księżyc w pełni, ręce w kieszeniach dżinsów, płaszcz jak zwykle rozpięty, napotkana grupa Anglików wymienia między sobą uwagi, faceci zawsze są odważni zbiorowo, to jest nawet zabawne, ale nie wytrzymuję w końcu i zwracam uwagę, że rozumiem co mówią.

Nie piszę ostatnio z sensem, mówię także bez sensu, bez sensu też myślę, szczególnie gdy na horyzoncie pojawia się czerwona koszulka, której usilnie wypatruję na wszystkich wykładach. Przynajmniej G. i W. mają się z czego śmiać, przynajmniej znów jestem zainteresowana, przynajmniej może być ciekawie a to może być całkiem udany rok.



czwartek, października 05, 2006

Pierwsze, drugie, trzecie

Wiecie, znowu się zaczęło, już trzeci raz zresztą, wykłady, ćwiczenia, kserowanie kartek. To wszystko jest stare i znane, znane i nieinteresujące - profesorowie, asystenci, przedmioty, może ciekawsze, może ważniejsze, ale w gruncie rzeczy schemat ten sam.
Jest też nowe, wreszcie jest nowe, wreszcie jest świeże. Czyli interesuje się pani neurochirurgią? pyta mnie doktor z powątpiewaniem, reaguję jak zwykle zbyt emocjonalnie, zaskakuję go chyba, z namysłem odpowiada Była tu kiedyś jedna kobieta..., drugi lekarz, siedzący do nas tyłem, wgapiony w ekran monitora dopowiada Taaak, i była w szóstym miesiącu ciąży. Na szczęście mnie nie podejrzewają o hodowanie nowego człowieka, więc w środę będzie pierwszy żywy mózg, pierwsze krwiaki, pierwszy rdzeń kręgowy.
A dziś Druga Klinika Chorób Wewnętrznych, pierwsze spotkanie z profesorem Sz. (On naprawdę mówił do NAS szepcze z niedowierzaniem M.), pierwsi pacjenci, pierwsza zakrzepica żył, pierwszy toczeń, pierwszy raz ludzie myślą o tobie alfa i omega, pierwszy raz masz obezwładniająca pewność, że alfą i omegą nigdy nie będziesz.
Pierwszy wywiad, drugi wywiad, pierwszy gorszy, drugi zły, jeszcze dużo czasu upłynie zanim będę pisała dobre wywiady, zanim nauczę się zapominać o sobie, zanim zrozumiem Tego Drugiego, zwanym patetycznie Człowiekiem a formalnie Pacjentem, zanim nauczę się stawiać dobre pytania, zanim nauczę się wyławiać to, co istotne ze słowotoku jednych i ze stękania drugich, zanim pokonam barierę Ty - Ja, zanim będę Wiedziała, zanim będę Umiała.
Jeśli te pierwsze dwa lata były ceną stetoskopu i białego fartucha, to warto było.

sobota, września 30, 2006

Dżazga

Nawet nie przypuszczałam, że tak szybko nadarzy się życiowy i bynajmniej nie depresyjny temat. Co więcej, temat związany z medycyną.
Wycieczki szkolne fajne są. Wiecie, te kłótnie o to kto z kim siedzi w autobusie, kto od okna a kto od przejścia, kto z tyłu a kto z przodu (wiadomo, że z tyłu siedzi rozrywkowa elyta a z przodu zakompleksieni przegrańcy i jeszcze bardziej zakompleksione prymusy. I tak, nie pytajcie, całą podstawówkę siedziałam z przodu), te narzekania na przewodnika i bolące nogi, a psze paniii a kiedy pójdziemy do MacDonaldaaaaa? i inne takie.
Jednak mimo wycieczek szkolnych podstawówkę wspominam traumatycznie i szczerze mówiąc okres ten zepchnęłam do bardzo głebokiej podświadomości.
Siostra moja jest szczęściarą - siostry zakonne iście cieplarniane warunki zapewniają uczniakom, więc eS traumy nie przeżywa, w autokarze siedzi z tyłu a podstawówkę lubi do tego stopnia, że w sierpniu chciała wracać do szkoły. Szkoła jest, jak widać, przyjazna dzieciom i jako taka często organizuje weekendowe wycieczki w pobliskie rejony.
I tak było i dziś.

Tu nalezy dodać dla przypomnienia, że mówią mi Walking Disaster.


