piątek, grudnia 30, 2005

Mały bilans

W sklepach remanenty, na blogach prawie wszędzie podsumowania, ludzie jacyś tacy smętni i nostalgiczni. Kolejny rok mija.
Dobry rok. Jeden z naprawdę nielicznych, o których mogę tak powiedzieć. Niczego nie żałuję, nic bym też nie chciała powtarzać. Bardzo dużo dostałam, niemało zostało mi zabrane. Mnóstwo dobrych wspomnień, trochę złych. Wygląda, że zwykły, przeciętny rok. Ale dużo zrozumiałam, dużo się nauczyłam. O tych studiach, o ludziach, o sobie. Chyba dojrzałam.

Wszyscy (no, prawie) przeżywali rozpad grupy 12. A ja teraz tak sobie myślę, że dobrze się stało. Że ten nasz pierwszy wspólny rok będzie dla nas miłym wspomnieniem, którego może byśmy tak niedoceniali, gdybyśmy wciąż byli razem. Zresztą, co miało przetrwać przetrwało i chyba jest jeszcze lepsze niż było.

Wakacje były jednymi z najlepszych, jakie przeżyłam. 3 tygodnie na bloku operacyjnym dużo zmienily w moim podejściu do chirurgii, która kiedyś w ogóle mnie nie pociągała. A teraz... po raz kolejny zacytuję Meredith z "Grey's Anatomy" : "You practice on cadavers, you observe and you think you know what you’re going to feel like standing over that table… but… that was such a high. I don’t know why anybody does drugs."
Później Paryż smakowany w samotności, opuszczony z uczuciem znacznego niedosytu.
I Bieszczady, do których miałam takie straszne uprzedzenia. Niesłuszne, jak się okazało. Które już zawsze będą kojarzyły mi się z deszczową Cisną, skrzypiącymi łóżkami, Chatką Puchatka, obskurnym Kremenarosem i napalonymi muszkami.

A potem wrzesień i, chcąc nie chcąc, przeżywanie drugich terminów.

I wreszcie październik. Listopad. Grudzień. Kiedy oswajałam się z niesprawiedliwością, nabierałam dystansu do tego wszystkiego. Kiedy oczarowywał mnie Kraków zimową nocą. Kiedy poznawałam niektórych ludzi od strony, od której chyba nikt nie chce ich poznawać.

A w tym wszystkim G., zawsze mająca czas i cierpliwość. Melon, rozśmieszający do łez. M., szczera do bólu i dająca kopa w tyłek. S., z rękoma w kieszeniach, nieprzejmujący się niczym. Pewien Czytelnik, z którym rozmowa bardzo podnosi na duchu i dodaje optymizmu. I wielu, wielu innych ludzi, bez których życie byłoby o wiele mniej barwne i ciekawe :)

Więc co do życzeń noworocznych to ja tylko chciałabym, żeby rok 2006 był dla mnie tak dobry jak 2005.


A wszystkim tym, ktorym zdarza się czasem czytać moje wypociny życzę dużo optymizmu. Doceniania dobrych chwil i dużo siły w tych złych. Radości z najmniejszych sukcesów i uczenia się z porażek. Szczęśliwych zbiegów okoliczności i szczęścia nawet w nieszczęściu.
Byście nie zawodzili się na najbliższych i by oni nie zawodzili się na Was.
I bardzo dużo miłości - tej dawanej i branej, bo wydaje mi się, że to chyba jedna z wazniejszych rzeczy w życiu :)
Tym, dla których rok 2005 był pechowy, życzę też by 2006 był nie tyle lepszy co po prostu dobry; zaś pozostałym tego, co sobie -by dorównał swojemu poprzednikowi...
Szczęśliwego Nowego Roku!

Pchła, z gorączką i suchym kaszlem (dzięki czemu miast w Łubudubu, noc sylwestrową spędzi w domu, z winem i ciachem domowej roboty oglądając filmy na DVD... Życie...)

Dialogów rodzinnych, część druga

1) Tuż po moim przyjeździe.
Mama: Zobacz jak masz ślicznie posprzątane. Postaraj sie nie wprowadzić tu znów chaosu.
Ja: Ależ mamo, będę tu tylko tydzień. Nawej JA nie zdążę
Mama, z promiennym uśmiechem: Nie doceniasz się, kochanie

2) Mama, jak sama twierdzi, cierpi na zaniki pamięci. W sensie, zapomina o spotkaniu z koleżanką albo gdzie położyła klucze. Czytelnicy, którzy znają trochę autorkę bloga, wiedzą, że to nie żadna nagła choroba - to po prostu defekt genetyczny zwany roztargnieniem. Ale Rodzicielka jakoś dopiero teraz zwóciła na to uwagę u siebie;)
Anyway, zapomina. Dostała pod choinkę jedną z książek Umberto Eco, jakies 500 stron.
Mama: Dziecko kochane, to na pewno jest bardzo ciekawe, ale przecież ja na czwartej stronie zapomnę co było na pierwszej.
Tato: Kupimy Ci zeszyt. Notatki będziesz robić.

3) Dwa dni temu zaginęła Kota. Przepadła jak kamień w wodę
Mama: Niuniaaaaaa, niuuuuuuniiiaaaaa
Tato: I bardzo dobrze, że polazła. Głupia kocica. Kici, kici, kici
Ola: Kotkuuuuu, kotkuuuu, gdzie jesteś?
Zmęczona poszukiwaniami rodzina poszła spać. Następnego dnia, z rana
Tato: Małgoś, Malgoś chodź zobacz co ta durna kocica zrobiła!
Kocica tkwiła na dachu domu, trzęsąc się z zimna i miaucząc przeraźliwie. Została wzięta za wszarz i wpakowana do domu. Cały dzień i całą noc spędziła u mnie w łóżku. Od tamtej nocy wychodzi na pole, po czym w przeciągu klikudziesięciu sekund wskakuje na parapet i domaga się wpuszczenia do domu.

4) Rozmowa mojej mamy z przyjaciółką - matką dwóch dorastających synów. Jeden z nich został fanem Archiwum X
Ciocia: Słuchaj, on potrafi siedzieć po nocach i szukać, ściągać jakieś tapety,spoilery, Bóg wie co
Mama: No wiesz... chłopak ma pasję...
Ciocia: Gośka! Nim tak pierdyknęło jak nami Biała Dama!

Później zostało mi wyjaśnione, że ciocia wraz z mamą fascynowały się Białą Damą. Pisały scenariusze, odgrywały scenki etc etc.

5) Dziś rano. Pobudka wg mojej siostry:
Smutno mi, bo siostra wyjeżdża i nie spędzę z nią sylwestra - powtarzane n-razy ze wzrastającym natężeniem głosu

Jeśli ktoś jeszcze miał jakies wątpliwości, skąd ja mam tak niepoukładane w głowie to chyba już teraz wszystko jest jasne ;)

czwartek, grudnia 29, 2005

Gorsety i inne takie

Wydarłam z czeluści bliblioteczki domowej niezwykle ciekawą lekturę pt. "Lekarz ratujący zdrowie" z roku 1929. Dwa dość opasłe tomy, zżółknięte kartki, krawędzie - zgodnie z ówczesną modą - zabarwione na czerwono, śliczne ryciny (w stylu rycin z dzieła panów Bochenka i Reichera), twarda okładka z tłoczeniami. Mniam.
Treść - porywająca.
Dziś wlaśnie edukowalam się w zakresie wpływu gorsetu na ciało kobiety. Dowiedziałam się m. in. o wątrobie sznurowej - "Przybiera ona kształt szerokich a często nawet bardzo głębokich brózd (sic!), które w wielu wypadkach są w stanie wywołać formalny podział prawej połowy wątroby na dwie części, z których jedna może opuścić się do jamy brzusznej [...] brózdy powstają na uciśniętych miejscach skutkiem zaniku tkanki wątroby, którą stopniowo zastępuje tkanka bliznowa" a także o tym, że zanika perylstatyka jelit oraz gruczoły piersiowe.
Coś, czego nie mogę niestety zaprezentować to ryciny obrazujące nieszkodliwe zamienniki dla gorsetu. Taki, na przykład, okolicznościowy pas "Thalysia" ze skóry połączony z "utrzymywaczem piersi, model B, dającym się regulować stosownie do objętości piersi".
Po gorsecie następuje rozdział o obuwiu - "rycina 140 (bucik na obcasie, bo ja wiem, 3-4 cm?) przedstawia nam kształt trzewika, jaki znalazł w świecie kobiecym szczególne upodobanie, pomimo tego, że w niczem nie odpowiada prawom higjenicznym. Obuwie takie zaopatrzone zbyt wysoki obcasem o nadzwyczaj małej podstawie nie daje pewności przy stąpaniu a temsamem powoduje rychłe zmęczenie nogi" Ciekawe, co by autorzy powiedzieli na moje szpilki o wysokości minimum 6 cm...
Miałam już kończyć, ale właśnie odkryłam interesujący fragment na temat mycia zębów i doboru szczoteczki: "[...]Szczególnie należy się wystrzegać złych szczotek, których szczecinki zaraz wypadają, z łatwością mogą się dostać do żołądka, powodując katary (co to są katary?). Znany jest nawet wypadek, gdzie podczas operacji z powodu zapalenia slepej kiszki jako przyczynę znaleziono szczecinki"
I tym milym akcentem kończę na dziś :)