Siostra, zaopatrzona w trzy paczki cukierków, dwa batoniki, kanapkę, paluszki oraz litr soku (pani ekspedientka zaintrygowana zapytała a ta wycieczka to przepraszam na ile dni?) udała się na jednodniową wyprawę do Krasiczyna. Ja zaś, pełniąca od trzech dni honory gospodyni domu, zajęłam się sprzątaniem, udowadniając sobie po raz kolejny, że na Matkę Polkę to ja się nie nadaję a jedynym obowiązkiem domowym, do którego pałam sympatią jest pieczenie. Odkurzyłam, przetarłam, wymyłam, westchnęłam. Po westchnięciu zadzwoniła babcia zapraszając mnie, półsierotę, na obiad. Nie odmówiłam, bo jak można odmowić zupie pomidorowej i pieczeni cielęcej.
Tu syndrom WD odezwał się po raz pierwszy, albowiem po odłożeniu słuchawki poczułam jak moje trzewia wykręcają się na drugą stronę i po mojej jamie brzusznej rozlewa się silnie żrący kwas solny. No może w rzeczywistości to był tylko nadmierny skurcz miocytów gładkich, ale chciałam to jakoś obrazowo przedstawić. Do babci dotarłam półżywa i w tym też stanie skonsumowałam obiad, który ze względów oczywistych stracił nieco na swych walorach smakowych. Tuż po obiedzie zaś syndrom WD ujawnił się w calej okazałości.
Zadzwoniła Siostra. Z pojedynczych sylab, artykułowanych między pociągnięciem nosa a atakiem szlochu, zrozumiałam, że wbiła sobie coś w palca. Jakiego palca, co sobie wbiła i czy spuchło już się nie dowiedziałam. Pojechałyśmy po nią z ciocią i Niną, córką cioci (urocza sześciolatka, której buzia nigdy się nie zamyka). Na miejscu ujrzałam umorusaną eS w towarzystwie wiernych koleżanek, które z niecierpliwością czekały momentu, kiedy eS zemdleje. Nie zemdlała, czego potem przyszło mi żałować. Coś wbiło się w opuszkę kciuka. Kciuk wyglądał w miarę normalnie, na macanie (to znaczy ten, no, w badaniu palpacyjnym) nic w nim nie wyczułam, zaczęłam wręcz podejrzewać, że nic w nim nie ma, ale jak się wbiło to się wbiło, jedziemy do szpitala.
I tu się zaczęła zabawa.
Otóż, nie można po prostu pójść na izbę przyjęć. Nie. Najpierw trzeba pójść się zarejestrować do lekarza internisty. Rejestracja zaś oznacza czekanie w kolejce. Pół godziny, podczas ktorej zmuszona byłam wysłuchiwać żalów dotyczących lekarzy (pani doktor ośmieliła się wyjść do ubikacji po przyjęciu sześćdziesięciu pacjentów) i wrzasków Niny, której pielęgniarka starała się włożyć kolczyk do źle przekłutego ucha (kolczyka nie udało się włożyć, tym bardziej że się złamał zaś Nina nabawiła się trwałego urazu do wszelkiej "biżuterii usznej"). Jak zwykle też przy takich okazjach, okazałam się wymarzoną słuchaczką dla opowiadań starszej pani z półtoraroczną wnuczką - ja naprawdę nie wiem, co skłania ludzi do zwierzeń w moim towarzystwie i dlaczego dzieci mnie lubią do tego stopnia, ze wręczają mi klucze do mieszkania.
Po otrzymaniu skierowania do izby przyjęć rozpoczęło się czekanie. Po 30 minutach uchyliłam drzwi do izby i zapytałam czy można z drzazgą... Nie dane mi było skończyć, bo zza przepierzenia usłyszalam warknięcie herod-pielęgniarki Ambulatorium zajęte! Wycofałam się pospiesznie, eS kwiknęła, że ona do tej siostry nie chce i... czekałyśmy. Po kolejnym kwadransie zrobiło się jakby tłoczno - nikt z izby nie wychodził ani nikt nie wchodził zaś na poczekalni robiło się nas coraz więcej. I w tym dramatycznym momencie wpadł do poczekalni młody człowiek z obłędem we wzroku i z damską torebką na ramieniu, wołając lekarza!. Lekarz się nie zjawił, zjawiły się za to pielęgniarki a po chwili wwieziono na wózku kobietę, która zemdlała przed wejściem do szpitala. Ciocia nachyliła się konspiracyjnie do eS i szepnęła Kochanie spróbuj tak zrobić, może wreszcie stąd wyjdziemy. eS spróbowała, ale jej nie wyszło. Czekałyśmy dalej. Zaczęłyśmy grać w państwa miasta, co, jak mniemam, było dość zabawne dla pozostałych (Nina błagalnym szeptem prosi mnie o podanie miasta na literę H. Hryniec? odpowiadam niepewnie. Ciocia, wybuchając śmiechem, Chyba Horyniec, Ka! ), dla nas było to zaś jedynym ratunkiem od śmierci z nudy. Po chwili z izby wyszło stado ratowników a za nim wyjechała na wózku nieprzytomna pani z olbrzymim guzem na policzku. Podeszłam do innej pielęgniarki (anioł-kobiety, jak się później okazało) z cichą nadzieję, że wreszcie będzie można pomóc mojej biednej Siostrze. Pielęgniarka współczująco pokiwała głową, pogłaskała eS. po policzku, po czym rzekła Pan doktor właśnie poszedł z tamtą panią na tomografię. Ale proszę czekać, może ta pani nie będzie miała krwiaka i może pan doktor nie będzie musiał robić trepanacji. A to by długo potrwało, bo pan doktor jest jedynym chirugiem dyżurującym w całym szpitalu.
Przynajmniej wyjasniło się dlaczego tak długo czekamy.
Więc czekałyśmy. Pan doktor wreszcie się zjawił, poznał mnie zresztą od razu pytając na wejściu o stan moich pęcin (pacjentki, która wzbrania się jak szalona przed gipsem, raczej się nie zapomina, szczególnie w naszym małym mieście i szczególnie jeśli pacjentka zerwała więzadła biegnąc na tramwaj). Następnie moja Siostra przestraszyła się reflektora operacyjnego, potem okazało się, że w kciuku nic nie ma i jedyne czego jej trzeba to szczepionka przeciwtężcowa. Anioł-kobieta zrobiła zastrzyk w przeciągu ułamka sekundy a Siostra nie zdążyła nawet otworzyć buzi do krzyku.
Tak więc po dwóch godzinach wyszłyśmy z izby przyjęć. Siostra z kciukiem owiniętym bandażem, ja z receptą na antybiotyk, ciocia i Nina z minami dobijcie nas, umarłyśmy z nudów.
Na pocieszenie dostałyśmy Milky Waya a ja zabieram się właśnie za pieczenie szarlotki. W końcu trzeba godnie powitać powracających Rodzicieli.

PS Post jest dokładną antytezą disclaimera, ale niech mnie usprawiedli fakt, że wypiłam Pilsnera.

poniedziałek, września 25, 2006

Disclaimer

W związku z coraz częstszymi pytaniami o charakter bloga i stan psychiczny autorki oświadczam, co następuje:
1. Autorka jest przy zdrowych zmysłach
2. Autorka nie cierpi na depresję, psychozę ani nerwicę.
3. Autorka czuje się dobrze, śmieje się często i nie ucieka przed ludźmi.
4. Autorka trochę dorosła, trochę dostała w dupę, trochę się zawiodła a przede wszystkim zmienił jej się sposób postrzegania ludzi i świata, a to przekłada się na inny charakter notek.
5. Autorka potrafi zachwycać się przyrodą, lubi dobrze zjeść, kupuje nowe ciuchy, ale nie oznacza to, że ma ochotę o tym pisać. Jak jej się kiedyś zechce, to napisze, ale póki co proszę na to nie liczyć.
6. Autorka dalej robi głupoty, gubi się na mieście i doprowadza ludzi do spazmów swoją głupotą ogólnożyciową, ale... patrz punkt 5.
7. Autorka ma nadzieję, że mimo powyższych punktów przynajmniej część Czytelników się nie obrazi, nie znudzi i pozostanie Czytelnikami.

niedziela, września 24, 2006

A tribute to myself

Nie wiem, kiedy skończą się koszmary, nie wiem, kiedy będę mogła wreszcie spać spokojnie. Dziś w nocy ogłuchłam, brzęczały mi w uszach miliony dzwonków, zagłuszały wszystko, ludzie wokół próbowali mi coś powiedzieć, próbowali mi coś wykrzyczeć, ale ja nie słyszałam, ja się starałam, ale jedyne co słyszałam to montonne pulsujące dzwonienie rozbrzmiewające głuchym echem w mojej głowie. Oni czegoś chcieli, znowu czegoś chcieli, ale już się nie dowiedziałam czego, bo brzęczenie dzwonków przeszło w oślepiającą jasność słońca prześwitującego przez zasłony.

A dzień był nudny, w dzień nic nie robiłam, w dzień nic nie jadłam, w dzień tylko siedziałam i słuchałam muzyki. I tak długo siedziałam, tak długo słuchałam muzyki, aż wreszcie wstałam i wyszłam. Planty, Planty, Planty, Sławkowska, Grodzka, Wawel, Wisła. Siadłam więc na wałach i patrzyłam jak gaśnie Słońce, jak Wisła rozjarza się setkami świateł, jak ludzie jedzą lody, jeżdżą na rowerach i robią zdjęcia Smokowi. Długo chyba tak siedziałam, ale w końcu zrobiło się ciemno, zimno i głodno, więc jeszcze tylko wino na kolację i Travis w słuchawkach i nawet nie wiem kiedy włączyłam Donniego Darko i niechcący wyszła mi piękna symetria ostatniej doby z filmem jako klamrą spinającą, z Gretchen machającą jego matce, z nauczycielką drżącą z przerażenia (let's not succumb to the path of fear), z Gyllenhaalem zanoszącym się perlistym śmiechem i z Garym Julesem śpiewającym najpiękniejszą piosenkę jaką słyszałam obok nieśmiertelnego Just like honey.