środa, grudnia 28, 2005

Ble (post nasączony jadem)

Wszędzie o świętach. TV, radio, portale internetowe, blogi. Christmas is (was) all around.
Ble.
Zaraz na mnie spadną gromy, ale święta Bożego Narodzenia nie są dla mnie "najwspanialszymi świętami w roku". Cieszę się na nie, rzecz jasna, raz ze względów religijnych, dwa ze względów rodzinnych, ale niestety Boże Narodzenie to dla mnie typowy przykład przerostu formy nad treścią. I, spójrzmy prawdzie w oczy, kiczu w czystej postaci. Przyglądam się rok w rok całej szopce z prezentami i św. Mikołajem krzyczącym "ho!ho!ho!", wysłuchuję cierpliwie piosenek Wham! i Marysi Carey, zdarza mi się nawet pooglądać jakiś przesłodzony film o tematyce świątecznej. Znoszę jakoś peany na cześć rodzinnej idylli świątecznej i wspaniałej atmosfery świąt. Nagłe mówienie o dobroci, pojednaniu i przebaczeniu, jak gdyby tylko okres bożonarodzeniowy pozwalał na akty dobrej woli. Nie za bardzo tylko rozumiem... jak za dotknięciem różdżki członkowie rodziny mają zmienić się w uosobienia dobra i miłości? Rodzinna atmosfera panuje zawsze - u jednych gorsza, u innych lepsza. Święta to jedynie okres, kiedy ma się dla siebie trochę więcej czasu.
Moja cierpliwość kończy się, gdy czytam/słyszę jak ktoś niewierzący mówi, że dla niego/niej są to święta rodzinne. Ja przepraszam, czy mnie coś ominęło? Boże Narodzenie nie jest już Bożym Narodzeniem tylko Swiętem Wszystkich Rodzin Świata pod patronatem św. Mikolaja?
Mniejszości religijne oburzają się, że nazwa Boże Narodzenie jest politically incorrect. W takim razie ja żądam zrezygnowania z nazw ramadan i Chanukka.

Nic nie poradzę, że drażni mnie pozbawianie świąt Bożego Narodzenia ich prawdziwego wymiaru.
Nic nie poradzę, że irytuje mnie robienie ze św. Mikołaja bożyszcza ludu.
Nic nie poradzę, że bulwersuje mnie fakt, że większość Amerykanów nie wie skąd wzięła się nazwa Christmas i co tak naprawdę się świętują.
Nic nie poradzę, że mam alergię na wszelkie przejawy kiczu, którym epatują gazety, radio, telewizja i większość ludzi, którzy jakby w jakimś amoku kupują prezenty i obłudnie mówią o dobroci i pojednaniu.

Więc nareszcie jest po świętach. Koniec św. Mikołajów, świątecznych promocji i lukrowanych filmów. Co do rodzinnej atmosfery, nie zauważam zmiany na gorsze, a raczej na lepsze - przygotowania do świąt bywają burzliwe, szczególnie jeśli jeden z członków rodziny cierpi na zapalenie okostnej zęba (i ze wspomnianym zapaleniem piecze sernik, robi pierogi i oprawia rybę) a inny nie przyjmuje słów krytyki (tak, o mnie niestety mowa).
Święta, święta i po świętach. Uff...

środa, grudnia 21, 2005

Jak walczyłam z PKP

Ku mojemu zaskoczeniu, wbrew informacjom przekazywanym mi przez Rodzicieli, Internet w domu ma się dobrze. Okazuje się więc, że moje życzenia bożonarodzeniowe były zbyt pośpieszne, co mam nadzieję zostanie mi wybaczone:)
Po dzisiejszych zajęciach z biofizyki, o których napomknęła już Grr, udałyśmy się razem na pożegnalną dwuosobową wigilię w McDonaldzie ;) McChicken z frytkami i srednią colą będzie mi się odtąd kojarzył ze świętami i plotami dwóch niereformowalnych oferm (Grr wybacz mi to określenie, ale lepsze mi nie przychodzi do głowy - nawet nie potrafimy śmieci w McDonaldzie wyrzucić... ;) )
Z początkowych planów, by wracać już o 13.25 wyszło wielkie nic, bo okazało się, że w mieszkaniu jest mnóstwo rzeczy do zrobienia a jeszcze więcej do spakowania. Bez pośpiechu więc zapakowałam kilkukilogramowego Stryera, Propedeutykę medycyny, kilogramowy zeszyt do biochemii, trzy książki do francuskiego, prezenty ważące pi razy drzwi kolejne 3 kg a następnie stos sweterków, spodni oraz spódnic, buty i drugą torebkę. Zapięłam torbę, po czym spróbowałam ją podnieść. Nie no. Udało mi się. Prawie.
Poratował mnie Melon, który ofiarnie zgodził się targać ową torbę na dworzec, za co jestem Mu dozgonnie wdzięczna :) Spacerowym kroczkiem udaliśmy się na przystanek. Następnie spojrzeliśmy na zegarek, by z przerażeniem zauważyć, że mamy 15 minut na dotarcie na stację, zakupienie biletów i załadowanie mnie do wagonu. Byliśmy wtedy na Placu Inwalidów.
Około Basztowej miałam już łzy w oczach. Melon ratował sytuację mówiąc mi radośnie, że "dworzec w Krakowie ładny jest. Pozwiedzasz sobie przez trzy godzinki".
Wpadliśmy jak poparzeni na dworzec. Po raz kolejny okazało się, że Opatrzność czuwa nad sierotami. Światowid był spóźniony 15 minut. Zakupiłam bilet i poszliśmy na peron numer 1. Po około 10 minutach pani zapowiedziała upragnionego Światowida. Chwilę potem nastąpił komunikat, że jakiś tam pociąg wjeżdża na peron 2. zamiast na 1. Pokojarzenie faktów zajęło nam chwilę. Chwilę na tyle długą, że prawie zostaliśmy stratowani przez napływający tłum spanikowanych podróżnych.
Zajęliśmy ostatecznie peron 2. Sceny dantejskie rozpoczęły się po wjeździe pociągu na stację. Morze ludzi usiłujących wcisnąć się równocześnie do jednego wagonu, przepychanki, torowanie sobie drogi plecakiem i co cięższą torbą. Najlepsze było wypchnięcie mnie z wagonu przez jedną pannę, która nie mogla poczekać ani sekundy dłużej. Cudem udało mi się nie wpaść pod wagon - zawdzięczam to chyba tłumowi stojącemu za mną, który chcąc nie chcąc mnie podtrzymał.
Rzecz jasna wylądowałam w przejściu. Rzecz jasna w wagonie, ktory nie był ogrzewany, o czym przekonałam się w okolicach Dębicy, kiedy to udało mi się usiąść w przedziale (wcześniej było zimno ze względu na nieszczelne okna i drzwi). Rzecz jasna, prawie zmiażdżono mi stopy. Rzecz jasna, kiedy dotarłam do mojego miasteczka nie bardzo czułam, że posiadam twarz, stopy i dłonie, zaś reszta ciała przypominała mi o swoim istnieniu dygocząc jak osika.

PKP wygrało. Po raz kolejny. I zapewne nieostatni...

Z jarosławskiego pokoiku, w którym wysiadł grzejnik
Pchła marznąca.

wtorek, grudnia 20, 2005

In the middle of a hurricane

Po kolosie z neurofizjo - znów pewnie oblany. Po zaliczeniu z historii medycyny - istnieje duże prawodopodobieństwo, że zdałam i nawet zerówkę będę mieć :D - wstyd się przyznać, ale ściągałam. Po raz drugi w życiu*. Na dodatek, co jest już wysoce nieetyczne, zrobiłam to efektywnie ;)

* pierwszy raz miał miejsce w pierwszej klasie liceum podczas sprawdzianu teoretycznego z muzyki.

Przed kolosem z biochemii. Zerówką z historii medycyny. Poprawką kolosa z neurofizjo. Seminarium z fizjologii układu krążenia. Egzaminem z biofizyki. Zaliczeniami z Bardzo Ważnych Przedmiotów (jak np. filozofia lub j. francuski).

Za to w domu po dwóch miesiącach nieobecności. Domu, który w chwili obecnej jawi mi się jako oaza spokoju. Jako oko huraganu, w którym podobno panuje całkowity spokój i cisza (no to akurat pod mój dom nie podchodzi...). Domu, w którym od progu przywita mnie zapach gotującego się barszczu, farszu do uszek, pieczonego sernika i tortu z lukrem. Zapach drzewa palonego w kominku. Zapach choinki. Hałas talerzy, miauczenie kota, gdzieś w tle sączący się jazz na zmianę z kolędami. Zaś na pierwszym planie , utyskiwania mamy, że "znów nie zdąży" (zawsze zdąża) i "znów sernik opadł"(jeszcze nigdy nie był niesmaczny), gromki głos taty doprowadzający do porządku tałatajstwo w postaci swych nadreaktywnych córek i śmiech Olci skaczącej:

  1. po Pchle
  2. z braku 1. po Kocie
  3. z braku 1. i 2. po kanapie
Tak więc znikam moi Drodzy, by powdychać rodzinnej atmosfery i naładować baterie na nadchodzące wydarzenia styczniowe. Istnieje jakaś szansa, że posty będą się jednak pojawiać:) Jak mi się będzie chciało:P

Jako że ja życzeń składać nie umiem, a przez to nie lubię - a może nie umiem, bo nie lubię? - więc, na zakończenie, będę Wam bardzo po prostu i zwyczajnie życzyć spokojnych i radosnych świąt Bożego Narodzenia w gronie tych najbliższych i najukochańszych (a więc niekoniecznie w towarzystwie cioć Stefanii i wujów Kaziów), w atmosferze ciepłej i serdecznej (a więc niekoniecznie z dysputami politycznymi lub z włączonym TV w tle), z pysznym jadłem na stole (ale niekoniecznie z karpiem/gołąbkami z ziemniaków/grochem z kapustą/etc - wybrać potrawę nielubianą), ze śpiewaniem kolęd (i z tolerancją dla nieumiejących wydać z siebie jednej czystej nuty - także dla samego siebie) i z białym puchem za oknem (nawet jeśli wiąże się to z pół godzinnym odśnieżaniem obejścia...)

Have yourself a Merry Little Christmas!

niedziela, grudnia 18, 2005

I znów melancholijnie ;-)

No dobra. To JEST uzależnienie. Pewnie nawet nadające się do leczenia. Ale co ja poradzę, że nocne spacery są tak wciągające?
Po wyjściu z wigilii u S. (godnym zapamiętania jest, że do spółki z K.S. zjedli oczy i mózg pstrąga twierdząc zgodnie, że to całkiem dobre jest) i K., przed której talentami kulinarnymi chylę czoła (barszcz, uszka, pstrąg i 3 rodzaj ciastek dla... 27 osób!!!!) - grzecznie udaliśmy się na przystanek. Po drodze, rzecz jasna, T. nie powstrzymał się i rzucił śnieżką w Jogiego. Nie trafił. Trafił we mnie. Przez następne 10 minut trwała autentyczna walka na śnieżki, która zakończyła się... hmm... upadkiem... A ponieważ wyznajemy zasadę, że leżącego się nie kopie, doszło do rozejmu i udało się nawet zdążyć na tramwaj:)
Na Placu Wszystkich Św. ostatecznie pożegnałam się z Jogim i wsiadłam w 8. Włączyłam discmana i... nie wytrzymałam. Wysiadłam pod Bagatelą. Po raz n-ty szłam Karmelicką, po raz n-ty oglądałam kamienice i ludzi wokół, i po raz n-ty chciałam żeby mój dom był dalej niż jest.
Niestety, jest on dość blisko. Będąc już prawie pod blokiem zadarłam głowę do góry.
Mleczno-różowawe chmury sunące całkiem raźnie, atramentowe niebo i księżyc w pełni. Biało-srebrny. Zagadkowy. Z lekko ironicznym uśmiechem spoglądający na ludków zamieszkujących Ziemię. Pobłażliwie zerkający na zakochanych, którzy pod jego urokiem dali się ponieść chwili. Smutnie ocierający łzę za tymi, którzy przez niego skończyli z życiem. Cierpliwie wysłuchujący wypocin mniej lub bardziej miernych poetów i literatów.Hmm... chyba się zagalopowałam. Niemniej jednak te i podobne im myśli zawładnęły mną przez jakiś kwadrans, kiedy jak ostatnia idiotka stałam pod drzwiami do klatki schodowej wgapiając się w niebo i słuchając jak Adam Nowak śpiewa mam imię nazwisko i pracę wiem że to wszystko stracę pewnego dnia zostanie szuflada i klisza i cisza na pewno cisza zamiast ja [...] i zwolnię trochę przestrzeni i nic się naprawdę nie zmieni naprawdę nic...

Ale w discmanie wysiadły w końcu baterie, księżyc zasłoniły chmury, zza okna wychynęła Kochana Sąsiadka Nr 1 i warknęła przemiło "A co pani tu tak stoi? Znów pani późno do domu wraca!" i zimowy nastój prysł jak mydlana bańka.
Więc wróciłam do domu i nie mogąc się powstrzymać napisałam kolejnego posta o tej samej tematyce i nawet nie liczę, że ktoś dobrnął do tych słów, a jeśli dobrnął to zapewne z ziewnięciem i z komentarzem "Pomysły się jej kończą to pisze o romantycznych pierdołach."
W nagrodę dla tych, którzy dotarli do końca - obiecuję, że zrobię wszystko, by ten post był ostatnim z cyklu Kocham Grudniowe Noce ;)


czwartek, grudnia 15, 2005

Co mówi Google?

Taaak. Analiza danych ze StatCountera dostarcza mi od pewnego czasu mnóstwa rozrywki. Obserwując listę rankingową wpisywanych w google słów kluczowych naprawdę można zdobyć ogląd na temat treści mojego bloga.
A oto najczęściej wpisywane słowa kluczowe:
1. to se kurwa polatałam (Grr to wszystko przez nasze durne odzywki!)
2. pani potrzeba taksóweczka (jak wyżej...)
3. najtrudniejsze studia (to chyba wynik mojego jojczenia ostatnimi czasy ;) )
4. Chirurdzy (Grey's Anatomy) (hyhy, a jakby mogło zabraknąć fanki J.C. :-> )
5. Podręcznik Mercka (w końcu moja linkownia bogata jest :D )

Co ciekawsze, acz pojedyncze przypadki zapisywałam. Oto one:
- blog spódniczki (nie wiem jak teraz, ale jeszcze dwa tygodnie temu byłam na 3.miejscu...)
- dziewczyny z Jarosławia (taaa, bo przecież ja tu konkurencję robię serwisom towarzyskim)
- ile pchła ma nóg (tu pojawia się problem o jaki rodzaj pchły chodzi...)
- opisy gg (ludzie naprawdę nie mają co robić tylko szukac pomysłów na opisy do komunikatorów?!)
- tekst do filmu dear wendy (co to w ogóle za film??!!)

Są też hasła stricte medyczne...
- mri kolana
- dren ringera
- wzory sprawozdań z biofizyki (oj te sprawozdania...)
- reaktywne formy tlenu
- insulina stymuluje trasport
- resekcja przełyku + znieczulenie
- biochemia artykuły
- fizjologia odruchy

A najlepszy smaczek zostawiłam na koniec... Po wpisaniu tego hasła mój blog wyskakuje w pierwszej dziesiątce wyników. A jest to...
"potomstwo niedzwiedzia polarnego"

Nie mam więcej pytań, Wysoki Sądzie...

P.S. (18.12) Zrezygnowałam z ciasteczek - pojawiły się w związku z nimi problemy techniczne, których na razie nie chce mi się rozwiązywać ;)

środa, grudnia 14, 2005

Noc...