Tyle że to nie jest post o dzisiejszym dniu. To jest post sprzed tygodnia, to taki powrót do przeszłości, to takie małe nieporozumienie - zamiast "publish" dałam "save as draft", bo wydało mi się to wszystko nieinteresujące dla publiczności, publiczność nie będzie klaskać, publiczność się skrzywi i splunie przez lewe ramię. Tfu, tfu.
Dziś jednak się znużyłam, znudziłam, sfrustrowałam, sobota była nudna, w sobotę sprzątać musiałam, niszczyłam ostatnie ślady drugiego roku studiów, wynosząc w plastikowych torbach trupy notatek, wykładów i skserowanych niepotrzebnych książek, odkrywając przy okazji szkodliwe wspomnienia i rozdzierające zapiski, których lepiej było nie odnajdywać. Pozostało mi puste, czyste mieszkanie, zasysające próżnią, ociekające chłodem i piszczące ciszą moich własnych myśli. Wróciłam do minionych miesięcy, może zresztą tkwię w nich nieprzerwanie. Czas nie gra żadnej roli, jeśli stoi się w miejscu.

piątek, września 22, 2006

Dreams in which I'm dying are the best I've ever had

Coraz częściej męczą mnie moje słowa, moje opinie, moje gesty, łapię się na braku myśli, to nie jest miłe - taka bezmyślność z zaskoczenia, to świadczy o upadku intelektu, o braku ideałów, o braku zainteresowań, to jest brak po prostu. Wszyscy na mnie krzyczą, że czego ja chcę, niechże ja przestanę bredzić, bo mnie uderzą kubkiem, bo dostanę w dupę, bo jak zwykle przesadzam. Tyle że ja nie przesadzam, tyle że ja nie bredzę, ja naprawdę się wypaliłam, ja już się znudziłam, ja bym chciała zasnąć i nie mieć już żadnych spraw do załatwiania, ludzi do spotkania, rozmów do przeprowadzenia. Zdarzają się lepsze momenty, w końcu to jeszcze nie listopad. Wino i papierosy, Serbia i Interpol, J. zwiedzany przez G. i piłkarzyki z Sm. i Pr., Łańcut i plany zdobycia zamku, zapadła wieś i oglądanie atlasu Aclanda o pierwszej w nocy, potem znów Kraków, piwo, muzyka, "7 krasnoludków", Dołek i Trzy świnki. Tak. Na pewno zdarzają się lepsze momenty.

Dziś wyszłam z katedry z indeksem i wejściówką na trzeci rok tych studiów tej znienawidzonej uczelni, uciekłam do ubikacji, żeby nie mówić dzień dobry profesorowi - to nie było grzeczne, ale profesor naprawdę jest ostatnią osobą, której życzę dobrego dnia - jeszcze cztery lata postkomunistycznych zwyczajów, obserwowania lizusów, ścierania się z ludźmi, którym wydaje się, że mają monopol na rację, piętnowania jaka jestem, jaka nie jestem, kogo lubię, kogo nie lubię, alienacji na własne życzenie, bo Ka, ty jesteś taka strasznie na dystans, ty sprawiasz wrażenie, że ty ich nie potrzebujesz. W gruncie rzeczy rzeczywiście nie potrzebuję sterty sztucznych uśmiechów, intymnych pytań, na ktore i tak nie odpowiem, wysilonych grzeczności, lukrowanych uprzejmości, wysłanych smsów i odpuszczonych sygnałów, wszystko tylko po to, by mieć kolejną osobę, której trzeba powiedzieć cześć, od której zaczyna się w końcu oczekiwać, która nieuchronnie zaczyna wymagać - układy, zasady, relacje, mniej lub bardziej toksyczne, mniej lub bardziej radosne, zwykle mniej radosne, zwykle bardziej toksyczne, zawsze raniące w ostatecznym rozrachunku. Patrzę na zdjęcie, na którym stoimy wszyscy razem, uśmiechy od ucha do ucha, nikt nam nie podskoczy, bo dostanie między oczy, my się trzymamy razem, kto nie z nami ten przeciw nam.
Pozostało już tylko zdjęcie.

- Czy ktoś kiedyś zostanie?
- Nie.

poniedziałek, września 11, 2006

Post mortem

Wpatruję się z rosnącą niechęcią w siedzącą naprzeciwko mnie ciemną blondynkę o pełnych policzkach i akwamarynowych oczach, i dopiero po kilku chwilach rozpoznaję w niej siebie. Odwracam wzrok i spoglądam na opakowania pianek, żelów i lakierów stojących rzędem na półce. Fryzjerka usiłuje podkręcić mi włosy i wreszcie udaje się jej nieco złamać tę ich linearność, z którą walczyłam bezskutecznie całe liceum. Uśmiecha się do blondynki w lustrze z widocznym oczekiwaniem na pochwałę a ja widzę jak jasna twarz, moja twarz, marszczy się w sztucznym uśmiechu, spełniając oczekiwania fryzjerki, która z satysfakcją przeczesuje jeszcze kilka kosmyków. Oczy tylko niewzruszenie wpatrują się w nieskończoność odbijających się od siebie luster, zastanawiam się czy z buntu czy z braku życia, ale to czysto filozoficzne dywagacje na krzesełku u fryzjera, w gruncie rzeczy lepiej nie wiedzieć takich rzeczy.
Wszyscy mi mówią, że to już za mną, że mogę już odetchnąć, że jeśli nie ty to kto - gdybym miała w sobie tyle wiary, co ci wszyscy ludzie wokół, podbiłabym świat.
Nie, nie jestem zła, prędzej zdegustowana, raczej zmęczona. Na pewno zmęczona. Nie chce mi się mówić, kiwać głową, uśmiechać i być zainteresowaną. Nie jestem zainteresowana, siedzę z Nimi w knajpie i zastanawiam się, kiedy będzie mi wypadało wyjść. Wypada za godzinę, więc po godzinie wychodzę, wracam do domu, zsuwam z stóp szpilki, zsuwam spódnicę, ściągam koszulę i przez chwilę czuję ulgę, przez chwilę mogę spokojnie oddychać. To trwa jednak tylko chwilę, zaraz zaczynają przychodzić smsy, zaczyna dzwonić telefon a ja robię się coraz bardziej zmęczona i coraz bardziej senna, i coraz mniej zainteresowana, aż wreszcie naciągam koc na głowę i odpływam, licząc na to, że choć raz nie przyśnią mi się koszmary.
Nie śnią mi się koszmary, nic mi się nie śni, bo dzwoni telefon a pan chce wiedzieć, czy nie chciałabym zająć się jutro tłumaczeniem konsekutywnym, chciałabym, czemu nie, w końcu jakoś muszę uzbierać pieniądze na ten skórzany płaszcz, więc tak, tak, jutro rano i znów padam na poduszkę i znów telefon i niestety klient zrezygnował, ale czy pani jest w Krakowie, czy pani studiuje, tak, studiuję, medycynę studiuję, a to bardzo się dobrze składa, bo my nie mamy tłumacza z tej specjalności, czy pani przypadkiem by nie chciała, tak, chciałabym, czemu nie, w końcu ten płaszcz sporo kosztuje. Czyli może będę miała pracę, całkiem mi się to podoba, trochę bardziej lubię blondynkę o akwamarynowych oczach i zbyt pełnych policzkach, nie pytajcie jej tylko o egzamin, bo ona już nic nie pamięta i nie chce sobie przypominać, przypomni sobie za dwa tygodnie, kiedy otworzy indeks, na razie się bawmy, na razie pijmy, na razie udawajmy, że oczy się buntują, że wcale nie są martwe.

niedziela, września 03, 2006

Delirium

Wsunęli mi nóż pod łuk żebrowy i drążą nim kanał w ciele, przebijając żołądek, serce, płuco, docierają do przełyku a ja zwijam się w boleściach, próbując złapać oddech, schwytać resztki rozsądku, powstrzymać rozlewające się w mózgu przerażenie. Miesza mi się niestrawność z bólem niemojego istnienia, zwykłe gastritis mylę ze zmierzchem wiecznych ideałów, przyczyn choroby szukam w pustych oczach, roztrzęsionych dłoniach i zmęczonej twarzy zamiast w nadmiarze ciastek, kanapek i wina.
Najchętniej zwróciłabym i te ciastka, i te kanapki, i te wypłakane, wykrzyczane słowa, i ten widok pustych przerażonych oczu, i to bezbrzeżne, okrutne poczucie niemocy, działanie ograniczone do zgięcia się w pół - zamknij oczy nie myśl nie patrz nie słuchaj zapomnij obserwacja kwarantanna erase and rewind. Chce to wszystko zwymiotować, nie drażnić żołądka, nie drażnić mózgu, nie drażnić zmysłów, ale nie mogę, już nie potrafię, nie mam siły.
Dajcie mi Ranigast, dajcie mi orzechówki, dajcie mi spokój.