... i nocne myśli, nocne buszowanie po necie i ten fragment, który jakoś strasznie uderzył mnie swoją prawdziwością:

"R: Ludzie mają błędne założenia, uważają że miłość jest dla każdego i że im się należy. Każdemu się należy, tak jak za PRLu raz na rok para butów. A miłość nie jest dla każdego i nie każdemu się przytrafi. To nie tylko kwestia tego że ludzie nie są zdolni do - życie przekarmia ich słodkimi iluzjami, potem rzygają z niemożności i dziwią się, skąd się w nich tyle tego bierze. Potem rzygają żółcią. Potem pustką.
S: Niemożność.
R: Tak. Ludzie muszą mieć w sobie predyspozycje żeby się zakochać. Tak jak muszą mieć predyspozycje żeby wierzyć w boga. Religia to zawierzenie, miłość to pozwolenie sobie na ufność. Wyłącza się racjonalność i mechanizmy obronne. Nie każdego stać na taką lekkomyślność.
S: Znak czasów?
R: Czy wszystko trzeba zwalać na czasy w których żyjemy? To chyba kwestia dojrzałości. Najpierw dojrzewa się do samotności. Przestaje się uciekać w ludzi by uciec przed samym sobą. Przed tym że czujesz w sobie dziurę, która cię zasysa, i sprawia ci fizyczny ból, tak silny że rozmawiasz z nim w myślach żeby go oswoić. To jak mieć w sobie pustkę która boli. Potem dojrzewa się do bycia z drugim człowiekiem. Do miłości. Do czułości, która jest olbrzymią stratą energii i teoretycznie nie ma większego sensu."

Dobranoc :)

wtorek, grudnia 13, 2005

Grudniowe szare dni...

Szaro, brudno na ulicach. Ciemno, smutno w domach. Nie ma słońca, nie ma śniegu,wszędzie tylko chmury i deszcz. Nie dziwota, że żabojady nazywają pluchę brudną pogodą.

A jednak... Niezwykły urok ma siedzenie w wygodnym fotelu z filiżanką gorącej kawy zagryzanej maślanymi Walkersami i wsłuchiwanie się w stare dobre Culture Clash vol.2 przeplatane schizofrenicznym piosenkami pana Tarmac. I to właśnie teraz. Gdy za oknem ogołocone z liści drzewa i szarawe niebo. Gdy wisi nade mną kolejne kolokwium z fizjologii a ja po prostu, najzwyczajniej w świecie, przestałam się przejmować.
Tak, depresja mi minęła.
Tak, wrócił stary wystrój - doszło do niebezpiecznego przerostu formy nad treścią a to szkodliwe jest :)

I przy okazji dziękuję jednem stałemu, cichemu Czytelnikowi bloga. Za rozmowę i za wsparcie. Za zrozumienie i za wiarę. Za to, że nie trzeba przed Nim niczego udawać.

niedziela, grudnia 11, 2005

Chodząca katastrofa...

No tak. Pewnie wszyscy już zauważyli, że blog jakoś dziwnie zmienił wystrój. Tak to jest jak jedna blondynka o Naprawdę Mikroskopijnym Rozumku w tym samym czasie streszcza tekst po angielsku, uczy się neurofizjologii i próbuje coś zmieniać w CSSie. Pokarało mnie. Merde. Szlag trafił cały wystrój bloga. Linki też. Pies by to kopał. I gryzł. I wścieklizną zaraził. Na razie blog będzie ubogi. Proszę o wybaczenie. Do niczego się nie nadaję...

P.S. (godzinę później) "The Doors Concerto" by Nigel Kennedy uspokaja... W pierwszej chwili miałam ochotę popełnić harakiri.
W końcu mogło być gorzej. W końcu mogłam zrobić to, co zrobiłam 8. października...
Zaraz. Przecież ja to właśnie zrobiłam. Inteligentny człowiek zapisałby kopię strony w notatniku czy innym edytorze zanim zacząłby zabawę w Javę, ciasteczka i inne html'y... U mnie nie istnieją fale beta. Mój mózg ciągnie na jałowym biegu. Załamałam się.
Niech mnie ktoś przytuli.

/Pchła nieutulona w żalu

Neurologia jaka jest, każdy widzi...

Jak już wspominałam, ostatnie zajęcia z fizjologii odbywały się w klinice neurologicznej. Pierwsze prawdziwe ćwiczenia kliniczne. Pierwszy kontakt z pacjentem.

Zasiedliśmy w drugiej ławce. Optymalnie - wystarczająco blisko, żeby wszystko widzieć i bezpiecznie daleko od wykładowcy.
Prowadząca pani doktor - blondynka pod pięćdziesiątkę. Twarz bez emocji. Cichy głos, bez wyrazu.
Pacjent 1. - chłopak 25 lat. Spadł z rusztowania z 8. piętra - robił elewację i chciał szybciej skończyć pracę. Czaszka z prawej strony wklęsła - była konieczna trepanacja czaszki ze względu na krwiaka. Lewa ręka wciąż całkowicie niesprawna, z nogą nieco lepiej. Patrzymy ze S. po sobie: S. odwraca głowę, mówiąc "Chyba za miękki jestem". Ja po raz pierwszy na tych studiach mam ochotę płakać. Dalej jest tylko gorzej...
Pacjent 2. - pani koło 50 lat, mocno zdenerwowana. Powoli traci władzę w nogach. Upada bez powodu, prawą nogą już tylko powłóczy. Nie miała żadnego urazu, żadnych chorób, nie nosiła wielkich ciężarów. Niewiadomo co jej jest, po tygodniu badań wypuszczają ją do domu nie postawiwszy żadnej diagnozy.
Pacjent 3. - roześmiany pan. Sam z siebie się przedstawia, radośnie pokazuje jak mu drżą mięśnie, optymizm po prostu z niego tryska. Nawet wtedy, gdy mówi, że właściwie sprawną ma tylko prawą rękę, ale i ona ciągle słabnie. Zastanawiamy się ze S. co mu jest. S. szepcze "Widac po nim, że stwardnienie rozsiane". Po jego wyjściu, pani doktor mówi nam diagnozę "Stwardnienie zanikowe boczne." Żadnych możliwości leczenia. Pan w końcu przestanie nawet móc połykać i oddychać. Po prostu się udusi.
Pacjent 4. ma problemy z równowagą. Też dopiero po jego wyjściu, pani doktor mówi, że cierpi na nieuleczalną i postępującą degenerację móżdżku. Może się zdarzyć, że choroba się zatrzyma na jakiś czas. Może też być tak, że będzie postępować i w końcu całkowicie unieruchomi pacjenta.

Pani doktor widząc chyba nasze przybicie mówi po krótkiej przerwie, że teraz będzie optymistyczniejszy przypadek. Sześćdziesięcioletni pacjent z chorobą Parkinsona. Według pani doktor jest to przypadek optymistyczny, bo można stosować leczenie objawowe i nieco łagodzić skutki choroby. Pan lewą ręką w ogóle nie rusza, ledwo chodzi, nie może sam się ubrać, trudno zrozumieć co mówi, nie wspominając już o pisaniu.
Optymistyczne jak cholera.

I wreszcie ostatnia pacjentka. Na dobicie. Pokazanie w jak porąbanym kraju żyjemy. Pani ma osłabione odruchy, do kolan i do łokci niedoczulicę. Poza tym oczywiście trudności z poruszaniem się. Nasze wspaniałe państwo orzekło jednak, że pani do pracy się nadaje i zabrali jej zasiłek.

I to jest właśnie moja ukochana neurologia. Jej główną funkcją jest diagnozowanie. Mówienie pacjentom lub ich rodzinom o trwałym kalectwie, paraliżu, niepełnosprawności umysłowej, śpiączce, śmierci.
A na pytanie "Co można zrobić?" prawie niezmienna odpowiedź "Nic."

sobota, grudnia 10, 2005

Blogger opanowuje świat

Do szerokiego grona blogujących dołączyła bardzo mi bliska osóbka. Zwą ją różnie: Gosia, Margaret, Mała...
Dla mnie to jest i będzie po prostu Grr:)
Życzę dużo odwagi w starciach z Bloggerem, CSSem i sprzętem komputerowym, który doprowadza Cię do szewskiej pasji:D

P.S. Odkryłam właśnie pewien trik z CSSem - w chwili wejścia na bloga bylibyście powiadamiani o tym, czy pojawiły się nowe komentarze. Zamieszczam więc ankietę, czy jesteście na "tak" czy na "nie". Macie tydzień na podjęcie decyzji - za bardzo wkurza mnie ten biały prostokąt w sidebarze, żeby go trzymać dłużej niż 7 dni ;)

Kucharką, ach kucharką być!

Początkiem tygodnia miałam wizję. Upiec ciasto. Dokładnie jedno wybrane ciasto o wdzięcznej nazwie "Tarta łasucha". Zakupiłam więc migdały, śliwki, morele suszone, rodzynki, cynamon i całą masę innych składników. Z pożądaniem wpatrywałam się w kartkę z przepisem każdego ranka wiedząc, że jedynym dniem kiedy będę miała czas na zabawę w mistrza kuchni jest piątek.
Nadszedł ów wyczekiwany przeze mnie piątek. Początkowo trudno go było zaliczyć do optymistycznych dni. Zajęcia na klinice neurologicznej wpłynęły na mnie dość dołująco - na tyle dołująco, że opiszę je w osobnym poście. Z nosem na kwintę, telepiąca się z zimna jak osika na wietrze, w towarzystwie jeszcze bardziej telepiącej się G. ("Kkkkasiaaaa, choooodźmyyyy juuuuż"), udałam się do domu.
Humory poprawiły się nieco po pierogach mojej mamy i muzyce z płyty "Listopad" autorstwa Tomka, znanej już chyba większości grupy 12 :)
Przystąpiłam więc do ataku na przepis mając za kibiców jedynie G. i Tadeusza (czy wszyscy Czytelnicy znają Tadeusza? Jak nie to zrobię posta zapoznawczego;) ). Z ciastem poszło całkiem zgrabnie. Kruche co prawda dziadostwo było, ale po jakichś 10 czy 15 minutach udało mi się je zagnieść. Nadzienie też nie stanowiło większego problemu. W końcu jednak należało zabrać się za polewę.
"100 ml śmietany" - chlust.
"2 jajka i jedno żółtko" - chlust.
"200 ml mleka" - chlust.
"50 g cukru, cynamon, wanilia" - sypnęłam szczodrze.
"Ubić mikserem na puszystą masę". Zaczęłam ubijać. Wkrótce parapet, okno oraz podłoga były w jasnokremowe ciapki. G. uparcie je zmywała, ale była to raczej Syzyfowa praca, bo z każdą minut ciapek robiło się coraz więcej. Wyłączyłam mikser. Płyn w misce wyglądał może nienajgorzej, ale zdecydownaie nie przypominał "puszystej masy".
"Ubijaj dalej" zarządziła G.. Ubijałam dalej. W ciapkach było już wszystko w promieniu jednego metra. Spieniony płyn w misce dalej pozostawał jednak tylko płynem.
G. podejrzliwie przyjrzała się śmietanie, którą dodałam. "Kasia, czy to na pewno 36 - procentowa śmietanka?"
Zacukałam się trochę. Zasugerowana mamą oraz namiętnie oglądanym Pascalem, który zawsze dodaje Rama Cremefine zaopatrzyłam się właśnie w tę śmietankę. Niestety na opakowaniu nie było słowa o procentach tłuszczu. Zdesperowane, wylałyśmy kremową ciecz do ubikacji a G. poleciała po śmietankę i nowe jajka.
Zabawa zaczęła się od nowa. Co najlepsze, z identycznym skutkiem jak poprzednio. Stanęłyśmy skwaszone nad nieszczęsną miską zastanawiając się co zrobiłyśmy źle. G. wzruszyła ramionami, klepnęła mnie pocieszająco w ramię i zasiadła przed komputerem, mówiąc mi na odchodnym "Co się martwisz? Pizza z Etny zawsze jest smaczna"
Zostałam sama na placu boju. Ciasto było już podpieczone, wystarczyło rozłożyć nadzienie i zalać całość tą cholerną polewą. "Raz się żyje" pomyślałam i wylałam tę mleczno-jajeczną zupę do formy.
Zajrzałam do kuchni po jakichś 15 minutach. Przetarłam oczy. Cholerna polewa zaczynała tężeć.
"G.!" - wrzasnęłam. "G., ta polewa się zastyga!"
G. wpadła do kuchni. Zerknęła do piekarnika i z obłędem w oku wykrzyknęła pamiętne słowa:
"Nie ma cudów! Nie ma drugiej strony! Sąsiad ma bardziej zieloną trawę!* TO się nie mogło udać!"
Udało się jednak. Gdy później zjawili się T. i S., my pełne dumy zaprezentowałyśmy nasz wypiek. Chłopcy okazali się nieocenieni - T.: "Ooo, zrobiłaś pizzę!", S. (po pierwszym kawałku i propozycji dokładki): "Nie, dziękuję. Za chwilę. Jak mnie zęby przestaną boleć."
Pocieszyła mnie tylko A., która dotarła nieco później: "Dziwne. Nie cierpię rodzynek, ale w tym cieście mi smakują" oraz G., która zażądała przepisu.
Ustaliliśmy przy okazji, że ciacho najlepiej smakuje z czerwonym winem i Bregovicem w tle, a także zaprojektowaliśmy (a właściwie G. i T. zaprojektowali) wystrój ścian w moim pokoju - w najbliższym czasie zamierzam zaopatrzyć się w plakat "Kabaretu":)

Kilku osobom z eks grupy 12 nie udało się niestety zakosztować moich wypieków, ale wiedzcie, że nie odpuszczę Wam następnym razem :P

Znad neurofizjologii: Pchła kucharka :-)

*Cytat z piosenki Travisa "Side":

:
You'll realise one day
That the grass is always greener on the other side
The neighbour's got a new car that you wanna drive
And when time is running out you wanna stay alive
We all live under the same sky
We all will live, we all will die
There is no wrong, there is no right
The circle only has one side



środa, grudnia 07, 2005

Pomieszanie z poplątaniem

Uważaj na siebie... na drzwi - lubią się same zamykać, kiedy jesteś w progu; na krzesła - odjeżdżają jak siadasz...

by G., 11.07.2005, po dyżurze na bloku operacyjnym

Kiedy byłam dzieckiem, nie wiedziałam co to pech czy złośliwość losu. Moje problemy ograniczały się w zimie do tego, żeby na święta Bożego Narodzenia była Coca-Cola (napój, który smakowałam maksymalnie 2-3 razy do roku) a w lecie do tego, żebym nie była zmuszona przez kochaną Rodzicielkę do wyjścia na podwórko*. Wiosną i jesienią problemów nie miałam - książki potrafią dziecku wynagrodzić wszystko.

* towarzyszką moich zabaw miała być szczerbata Ania, z którą za grosz nie miałam kontaktu i która ciągle gadała o spinkach, frotkach do włosów i zabawie w dom (wolałam klocki Lego). Z tym wyjściem na podwórko to eskalacja problemu przerosła chyba nawet moją mamę - doszło do tego, że byłam wystawiana za drzwi z rozkazem "Masz siedzieć na polu** co najmniej pół godziny". Wracałam ze szlochem po 10 minutach błagając o wpuszczenie mnie do środka. Mama gromkim głosem oświadczała, że jeszcze 20 minut i żebym zachowywała się jak normalne dziecko (czytaj grała w klasy, bawiła się w berka i łaziła po drzewach - tego ostatniego dotąd nie umiem). Po 5 minutach z powrotem waliłam w drzwi, że chcę poczytać i czemu Ona mi nie pozwala.
** prosze się nie czepiać wyrażenia "na polu" - ja z Galicji ciężkiej jestem :P

Niestety, dorosłam. Los dla dorosłych nie jest tak wyrozumiały. Prawa Murphy'ego obowiązują a słowa G. cytowane na początku są nie bez powodu mottem dzisiejszego posta.
Wczoraj znów poszłam spać przed 3. Nie, żebym się uczyła. Skąd. Po prostu o 2 zbuntowałam się biochemii i zaczęłam grać w NFS Underground...
Budzik nastawiłam na 7 (8.30 zajęcia). Budzik zadzwonił. Obudziłam się. Wyłączyłam budzik. Poszłam spać.
Obudziłam się godzinę później. Dzwonię do G. i mówię, że się spóźnię. Co najmniej pół godziny.
G. z paniką i przerażeniem w głosie pyta mnie: "A jak ja mam otworzyć plik ze sprawozdaniem?" Odłożywszy telefon, uświadamiam sobie, że w swoim lenistwie nie poinstruowałam ani G. ani S. jak obchodzić się z komputerem na biofizyce (podział ról wyklarował się bowiem następujący: G. - teoria, S. - wykonanie, Pchła - obróbka komputerowa z malowaniem wykresów i innych pierdół). Dzwonię więc po taksówkę - przyjemność spania godzinę dłużej kosztowała mnie 9, 80 zł.