poniedziałek, sierpnia 28, 2006

Bez kontekstu (by dać znać, że nie umarłam)

Kocica przynosi mi co wieczór martwe myszy do pokoju, chyba według jej logiki to ma być dla mnie zaszczyt, więc nawet nie śmiem protestować, kiedy rano znajduję na balkonie kolejnego zdekapitowanego gryzonia.
Chodzę po mieście i spotykam dawne wielkie przyjaźnie, zapomnianych małych wrogów, stare rozczarowania i zabliźnione rany - zwykle wtedy, kiedy najmniej się ich spodziewam, co wyprowadza mnie lekko z równowagi i tracę wiarę, że co było a nie jest nie pisze się w rejestr, bo jednak jest, jednak gdzieś się zapisało i powraca właśnie wtedy, kiedy już cała ta przeszłość wydaje mi się bezkształtną masą kształtów, dźwięków i wrażeń, tak odległą, że nierealną.
Piszę notki, ktore nie nadają się do opublikowania, więc w zastraszającym tempie rośnie mi liczba draftów a ja zaczynam się zastanawiać, czy w ogóle jest sens prowadzenia bloga przy takiej cenzurze. Dojrzewa we mnie Pomysł, ale nie wiem jeszcze czy dam radę, czy mi starczy chęci i umiejętności - pożyjemy, zobaczymy. Póki co, słucham Toma Waitsa, uczę się całkiem pilnie i uzależniam się od codziennego kilometra przepływanego na pobliskim basenie.
Nie jest dobrze, nie jest źle, trwam w antrakcie, czekam na kolejny utwór.

środa, sierpnia 16, 2006

A time to be so small

Tak, z Tobą można iść do pubu. Faceci się na Ciebie patrzą, człowiek od razu lepiej się czuje. - z zamyśleniem stwierdza M., gdy wychodzimy już z Salvatore po piwie i pizzy, i idziemy pustymi ulicami wyludnionego miasta, M. trochę za szybko, ja trochę za wolno, ale to przez to piwo i przez to biodro bolące mnie od tygodnia - już nigdy więcej nie pójdę do Łubudubu. Spotykamy jeszcze po drodze Pr. i Sm., którzy nie mogą uwierzyć, że wróciłam do J. (Co Ty tu robisz?! Ty przecież miałaś być w Paryżu! ), Pr. czeka na autobus, Sm. czeka, aż autobus zabierze Pr. - kończy się tym, że zostawiam M. na środku ulicy a Sm. mnie odprowadza, uprowadza, zaprowadza pod sam dom, opowiadając w skrócie co kto kiedy i z kim - Taka Helga to się nic nie zmieniła. W końcu to Helga, no nie?, rozbawia mnie do łez tym swoim sposobem opowiadania i tą całą gestykulacją swoją (on tez się nic nie zmienił, ja też chyba nie aż tak bardzo, w końcu to my jesteśmy, no nie?), umawiamy się więc na piątek na większe piwo większym gronem i robi się 23, kiedy przekręcam klucz w zamku.
Przeglądam jeszcze smsy od G., tęskniąc coraz bardziej za Krakowem, za telefonami o 2 w nocy (Gosia, mnie tu komar lata), za imprezami do rana, za tym rytmem kawa - uczelnia - obiad - skrypt - kawa - Grey's Anatomy - gadu-gadu i telefon w lewej ręce (bo prawą piszę przecież wiadomość do W.). Tutaj codziennie o 12 bije dzwon w kościele farnym, tutaj wstaję o 8 rano a kładę się o 2 nad ranem, tutaj kocica rozkłada mi się na notatkach i każe głaskać, tutaj mnie pilnują, żebym dużo kawy nie piła, żebym dobrze jadła, żebym dobrze spała, żebym dobrze żyła.
Ksiądz w kościele mówił o wierze, bo to dar wielki jest, mówił, dar wielki i konieczny, z wiarą to góry można przenosić, z wiarą to wszystko, bez wiary to nic, tak mówił. Myślę sobie - ma rację ten ksiądz, pewnie to wielki dar, z całą pewnością konieczny, z wiarą to dużo można rzeczywiście, bez wiary ciężko, ale nie ma nic za darmo przecież, nikt za darmo nic nie daje, wiara też za darmo nie jest, kiedyś była, ale to dzieciom się wiarę gratisowo daje, dorosłych promocja nie obejmuje. Patrzę w oczy figurce Matki Boskiej Fatimskiej, ona sie patrzy na mnie martwym wzrokiem nieudanego dzieła nieudanego artysty, ja się na nią patrzę martwym wzrokiem umierającej wiary, patrzymy się tak na siebie, ona nic nie czuje, ja nic nie czuję, nic nie czujemy, patrzymy się na siebie - ona z przenikliwą wiedzą figurki, która dużo już widziała, ja z ogłupiającym zwątpieniem tej, ktora widziała jeszcze za mało. Patrzymy się na siebie i czekamy na zbawienie.

piątek, sierpnia 11, 2006

Prosimy nie regulować odbiorników

To wciąż ten sam blog - kaprysy bloggera zadecydowały o tej chwilowej zmianie. Pod koniec przyszłego tygodnia wróci Chagall.

PS Walczę z muchami, ćwiczę silną wolę jedząc gotowaną marchewką (tylko gotowaną marchewkę), poznaję nowe śliczne angielskie slówka jak uxorious czy diapason (doszłam do wniosku, że John Fowles napisał książkę o mnie a nie o jakichś tam Danielu i Jane), dalej ćwiczę silną wolę jedząc tym razem owoce (tylko owoce), czytam o operacjach plastycznych uszu i oglądam wszystkie możliwe programy kulinarne.

PPS. Rozpoczęłam też kolejny rozdział mojego życia zatytułowany "Fizjologia - ostatnie starcie" - trzymajcie kciuki, jakby Wam się bardzo nudziło.

PPPS. Po przeczytaniu "Ojca chrzestnego" zapragnęłam wyjść za syna mafiosa(sam mafioso jest zbyt nieatrakcyjny jak na męża) Ostatecznie mógłby być pezzonovante.