Tuż potem, edukujemy się z zakresu glukoneogenezy. Zwalniam się wcześniej, bo jadę do Galerii Kazimierz kupić Oli prezent (docentowi mówię, że mam ważną sprawę do załatwienia). Oczywiście tuż po wyjściu uświadamiam sobie, że nie mam numeru telefonu do Pawła (który wcześniej zapisywałam w telefonie! - ewaporował się czy co...) a muszę się z nim koniecznie skontaktować. Spłoniona robię nawrotkę na seminarium i proszę G. o telefon. Docent się ze mnie śmieje - kurde, wszyscy się ze mnie śmieją!
Jestem wreszcie w tramwaju. Przed samym Rondem Grzegórzeckim pojawia się kontroler. Ja do ich widoku nie jestem przyzwyczajona. Raz, że rzadko tramwajami jeżdżę, dwa, że jakoś mi się trafia ich nie spotykać. Nerwowo szukam biletu - na szczęście choć raz był na swoim miejscu. Dojeżdżamy do ronda. No i ja myślałam, że tramwaj się jeszcze nie zatrzymał albo że kanar coś zablokował albo że ja nie wiem co myślałam. Grunt, że stoję jak idiotka przed drzwiami i czekam niewiadomo na co. Jakiś litościwy człowiek nacisnął guzik i popatrzył na mnie z politowaniem. Drzwi się otworzyły. W tym momencie, nie wiedziałam czy się rozpłakać nad moją głupotą czy się śmiać. Wybrałam to drugie.
Chichocząc pod nosem dotarłam do GK - zgubiłam się tylko 2 razy, kupiłam co miałam kupić (po półgodzinnej konsultacji telefonicznej z Rodzicielką wybrałam Młodej... brązową spódnicę ;) ), wróciłam na przystanek i po 2 przesiadkach byłam w domu.
Teraz czuję się bezpieczna. Przynajmniej tu się nie zgubię, nikt ani nic mi nie zrobi krzywdy a konsekwencje mojego braku rozumu wraz z niezmiennie działającymi prawami Murphy'ego pozostaną moją słodką tajemnicą;)

PS Wpadłam na genialny pomysł zarobkowania- jeśli ktoś ma dość uporządkowania i spokoju w swoim życiu, to za niewielką opłatą jestem w stanie sprawić, że chaos i zawirowania psychiczno-fizyczne będą mu towarzyszyły na co dzien.

piątek, grudnia 02, 2005

Spódniczki w aspekcie neurologicznym

Niektórzy mają niesłychany dar do wplątywania się w najgłupsze sytuacje. Jakiś rys charakteru, wyraz twarzy, zachowanie, Bóg wiec co, sprawia, że niechcący rzucają się w oczy.
Dziś rano umyśliłam sobie, że pójdę na zajęcia w spódnicy. Mojej ukochanej, brązowej, krótkiej spódnicy.
Jeden wykład (fizjologia snu), drugi (jedyne co wiem to to, że dotyczył cyklu pentozofosoforanowego - 45-minutowy wykład z biochemii okazał się być idealnym czasem na interesujące dyskusje:)) i wreszcie zmora całego tygodnia. Fizjologia. Zmora tym razem o tyle straszna, że nie umiałam NIC. Z nadzieją, że osób, które oceny już mają, nie będą pytać wkroczyłam na salę ćwiczeniową i... odkryłam, że nie mam zeszytu do sprawozdań. Wizja pani doktor znęcającej się nade mną za jego brak nieco mnie przestraszyła. Siedzę więc cicho jak mysz pod miotłą i modlę się, żeby pani dr nie przyszedł do głowy spacerek wzdłuż ławek.
Biednemu zawsze wiatr w oczy...
Pani doktor sprawdziła obecność, podyktowała tematy zajęć i spokojnym krokiem twardego esesmana (ten stukot obcasów... brr) zaczęła iść w moim kierunku. Minęła 1. osobę, 2., 3., 4., (tudum tudum tudum), 5., 6., 7. (zaraz dostanę zawału), 8., 9., 10., 11. (nie, to nie zawał. To już asystolia)...12., 13., 14., 15., S., G....
"Pani!" - wytknęła mnie palcem pani doktor.
Umarłam.
"Co się pani tak boi? Proszę za mną"
Nie umarłam jednak. Umrę za chwilę. W najgorszych męczarniach, torturowana pytaniami o odruchy, pętle gamma i pola Rexeda.
"Pani sobie tu siądzie" - pani dr wskazała krzesełko. "Proszę państwa, proszę podejść bliżej - będziemy badać odruchy neurologiczne"
Sala gruchnęła śmiechem i wszyscy skupili się przy mnie, jakbym była jakimś egzotycznym królikiem doświadczalnym co najmniej.
Siedziałam więc sobie na krzesełku, za sobą miałam panią dr (okropne uczucie, kiedy mówiła o mnie "ona" i nawet nie widziałam, co znów mi zrobi ) a przed sobą 30 osób wpatrzonych z natężeniem w moje kończyny górne i dolne. Wszyscy świetnie się bawili, kiedy odskakiwało mi przedramię, zginały się palce, prostowały nogi w kolanach (idiotyczne uczucie, kiedy ni z tego ni z owego, bez mojego pozwolenia, noga ośmiela się sunąć do przodu).
Niewątpliwie najlepiej oczywiście bawiłam się ja. Krzesełko i badanie odruchu z mięśnia trójgłowego pozostanie w mej pamięci jako jedno z najtraumatyczniejszych przeżyć w moim życiu. Pominę fakt, że czułam się dość nieswojo, gdy pani doktor bawiła się moimi włosami. Chyba nie powinnam już nic pisać...

Więc wszystko przez spódnicę. Wywiad środowiskowy wykazał, że byłam jedyną dziewczyną ubraną w spódnicę - w spodniach ciężko sprawdzać odruchy.

Dlatego nigdy więcej spódnic na fizjo. Nigdy więcej... (aż do następnego razu :-> )

środa, listopada 30, 2005

Pchła sfrustrowana

[Uwaga! Post zawiera bardzo duże ilości jadu, niezadowolenia i pesymizmu. Czyhający na moje załamanie i depresję powinni już zacierać ręce. Pora listopadowo-grudniowa to dla Pcheł najgorszy czas - ponury, pechowy, ciemny, zimny i mokry, wywołujący złe myśli i prowadzący do degrengolady umysłowej ]

"Nudni, ograniczeni, wulgarni, monotematyczni, cyniczni, skorumpowani, zadufani w sobie, pijący hektolitry wódki, wyzuci z wszelkich uczuć, niekompetentni..." etc etc.
Tak wygląda etos zawodu lekarza w XXI wieku według osób niezwiązanych z medycyną. Medyków in spe uważa się za kujonów, którzy nie potrafią rozmawiać o niczym innym niż o medycynie, którzy nie orientują sie w sprawach kulturalnych i politycznych, którzy nie widzą nic poza czubek swojego nosa, no i którzy piją rzecz jasna na umór (koniecznie na umór - ponoć inaczej nie potrafimy).
Jeśli ktoś myśli, że ja zamierzam bronić lekarzy w tym poście to się grubo myli. Mogłabym oczywiście pisać o tym, że zarzuty są przesadzone, że mówi się tylko o przypadkach niewyleczonych i o "czarnych owcach" i że polska służba zdrowia naprawdę nie stoi tak źle w porównaniu chociażby z brytyjską (mówię tu o dobru pacjenta - nie o finansach). Ale i tak ludzi uprzedzonych do lekarzy bym nie przekonała. Więc, żeby może wykazali większe nieco zrozumienie dla naszych przywar, pokażę kilka scenek rodzajowych pod wspólnym tytułem "Droga do tytułu lek.med."