niedziela, sierpnia 06, 2006

Trzydzieści kilometrów od granicy polsko-ukraińskiej

Obrazy przewijają się w oknie z prędkością 80 kilometrów na godzinę - zielone, żółte, niebieskie, zielone, żółte, białe, czasem mignie wściekły róż elewacji domu jakiegoś wiejskiego bogacza, przygnębiająca szarość mijanego miasta lub czerń i biel denerwująco spokojnych krów, ale tak poza tym to zielone, żółte, niebieskie, zielone, żółte, białe - wiecie takie mickiewiczowskie krajobrazy - błękitne niebo z chmurkami i te pola posrebrzane pszenicą wyzłacane żytem i zielone wstęgi miedzy czy jakoś tak to szło, może na odwrót, już nie pamiętam, nigdy nie lubiłam Mickiewicza. U Mickiewicza chyba nie było tylko napisów na murach JKS pany ani puszek po piwie na rogach ulic, ale poza tym to wszystko tak samo, bez zmian, na wschodzie bez zmian - co najmniej od dwudziestu lat. Ten sam dworzec rządzony przez chmarę obrzydliwych gołębi, te same ulice z tymi samymi sklepami, ten sam brud, ta sama małomiasteczkowa cisza, chociaż mama burzy się, że nie taka małomiasteczkowa - Czterdzieści tysięcy mieszkańców i ty dziecko nie zapominaj, że to jedno z najstarszych miast w Polsce!; ten sam marazm, ta sama pustka, te same gimnazjalistki w bluzkach do pępka, brzęczących złotych paskach, rzęsach ociekających od tuszu i skórze pomarszczonej od światła ultrafioletowego z solarium (to znaczy pewnie nie te same, zmieniają się im nazwiska, miejsca zamieszkania, ale one są te same - przynajmniej ja ich nie rozróżniam), ci sami panowie w bramach kamienic na Grodzkiej, nawet ten sklepik, gdzie Mary Lou, Mała i Żaba kupowaly fajki na sztuki, nawet ten sklepik ciągle jest i ma się dobrze.
Ludzi tylko coraz mniej, coraz gorzej - a wiesz, że ten co lodówki sprzedaje miał wypadek? Jechał chłopak spokojnie na motorze i wjechał w niego jakiś idiota z podporządkowanej. Rdzeń przerwany, nogi połamane, żona, dwójka dzieci, chłop ma trzydzieści parę lat i wózek na dożywocie. A ten, ten taki znajomy taty z Rzeszowa na wakacje pojechał, poszli na plażę całą rodziną, zawał serca, już go nie odratowali. Czterdzieści lat miał.
Nie ma tego, nie ma tamtej, ta wyjechała, tym się nie wiedzie, tym się dziecko urodziło a ten się rozwodzi, ale wiesz, poza tym to tu się nic nie dzieje, wszystko po staremu.


Wszystko po staremu, taki constans, takie status quo utrzymywane za wszelką cenę, taka opieka paliatywna nad umierającym, opuszczanym przez wszystkie swoje dzieci, którym znudziło się czekanie na śmierć (...A. w Londynie studiuje, B. powiedziała, że już nie wraca z Warszawy, C. ma pracę we Wrocławiu, D. wzięła ślub z Niemcem i chyba mieszka w Berlinie... co z E.? W Ameryce siedzi, ponoć strasznie przytyła). Eutanazja szczęśliwie jest zabroniona, jeszcze się wszyscy łudzą, że ktoś znajdzie lekarstwo na tę wrodzoną chorobę - na tę galicyjskość, na tę biedę, na tę niewidzialność południowowschodniego skrawka tego, co już coraz mniej liczni nazywają Ojczyzną. Ja tam się już nie łudzę, ja już się przyzwyczaiłam, chyba nawet polubiłam, szczególnie teraz, gdy Kraków wystawił swoje wnętrzności na pokaz, przechodząc skomplikowane operacje w znieczuleniu miejscowym, nie zawsze skuteczne, nie zawsze dobre, ale, wiecie, liczy się działanie, liczą się chęci, tu zasada primum non nocere nie działa - w końcu to dla władz tylko bruk, tylko beton, tylko trochę asfaltu, żaden żyjący twór, tylko takie duże miasto na południu Polski, trochę kamienic, parę kościołów, sporo blokowisk. Przeciez nikt nikomu krzywdy nie robi, przecież to dla dobra ogólu, poboli i przestanie, potem kilka miesięcy rehabilitacji i wszystko wróci do normy, ale ja jednak za wrażliwa jestem, ja jednak w takich chwilach wolę J. bez zmian, bez rozpruwaniu mu flaków, bez bólu i rehabilitacji, wiecie, takie ciche spokojne miasteczko na południowowschodnim końcu Polski.

wtorek, sierpnia 01, 2006

Jeszcze w P. rozmawiam z Siostrą przez telefon - mówi trochę o Gdańsku, trochę o plaży, trochę o lodach, w końcu pytam ją czy dalej za mną codziennie płacze. Płaczę tylko wtedy, kiedy sobie o Tobie przypominam, więc teraz trochę Cię zapominam, żeby nie płakać. Jak Cię zapominam to nie płaczę, wiesz? odpowiada radośnie odkrywając w wieku lat dziewięciu jedną z tych prostych zasad miłości, ktore z wiekiem stają się coraz trudniejsze do zastosowania. Dzwonię do niej w sobotę i mówię, że już może zacząć sobie mnie przypominać, bo niedługo mnie zobaczy.

W piątek wyjeżdżamy na szczyt Wieży, żegnam się z Miastem i jest tak pięknie, tak pięknie, że przypomina mi się Incipit Mickiewicza i szepczę bez sensu Nad wodą wielką i czystą błysnęło wzdłuż i grom ryknął i woda tonią przejrzystą odbiła światło i głos zniknął. A woda jak dawniej czysta stoi wielka i przejrzysta, tę wodę widzę dokoła i wszystko wiernie odbijam i dumne opoki czoła i błyskawice - pomijam.

Dwa dni później - samolot pełny dzieci, niebo pełne chmur, ja pełna wątpliwości, ale wracam do domu i chyba jestem nawet z siebie dumna, co zdarza mi się dość rzadko, więc jestem dumna z własnej dumy a do pelni szczęścia brakuje mi tylko Placebo. Nadrabiam ten brak tuż po powrocie, intoksykując się Meds i Follow the cops back home i niech mi nikt nie mówi, że nowa płyta jest beznadziejna, bo z wyjątkiem trzech gniotów jest moim zdaniem świetna - stężenie Molko w Molko wynosi 100%, niewiele niepotrzebnego hałasu, parę oryginalnych fragmentów i może ja się nie znam, ale wcale się dla mnie nie wypalili. Siostra ogrywa mnie w remika i również stwierdza, że jej się podoba (On tak fajnie śpiewa "Trying my best not to forget"), ale zaraz ciągnie mnie do swojego pokoju i włącza jej nowe odkrycie w postaci Katie Melua, zaznaczając od razu, że poki co i tak nic nie przebija Beatlesów, których słucha na okrągło.

Na dobranoc czytam Chirurgię plastyczną Holle'a, przedłużając sobie sztucznie pobyt na sali operacyjnej i z każdym przeczytanym rozdziałem blizny, oparzenia, przeszczepy skóry wciągają mnie coraz bardziej. Powrót z P. trwa znacznie dłużej niż 2 godziny lotu - wciąż nie mogę się nadziwić, że mogę mówić po polsku, że wszędzie odrapane mury, że nie ma Saint Germain des Pres i że nie widać Wieży; jednak z każdą rozmową z Mamą, z każdym dowcipem Taty, z każdym mruknięciem kota przeklęte znienawidzone ukochane Miasto oddala się coraz bardziej a ja coraz bardziej przybliżam się do ojczyźnianej rzeczywistości, choć jeszcze jej nie dotknęłam, jeszcze jej na sobie nie poczułam i chyba tak wolę, tak mi się bardziej podoba.

niedziela, lipca 30, 2006

26.07.2006
Biegniemy z A. na środek opustoszałej ulicy, wystawiamy twarze w kierunku płaczących chmur i zamieramy w zachwycie nad niebem błyskajacym zlowieszczo. We włosy wtapiają mi się krople wody, które spływają po policzkach, szyi, dłoniach i porywają ze sobą cały żal za Niedokonanym, cały gniew na na Nieodwracalne, całą przeklętą tęsknotę za Nieokreślonym.
A. szepcze w koncu Wiesz, czuje sie taka czysta a ja jestem tylko w stanie skinac w milczeniu glowa, bo żadne inne słowa nie wydają mi się bardziej odpowiednie.

27.07.2006
Dźwięki zgłosek, wyrazów, zdań wibrują w powietrzu, turlają się beztrosko i przepychają w tłumie cząstek tlenu, rozpędzają się wreszcie i walą na oślep w błonę bębenkową, produkując miliony impulsów tnących mi mózg na drobne kawałeczki. Echo głosów rozbrzmiewa w głowie jeszcze lata świetlne po zapadnięciu ciszy, jeszcze eony po tym, kiedy ostatnia z fabryk tych uprzykrzonych dźwięków skończyła pracę zasypiając snem sprawiedliwych.
Z każdą fałszywą nutą głosu (a ostatnio prawie każda brzmi fałszywie, z wyjątkiem kilku celnych uwag Ann. i W.) pogrążam się w oceanie chaosu, plączę się w myślach i gubię w wątkach. Miałam w głowie piękne słowa, miałam w głowie piękne zdania, ale miliard atakujących mnie z zewnątrz pisków, basów, szumów - cały ten audiowizualny fastfood doprowadził mnie do mentalnej niestrawności i dławię się teraz resztkami wszystkich obrazów i wszystkich dźwięków, duszę się bezmyślnością, umieram na ograniczonosc form, na pospolitosc tresci, na postepujacy paraliz intelektu i strach, że w końcu zostanę umysłową kaleką jeżdżącą na wózku z myśli i słów niemoich, innych, obcych.

Post miał pojawić się wczoraj, ale "hotspotowy" internet na przedmieściach P. bywa dość kapryśny i złośliwy. Te dwie jego cechy są również jednymi z powodów tak rzadkiego i nieregularnego pojawiania się notek w lipcu :)

poniedziałek, lipca 17, 2006

Mysli urwane...

[Cold cold water surrounds me now]
Śni mi się, że zamykają mnie w złotej klatce, każą się uśmiechać i ładnie wyglądać i nie mówić za wiele, a ja nie chcę, ja nie lubię, ja nie mam ochoty, ja się buntuję, ale nikt mnie nie słucha, nikt mnie nie rozumie. Ktoś chce mnie uratować, ma ciemne dobre oczy i nawet mu wierzę, prawie udaje nam się uciec, ale budzę się, zanim Komuś udało się przekręcić klucz w drzwiach złotej klatki, zostaję więc za złotymi prętami. Nie pamiętam już Jego twarzy.

[So I look to my Eskimo friend...]

Od tygodnia prześladuje mnie Rice ze swoim przejmującym głosem i jeszcze bardziej przejmującymi tekstami. Wiecie tam jest taki moment w I remember, kiedy on tak krzyczy I wanna know what you want, what the hell do you want? I ja mam ochotę krzyczeć razem z nim, wykrzyczeć to w twarz niektórym osobom a przede wszystkim tej postaci, którą co rano widzę w lustrze, ale nie bardzo mi wypada, nie najlepiej by to zostało przyjęte, a ja nie mam ochoty spędzić reszty moich dni w paryskim bedlam. Krzyczę więc bezgłośnie, krzyczę w głowie, zasypiam z tym krzykiem a potem budzę się bezgranicznie smutna, bo włącza mi się rano Silent night i tam taka pani, nie pamiętam jak się nazywa, ale ona tam tak smutno śpiewa, że I found some hate for you just for show, you found some love for me thinking I’d go, don’t keep me from crying to sleep, sleep in heavenly peace i wtedy cały mój skrzętnie skrywany smutek wypływa na powierzchnię, cieknie małymi kroplami po policzkach tak, że muszę odwrócić głowę do ściany i udawać, że jeszcze śpię. Potem pakuję starannie cały smutek w papier z pseudoradości i chowam go z powrotem gdzieś za gałki oczne tak, żeby nikt nie widział, nikt nie pytał. Czasami tylko znów tracę równowagę, czasem ten smutek wyłazi na zdjęciach jak wtedy, gdy dostaję smsa od G. i bardzo źle się czuję z tym co widzę na ekranie telefonu. Nie bardzo nawet wiem, co ja czuję, ale chyba jestem zaskoczona i chyba bardzo mi przykro, więc wysyłam mamie smsa kurczę mamo jakoś mi smutno, ale ona nie odpisuje, bo jak zwykle wyłączyła telefon. Zresztą może i lepiej, smutek zaraz mija, w końcu jestem w Paryżu, w końcu jestem na pikniku, w końcu jestem na wakacjach, świeci słońce, niebo jest przejrzyste a zza koron drzew widać wieżę Eiffla. Tu jest naprawdę piękne a to jest naprawdę piękne lato.

... mysli porwane

[I always get a kick out of Paris]
Montmartre niezmiennie mnie zachwyca tymi małymi uliczkami, tymi domami z kamienia, tą wszechobecną zielenią, blond transwestytami w oknach domów i dziwkami na bulwarze Clichy, gdzie koło sklepu spożywczego znajdziesz trzy sex shopy a koło obuwniczego pięć salonów masażu – wiesz, to działa na zasadzie kup bułki, kup buty, kup miłość – wszystko w cenie promocyjnej, w końcu za rogiem czai się wielki hangar Monoprix.

Jacyś chłopcy wołają za mną vous syntez merveilleux, mademoiselle! a ja udaję, że nie rozumiem i uciekam na cmentarz Montmartre, by spotkać wreszcie Damę Kameliową, kobietę, której zawsze zazdrościłam śmierci, bo chyba nie ma nic piękniejszego niż umrzeć kochaną w ramionach Miłości swojego życia. Szkoda tylko, że Alexander leży w innym kącie cmentarza, mają teraz do siebie trochę daleko, choć pewnie i tak są szczęśliwi. Ja bym była.

Tak, to jest jedyne takie miejsce na świecie. Pan wychodzący z muru wygląda jak żywy, utknął tam na zawsze, ale widzę w jego oczach nadzieję, że w końcu mu się uda – nie powiem mu przecież, że jest tylko rzeźbą. Jem jabłko przy Sacre Coeur, patrzę z góry na całe to Miasto, które z tej perspektywy wcale nie wygląda na wyjątkowo imponujące, może duże, może rozległe, ale wcale nie przerażające, wcale nie zawstydzające i nawet trochę śmieszne, ale kiedy schodzę w końcu do metra, kiedy uderza mnie żar bijący z wnętrza wagonu to czuję jak to Miasto znów oblepia mnie swoimi mackami wmawiając mi, że jest najwspanialsze i najpiękniejsze a ja nie mogę Mu się oprzeć i znów mu wierzę.

[Miles of miles of Miles Davis]
Piknikujemy w szóstkę od trzech dni i wcale nam się nie nudzi picie wina, jedzenie sałatek i migdałowych florentynek, leżenie do góry brzuchem i spławianie co bardziej napalonych imigrantów wszelkich kolorów skóry. Spadaj towarzyszu woła Agg do wyjątkowo upartego Armeńczyka z sygnetem na palcu i pożądaniem błyskającym z czarnych oczu, M. chichocze jak opętana, kiedy zaczepia nas kilku mulatów (Where are you from? pytają a M. odpowiada bezczelnie From Zimbabwe). Agg patrzy na mnie karcąco, gdy zainteresowanie nami wykazuje kilku Latynosow i syczy do ucha Przestań bawić się włosami i schowaj te nogi. Z trudem udaje mi się powstrzymać glupi zwyczaj nawijania włosów na palce, ale staram się, naprawdę się staram, tylko nie wiem zupełnie, gdzie mam schować nogi, bo to raczej trudne w sukience do kolan.
Obgadujemy wszystkich ludzi na trawie, poczynając od przystojnych chłopców na rowerach, których podejrzewamy o homoseksualizm, poprzez Araba ze swoim haremem i czwórką dzieci, skończywszy na parze staruszków czytających gazetę i facecie przypominającym Kevina Spacey (On Ci zrobił zdjęcie szepcze mi do ucha zaskoczona A. a ja stwierdzam, ze to najwyzsza pora wracac do domu).
14. lipca czekamy cierpliwie do 22:30 a potem biegniemy jak szalone pod Wieżę Eiffla i oglądamy jeden z najpiękniejszych spektaklów, jakie dane nam było widzieć. Niebo rozświetla się nagle, tańczą po nim w rytm Vivaldiego i Mozarta drobne iskierki światła, eksplodują fontanny fioletu i złota, goreją czerwonobiałe kule. Stoje w niemym zachwycie, myslac o paru miejscach i kilku spojrzeniach a gdy wszystko się kończy ciszę przerywa dopiero głos M., która pyta mnie cicho O kim teraz myślałaś?
Milczę.