Scenka 1.
8.30 - ćwiczenia z biofizyki. W ciągu 2 h 15 min mamy wykonać 4-krotną dializę (każda trwa po 15 minut), dokonać stosownych obliczeń, opatrzyć je odpowiednimi komentarzami i zrobić wykresy. Asystent wpada, majstruje przy dializatorze, mruczy coś pod nosem i znika. Po 10 minutach powraca, by zauważyć, że źle ustawił parametry dializatora. Poprawia co trzeba i zostawia nas na jakąś godzinę, po czym odwiedza nas mówiąc, że czas na dializę z ultrafiltracją. Przekręca suwaki, naciska guziczki i wychodzi. Wraca po 15 minutach - kiedy dializa jest już prawie skończona, by radośnie oświadczyć, że zapomniał włączyć ultrafiltrację. Kończymy już po czasie i mamy 7 minut by dotransportować się z Grzegórzeckiej na Kopernika 7...
Scenka 2.
Wypruci po dializie, głodni i spragnieni cudem zdążamy na biochemię. 1,5 godziny słuchania i pisania (5 stron A4 - maczkiem!!) monotonnego wykładu na temat gospodarki glukozy("...w okresie resorpcyjnym insulina stymuluje nośniki GLUT-4 ułatwiając transport glukozy do miocytów. Jednocześnie aktywując fosfatazę białkową 1 doprowadza do defosforylacji fosfruktokinazy II, która wówczas posiada aktywność fosfatazową i rozkłada fruktozo-6-BP do fruktozo 6-P [...] glukagon aktywuje kinazę białkową A, która doprowadza do fosforylacji fruktokinazy II, która wówczas zyskuje aktywność kinazową za pośrednictwem której doprowadza do syntezy fruktozo 6-BP")
Scenka 3.
20 minut po zakończeniu seminarium z biochemii zaczynamy... ćwiczenia z biochemii trwające kolejne 3 pełne godziny zegarowe. Moja gospodarka glukozą zostaje znacząco zachwiana (ostatni posiłek - grahamka o 7 rano), jestem odwodniona i koniecznie potrzebuję do toalety. Nic to. Przelewamy, nalewamy, pipetujemy, rysujemy, obserwujemy. Godzina 15.45 zostajemy wypuszczeni do domu. Nie, bynajmniej nie po to, by odpocząć. Wracamy po to, żeby wkuć kolejną partię materiału z fizjologii i biofizyki.

Niejedna osoba zarzuci mi, że jestem sfrustrowaną malkontentką. Pewnie tak. Ale kto by nie był sfrustrowany, kiedy będąc osobą dorosłą podporządkowuje się całe swoje życie uczelni. "Spotkajmy się" ktoś mi proponuje. Ja się pytam kiedy? Poniedziałek - odpada - na środę jest biofizyka i biochemia. Wtorek? Kończę o 19.30 (na uczelni od 8 rano), środa i czwartek - majaczy wizja fizjologii. Pozostaje weekend, który i tak w 90% przypadków przeznaczyć trzeba na nadrobienie tego, czego nie zdążyło się zrobić w ciągu tygodnia. Że zacytuję G.: "Dyktują nam, kiedy mam się uczyć, kiedy spać, kiedy jeść, kiedy pić i kiedy sikać.My nie żyjemy - my trwamy w stanie wegetacji". Sobotni andrzejkowy wypad na kręgle (przez 2 h zdobyłam całe 100 punktów ;) ) pozostanie zapewne jedynym miłym wspomnieniem na najbliższy miesiąc - w końcu 16 grudnia kolejne kolokwium...
Więc pewnie rzeczywiście jesteśmy trochę ograniczeni, monotematyczni, cyniczni i i niezadowoleni. I przechodzimy kryzys. I chcemy brać dziekankę. I pewnie gdzieś tam czasami się zastanawiamy, czy to wszystko jest warte tego "lek.med." przed nazwiskiem.
W chwili obecnej nie jestem tego taka pewna.

wtorek, listopada 29, 2005

Wybitni są wśród nas...

Posta dziś nie miało być, bo ja kobieta pracująca jestem i żadnej biofizyki się nie boję;) Zaszły jednak pewne okoliczności związane z moim niczym niepohamowanym wścibstwem, które nieco zmieniły mi plany:) Generalnie na blogu nie posługuję się konkretnymi nazwiskami profesorów i asystentów na naszej szacownej uczelni. Dziś jednak zrobię wyjątek.
Istnieje taki przedmiot na medycynie jak historia medycyny. Katedra owego przedmiotu mieści się przy ul. Kopernika 7 w malutkiej kamieniczce obrośniętej bluszczem. Przedmiot generalnie uchodzi wśród studentów za przysłowiowy wrzód w miejscu, gdzie plecy swą szlachetną nazwę tracą. Ale nie o tym chciałam, więc spuśćmy załonę miłosierdzia na naszą wiedzę historyczną:)
Jest szef owej katedry. Profesor Andrzej Śródka. I o nim to będzie:)
Profesor prowadzi wykłady dla sierotek z CMUJa. Wykłady pasjonujące, pełne anegdot i zabawnych uwag profesora i jego adiunkta:

1) Prof. do dr G. (zajmującego się aspektem wizualizacyjno-technicznym wykładów): Kiedy ja się do pana zbliżam to zaczynam rezonować
Dr G.: To ja się mogę schować

2) Profesor prowadzi wykład i co chwilę mikrofon robi "łubudu":
Prof: Co ja robię?!
Dr G.: Strzelają do pana. Proszę się nie bać. Zaraz ich zlokalizuję

3) Temat znieczulenia eterowego. Pierwsze takie narkozy były wykonywane przez dentystów i wzbudzały wielkie kontrowersje ze względu na damy, które...:
pod wpływem podtlenku azotu miały, że tak powiem, dość odważne marzenia senne. Po wybudzeniu skarżyły stomatologów o nieetyczne zachowanie. Biedacy, nie dość, że z całej imprezy przyjemności nie mieli, to mieli jeszcze problemy z prawem

4) A propos dawnych prywatek z gazem roweselającym lub eterem w roli głównej:
Te eterowe spotkania wśród high-life'u też były popularne


Tak więc nie dziwota, że zdecydowana większość studentów (do której i ja do dziś się zaliczałam) kojarzy profesora li i jedynie z poczuciem humoru i darem do opowiadania.

W związku jednak z zadaniem domowym, które profesor nam zadał zaczęłam szperać w googlach wśród tematów historyczno-muzycznych. Przy okazji, wiedziona czystą babską ciekawością wstukałam w wyszukiwarkę "Andrzej Śródka". I opadła mi szczęka.
Okazuje się bowiem, że profesor nie dość, że szefuje Katedrze Historii Medycyny, to należy także do PAN (i tam też szefuje Instytutowi Historii Medycyny), jest jednym z konsultantów Wielkiej Encyklopedii PWN, wydał kilka książek, jest lekarzem i patofizjologiem. No dobra. To są jeszcze osiągnięcia, które są dość typowe dla profesora.
Co jednak zwaliło mnie z nóg to to, że profesor jest rockmanem, prowadzi audycje w Jazz Radiu (współpracował czas jakiś z Hołdysem), ma kilka tysięcy płyt i własną stronę(zaprojektowaną przez... uwaga uwaga CMUJowcy... adiunkta profesora - dr G. :D). A mówią, że nie ma już ludzi renesansu...

Niektórzy pewnie stwierdzą, że ja nienormalna jestem, żeby się zajawiać postacią jakiegoś profesora, ale ja już tak mam, że straszną sympatią darzę oryginalnych ludzi:)

PS. Tak tylko w ramach informacji rocznicowych i innych takich: ten post jest już setnym moim postem na tym blogu. Szczerze mówiąc, nie przypuszczałam, że aż taka się rozgadana zrobię:) Ciekawe czy dobrnę do drugiej setki...

czwartek, listopada 24, 2005

Nie ma to jak fachowcy...

Dialog telefoniczny z fachowcem od piecyka
Ja: Dzień dobry. Ja byłam dziś z panem umówiona na naprawę piecyka na 15.
Fachowiec: (szelest kartek) A tak, tak
Ja: No właśnie. Wypadło mi cos na mieście i nie zdążę na 15 być w domu. Możemy przesunąć na 15.30?
F: Eee, ymmm, umm... A co się dzieje z piecykiem?
Ja: przedstawiam zachowanie piecyka (patrz post pt. "Syberia")
F.: A jaki to typ piecyka?
Ja: Nie wiem, ale ma symbol W.
F: A to na świeczkę. To czemu pani mówi, że na baterie?
Ja: Ale ja nie mówiłam, że na baterię. On po prostu zapala za trzecim razem.
F: Za trzecim? To rzeczywiście dziwne...
Ja: No niekoniecznie za trzecim. Różnie. Czasami w ogóle nie zapala (po raz kolejny opisuję zachowanie piecyka).
F: No ale jak on jest na baterie, to powinien zapalać w ciągu 5 sek. Bo tam iskra przeskakuje i następuje zapłon. I nie ma tak, że nie chce zapalić.
Ja: Ale ustaliliśmy, że jest na świeczkę.
F: Ale pani rozumie, jak on jest na baterie, to my nie odpowiadamy za sprawy konserwacyjne. Jeśli baterie trzeba wymienić, to pani zapłaci.
Ja: (z rozpaczą w głosie) No ale on ma symbol W i jest na świeczkę!
F: No wiem, że ma symbol W. I to mi się nie zgadza, bo pani mówi, że on jest na baterie.
Ja: Ale ja nie twierdzę, że on jest na baterie!
F: No, ale jeśli jest, to pani zapłaci. Żeby się pani potem ze mną nie sprzeczała!
Ja (zrezygnowana): Dobrze. Jeśli będzie na baterie to zapłacę. Ja po prostu chcę mieć ciepłą wodę.
F (radośnie): No! To dobrze. To pani chciała pół godziny wcześniej, tak?