piątek, lipca 07, 2006

Bo tu niektorzy chca historii krew w zylach mrozacych, tu niektorzy chca opowiesci dramatycznych jak z Ostrego Dyzuru, tu niektorzy licza na barwne opisy tajemniczych zabiegow, po ktorych wychodzi sie szczuplejszym, mlodszym, piekniejszym. A to sie tak nie da, ja tak nie umiem, mnie brakuje slow i struktur gramatycznych, to trzeba samemu zobaczyc, jakich magii mozna dokonac ze skora na czaszce, wpychajac pod nia balonik z roztworem NaCl tak, by ja rozciagnac i pobudzic do rozrostu a potem zrobic z niej przeszczep. Trzeba samemu zobaczyc, ile cudow mozna zrobic z rozszczepiona warga i nieprawidlowa przegroda nosowa jednym skalpelem i kilkoma niciami czworkami. Jak ukobiecaja na nowo kobiety bez piersi i jak wysysaja tluszcz z bioder osiemnastolatce z powiekszonym biustem. Wreszcie trzeba koniecznie samemu zobaczyc, jak pieknej szescdziesiecioletniej pani pecznieje skora na twarzy i powiekach od wstrzykiwanego roztworu soli, jak zaczyna jej plynac krew z oczu i czola od pekajacych tetniczek, jak barwia sie jej na czerwono wlosy i szyja, jak potem nacinaja jej powieke dolna i wydlubuja powolutku kuleczki tluszczu, jak w koncu odslaniaja mieso i kosci, i naciagaja szescdziesiecioletnia skore i odcinaja zbedne kawalki. Trzeba samemu poczuc te mdlosci, trzeba samemu koniecznie zapragnac wyjsc teraz i w tej chwili i uswiadomic sobie oddychajac gleboko, ze przeciez to wlasnie tak, tylko tak wlasnie - te wszystkie ukochane twarze to tylko mieso i kosci, to tylko troche kolagenu i wlokien elastycznych i ciala tluszczowatego na musculus buccalis , ktory razac swoja czerwienia zywego miesnia wydaje sie rechotac szyderczo z pieknych wielkich Idei pieknych wielkich Humanistow.

Dobrze tylko, ze w Ogrodach Luksemburskich wciaz swieci slonce, wciaz biegaja beztroskie dzieci po trawnikach i bawia sie zeglowkami w stawie, piekni chlopcy patrza rozmarzonymi oczami na urocze dziewczeta a zmeczone filles au pair przysiadaja na laweczkach pilnujac swe przyszywane pociechy. I Saint-Germain piekniejsze jakby, troche zdziecinnialo na starosc, ale przynajmniej nie jest martwe, przynajmniej plyna jej tetnicami ludzie, przynajmniej wszystkie komorki kafejek i sklepikow dzialaja bez zarzutu, turysci dostarczaja substancji odzywczych, brunatna Sekwana pozwala utrzymac stalosc plynow ustrojowych i wszystkie narzady glowne wydaja sie funkcjonowac prawidlowo - fontanna St-Miche tryska radosnie woda, ksiazki na straganach sprzedaja sie jak najtansze prostytutki z Lasku Bulonskiego a drzewa z gracja ocieniaja chodniki. Zreszta w tym Miescie tylko Defense to lodowaty trup, glaskajacy przechodniow chlodem przeszklonych okien i betonowych scian. Tam wieje chlodem i pustka nie od dzis i nie od wczoraj, tam wieje chlodem i pustka od zawsze, bo Defense umarlo w chwili tworzenia, w chwili narodzin juz sie zaczynalo rozkladac - prawie jak Montparnasse, choc Montparnasse to gorzej niz trup, to gnijace cialo topielca, tam pachnie smiercia juz przy wysiadaniu z metra a Tour Montparnasse straszy swym szkieletem z kazdego punktu tego Miasta.
I tak, tak, wybacz, Drogi Czytelniku, wszystko kojarzy mi sie z fizjologia, ewentualnie ostatnimi czasy takze ze skora i tkanka tluszczowa, ale chyba wolisz jednak, Drogi Czytelniku, metafory fizjologiczne, n'est-ce pas?

poniedziałek, lipca 03, 2006

Pan sie na mnie patrzy, pan ma blond wlosy i blekitne oczy, pan przyjechal na rowerze, pan jest wysoki i calkiem przystojny i pan sie na mnie patrzy. Pan mnie obserwuje, kiedy slucham zmyslowego Club Le Narcisse, pan zerka, kiedy poprawiam wlosy, pan szuka punktu zaczepienia, kiedy upada mi ksiazka. Pan bierze zielone krzeselko, pan siada piec metrow ode mnie i pan probuje znalezc mnie wzrokiem.
Widzi pan - tutaj, w tej dusznej atmosferze Tuileries, w smaku waniliowych lodow i w zapachu mokrego piasku, ja jestem nawet w stanie uwierzyc, ze panu uda sie mnie znalezc, ze pan zagai rozmowe, ze moze nawet pojde z panem na kawe. W koncu jest lato, w koncu mamy po dwadziescia lat, w koncu jestesmy w Tym Miescie a przeciez w Tym Miescie wszystko wydaje sie mozliwe, latwe i pelne perspektyw.
Tylko - widzi pan - ja tu bede tylko miesiac, tylko cztery tygodnie, a potem wracam, skad przylecialam - a tam, prosze pana, tam nic juz nie jest mozliwe; wiec mysle, ze lepiej bedzie, jak ja sobie pojde juz teraz, jeszcze przed, jeszcze zanim, bo potem jest w rzeczywistosci naprawde trudne i brak mu perspektyw.
I niech pan na mnie sie tak dziwnie nie patrzy, niech pan nie udaje takiego zdziwionego, gdy na odchodnym odwracam glowe i usmiecham sie do pana po raz pierwszy i po raz ostatni.

Bo nie ja pierwsza. Nie pan - ostatni.

sobota, lipca 01, 2006

Wiec jestem w tym troche przereklamowanym miescie, pelnym brazowych i czarnych twarzy, z ulicami rozzarzonymi od slonca, z swiszczacym, dusznym metrem, gdzie noc zaczyna sie o 22 a dzien o 10 rano, gdzie nie chce sie myslec, nie chce sie tworzyc, nie chce sie nic, bo przeciez tu wszystko juz zostalo wymyslone, przeciez tu juz wszystko zostalo stworzone, przeciez tu juz wszystko zostalo wyszydzone i nawet sami Paryzanie nie bardzo wiedza co robic z tym cywilizacyjnym skarbcem.
Wcale nie czuje sie jak u siebie, wcale nie czuje sie dobrze, wcale nie czuje sie mniej samotna z wiecznie gadajaca M. i spokojna A. Robie zdjecia Filigranowej Damie z Zelaza, chodze bulwarami wzdluz srebrzystobrunatnej Sekwany i nie czuje nic, nic, nic, poza lekkim znudzeniem i silnym przekonaniem, ze to nie jest moje miejsce, to nie jest moja kultura a to wszystko jest nie tak i najgorsze jest, ze ja juz nie wiem, gdzie jest moje miejsce, co jest moja kultura i co trzeba zrobic, zeby wszystko bylo tak.
Slucham wieczorami Noir Désir i placze cicho w poduszke, gdy Cantat chrypi lekko mon amour, ma planète; zagryzam wargi, gdy slysze j'emmène au creux de mon ombre des poussières de toi; usmiecham sie gorzko, gdy do uszu plynie le vent nous portera. Zasypiam zwykle, gdy konczy sie a l'envers a l'endroit a policzek szczypie lekko od slonej wody.

Otucha wstepuje we mnie dopiero, gdy wreszcie trafiam do Shakespeare and Co. i znajduje nieosiagalnego w Polsce Daniela Martina a sympatyczny blondyn wita sie bardzo cichym hello, kiedy wchodze po waskich schodkach na pietro i czytam napis these books are not for sale - they are waiting for you to read them. Wlasciwie to nie otucha, wlasciwie to nie lepsze samopoczucie, to tylko takie bardzo specyficzne sense of belonging kiedy znajduje Buddenbrooksow Manna z 69 roku i patrzac na strone tytulowa, uswiadamiam sobie, ze Ona tu rzeczywiscie na mnie czekala caly czas. Czekala na to, zebym przychodzila codziennie ja czytac na tym pieterku, z dala od ludzi, z dala od slonca, z dala od swiata, ktory ostatnimi czasy coraz bardziej mnie przeraza. I kiedy wychodze z Danielem Martinem pod pacha, kiedy wchodze do St Séverin, by chwile powdychac slodkiego zapachu kadzidla i posluchac gry na skrzypcach, kiedy wreszcie jem moje ukochane Haagen Dazs, patrzac na wyjatkowo przystojnego barmana o najpiekniejszych ustach na swiecie to nawet zaczynam myslec, ze moze to miasto nie jest tak bardzo przereklamowane a ja byc moze powinnam wreszcie wlaczyc Malcolma McLarena zamiast Noir Désir.

PS Bardzo denerwujacy jest brak ogonkow, ale niestety arabska klawiatura nie toleruje polskich znakow diakrytycznych.

sobota, czerwca 24, 2006

Ja już tylko patrzę, ja już tylko słucham Interpolu, ja już tylko słucham Interpolu i patrzę, bo właściwie wszystko inne jest już ponad siły.
Więc zielone Planty, więc lepkie ciepłe powietrze, więc szare chmury nade mną, szary asfalt pode mną. Starsze panie z odwiecznym dylematem "rosół czy pomidorowa", małe uśmiechnięte dziewczynki z dużymi uśmiechniętymi mamusiami i z dużymi poważnymi tatusiami, rozkoszne zakochane pary obściskujące się na ławkach (takie Pervigilium Veneris bez niepotrzebnych słów), zataczający się panowie, którym z życia pozostało piwo Tatra i złotówka w kieszeni, rozkrzyczani łysi chłopcy w za dużych spodniach, chude blond piękności w różowych bluzeczkach i białych spódniczkach do pół pośladka, zdegustowani panowie w garniturach i licealiści pijący wódkę tuż pod szkołą, szczerze przekonani o swojej wolności, walczący o nią za pomocą paczki elemów i flaszki ukraińskiej Niagary. Zresztą może rzeczywiście są wolni, może rzeczywiście to ich ostatni czas złudzenia wolności. W końcu potem każda podjęta decyzja okazuje się żałośnie poważna i komicznie brzemienna w skutki. W końcu potem każdego dnia, sznur z brzemiennych w skutki decyzji zaciska się coraz mocniej na szyi, codziennie mocniej, codziennie o jedną decyzję więcej, o jeden skutek więcej. Taka powolna śmierć przez uduszenie.

To mi się wszystko wali w zdecydowanie złym stylu, w zdecydowanie złym guście, w zdecydowanie nieodpowiednim punkcie pieprzonej czasoprzestrzeni, która zagina się i zapełnia swoją nieskończonością głupoty i bezsensu wszystkie cykle wdechu - wydechu, otwarcia zastawki aortalnej - zamknięcia zastawki aortalnej, snu i czuwania. Stoi przede mną w lustrze, uśmiecha się ironicznie i syczy do ucha, że cokolwiek zrobię, czegokolwiek nie zrobię, Na+/K+/ATPaza i tak będzie pompować jony sodowe na zewnątrz a potasowe do wewnątrz utrzymując mnie przy życiu i nawet gdybym chciała ją zniszczyć, gdybym wreszcie chciała się zemścić za ten bezmyślny upór w usuwaniu jonów Na i wprowadzania jonów K do komórki, gdybym wreszcie zemściła się za lata wykorzystywania mojej energii na to bezsensowne działanie, to i tak, i tak w ostatecznym rozrachunku ona wygra, napinając mi mięśnie i wykręcając kończyny w tej jej ostatniej zabawie, w tej jej makabrycznej grotesce, w tym jej złowieszczym rigor mortis.

czwartek, czerwca 22, 2006

Słucham strasznie smutnych piosenek, chociaż wcale mi nie jest smutno, co jest raczej dziwne a wręcz niestosowne, biorąc pod uwagę zbliżający się egzamin, który w moim studenckim życiu (ach, jakie to uroczo pretensjonalne wyrażenie) będzie zapewne egzaminem historycznym.
To chyba ten wszechobecny czerwony kolor, czerwony kolor dodaje energii, to te czerwone pomidory, te czerwone czereśnie, czerwone truskawki i zakrwawione czerwonym sokiem palce. Nawet jeden nucleus jest ruber.
Może to też częściowo wina Jacobs Gold, którą zaparzam co godzinę w filiżance w czerwone wzory, co godzinę dodaję do niej mleko i cukier, co godzinę ją wypijam i tuż po wypiciu chcę kolejną, ale przecież nie wolno pić tyle kawy, to nie jest zdrowe, nawet kiedy ma się ciśnienie sto na siedemdziesiąt, nawet kiedy cały czas chce się spać, nawet jeśli ta kawa jest taka pyszna.
Szkoda, że tak mało czasu, może gdyby było go więcej to może nawet bym zdążyła, ale tak to pozostają mi tylko rozmyślania nad zakupami (sukienkę, koniecznie sukienkę na ramiączkach, i bluzki, ze dwie bluzeczki i jeszcze sandałki, takie do tej sukienki na ramiączkach), leczenie zapalenia spojówek ciągnącego się od tygodnia, zakrwawianie się sokiem z truskawek i czereśni i planowanie pobytu w P. (bo to jest w sumie niesamowite, że w przyszłą niedzielę będę wgapiać się w sisleyowskie zieloności i rubensowskie róże, nie wspominając o wylegiwaniu się na Polach Marsowych. To jest nawet bardzo niesamowite, bo teraz wgapiam się w homunkulusa ruchowego i w wykresy EEG, i wierzcie mi - ten cały Sisley i ten cały Rubens, nie wspominając o wylegiwaniu się na Polach Marsowych, to wszystko wydaje mi się wyjątkowo odległe i nierzeczywiste, choć to przecież już za tydzień i wbrew temu, co mi się wydaje, to jest to bardzo rzeczywiste i wcale nie tak odległe)

To jest całkiem fajna sesja, chyba trochę za mało się uczę, chyba trochę za dużo słucham muzyki, jem chyba za dużo truskawek i chyba trochę za dużo mówię.

A pan z The Fray jest strasznie brzydki i ja się czuję zawiedziona, bo on śpiewa takie śliczne smutne piosenki i to naprawdę do niego nie pasuje. Już nigdy nie będę oglądała teledysków.