Ech... przypomina mi się wędrująca po Internecie rozmowa telefoniczna: "Pani Potrzeba, taksóweczka czeka!"

środa, listopada 23, 2005

Syberia

Z pamiętnika marudzącej Pchły:
Październik - temperatura na zewnątrz plusowa, zwykle świecące słonko ewentualnie jakieś chmury. W mieszkaniu - ukrop. W centralnym grzeją na potęgę - po co? Niewiadomo, ale to niewielki problem - zawsze można skręcić kaloryfer do zera.
Koniec listopada - mróz.. Człowiek marzy, żeby znaleźć się w cieplutkim mieszkanku, tuż po wyjściu na zewnątrz. Tylko jeszcze to cieplutkie mieszkanko trzeba mieć. Bo teraz, oczywiście, centralne grzeje jakby chciało a nie mogło. W konsekwencji od paru dni ziębnę. Dziś zimno domowe osiągnęło apogeum. Próbowałam się rozgrzać ciepłą herbatą, grubymi skarpetami i grubym golfem. Próbowałam wyobrażać sobie, że jestem teraz w tropikach. Próbowałam nawet biegania w miejscu i robienia pajacyków. Na nic. Siedzę i dygoczę.
Na dodatek zrypało się coś w piecyku od wody w związku z czym otwierając kran obserowować można jedno z podanych niżej zjawisk:
a. Piecyk ze złośliwym uśmiechem pozwala przez pierwsze 30 sek cieszyć się ciepłą wodą, po czym przestaje grzać
b. przez 5 minut leci zimna woda (przez ten czas piecyk zastanawia się "włączyć się czy nie"). Wreszcie piecyk podejmuje decyzję i odpala.
c. Piecyk decyduje się na grę fair play i w ogóle się nie włącza.

Efekt końcowy: piszę te słowa siedząc w zimowym kożuszku. Wreszcie mi ciepło... Co do piecyka, fachowiec (jak ja ich lubię) ma zjawić się jutro. Póki co, uzbrajam się w cierpliwość i liczę na dobry humor piecyka. Poza tym, czuć już zapach szarlotki z piekarnika. Chyba mogłoby być gorzej ;)

PS Właśnie pocieszył mnie tato - niektórzy ludzie naprawdę mają gorzej. Fantazje zarządzających centralnym ogrzewaniem w naszym bloku bledną z historią rodem z Alternatyw IV. Zarząd jakiegoś bloku wymyślił renowację balkonów. Mieszkańcy stwierdzili, że balkony są w dobrym stanie (zresztą były). Co administracja wymyśliła? Pod nieobecność właścicieli mieszkań, od zewnątrz wdrapywali się na odpowiednie piętra i wbrew woli właścicieli kuli im płytki i remontowali owe nieszczęsne balkony. Niewiadomo - śmiać się czy płakać...

sobota, listopada 19, 2005

Z monologów Młodej...

Justin Chambers wylądował na tapecie:

Komentarz mojej siostry: "Czy on się modli?"

" The sky is the limit"

Człowiek ma to do siebie, że lubi przekraczać granice swoich możliwości. Ten tydzień dał mi okazję do przetestowania moich. Bilans? 10 Red Bulli (to naprawdę działa!!), tyleż kaw, sińce pod oczami, próba wchłonięcia 350 stron skryptu (za kilka dni dowiem się czy udana) a w przerwach notowanie co ciekawszych haseł prowadzących zajęcia. No i nie mogę zapomnieć o dzisiejszych pytaniach "Kasia, ale nie będziesz mdlała?"

Nie lubię fizjologii, nie lubię kolokwiów, których sposób oceniania jest niejasny, podejrzany i niezrozumiały, nie lubię uczyć się na ostatnią chwilę, choć i tak zawsze to robię, nie lubię, kiedy widze ciemne plamy przed oczami a wiem, że nie mogę zemdleć.
Choć z drugiej strony tydzien, jak zwykle w przypadku Pchły - blondynki, zaliczał się do obfitujących w wydarzenia. Smsy G. na temat walorów estetycznych Ryana Philippe'a, Justina Chambersa i M.A. były niezwykle owocne (ustaliłyśmy, że Justin Chambers bije wszystkich na głowę, ale G. przyznała mi rację, że M.A. też nie można nic zarzucić :->). Podobnież plany wylądowania na toksykologii (Red Bull + wódka nie wróży dobrze...) oraz w psychiatryku (zaplanowałyśmy już nasze występy w rolach "Crazy Frog", pani Potrzeby i zmęczonego niedzwiedzia polarnego).

Wykładowcy także okazali się nieocenieni:
Profesor L. na temat energii z ATP: "trywialnie mówiąc, takie tycie".
Asystent a propos form odpowiedzi ustnej : " Wszystkie formy ekspozycji są dopuszczalne. Oczywiście z poszanowaniem godności osobistej naszej i kolegów" .
Pan X.. (historia medycyny - zdecydowanie najbarwniejsza postać spotkana przeze mnie na tych studiach. To nic, że plecie androny...):
"To je która grupa?",
Przy okazji wyjaśniania terminu tzw. medycyny zewnętrznej : "Odbyt. Tam też coś można włożyć"
Nawiązanie do genezy zawodu chirurga: "Małpa coś tam potrafi wyjąć, jak coś wejdzie koleżance", "Zdarza się wśrod ludzi, że potrafią odrąbać sobie nogę jak bohater powieści "Chłopi""
A propos rozprzestrzeniania się kiły: "Zarazki kiły straciły swoją potęgę", "Całe tabuny kobiet. Musiały z czegoś żyć. żeby z czegoś żyć, musiały coś robić. W swej pracy twórczej i nawiązywaniu kontaktów stały się znakomitym przenośnikiem zarazków kiły".
Z cyklu "Co liczy się dla mężczyzn u kobiet": "Ma ładny front, ładny tył. To wystarczy"

S. również wspierał nas swoimi komentarzami:
A propos inteligencji Amerykanów i programu multimedialnego z fizjologii (hamerykańskiego rzecz jasna, z gadżetami i wytłumaczeniem zagadnień jak dla debili)": "To wynik ewolucji. Im inteligencja jest do niczego niepotrzebna. Oni mieli supermakety od zawsze"
Dyskusja z cyklu "Cechy charakterystyczne G. i Pchły":
Ja (z wyrzutem): Jak się Ciebie zapytałam, co się w moim przypadku rzuca oczy to nie powiedziałeś "ładne oczy" tylko "duża torebka"
(co do torebki - dziś idę kupić małą;-) )
S.: No ale Kasiu, ładne oczy to oczywistość - o tym nawet nie ma sensu mówić.

Przeżyłam też ćwiczenia z biofizyki (kolejna specjalizacja odpadła - ortopedia. Badanie wytrzymałości mechanicznej kości przerosło moje możliwości. Poza tym, wymagało idiotycznych przeliczeń arytmetycznych, które między Bogiem a prawdą niczemu nie służyły). Ćwiczenia z biochemii okazały się również mało traumatyczne. Doktor tylko strasznie bał się komputera i programu do obliczeń kinetycznych reakcji ("Nie, co wy robicie?! Nie tak szybko! On zaraz zgłupieje! Zaraz się zawiesi! Nie! Prosze robić dokładnie tak, jak w instrukcji! Żadnego wolnomyślicielstwa!"). Udało się jednak zrobić konieczne obliczenia bez zawieszania programu i nawet sk0ńczyć zajęcia godzinę przed czasem :)

Gehenna chwilowo się skończyła. Liczę się z rozmową w cztery oczy z dr W. lub dr M. na temat fizjologii ogólnej (wszystko w ramach poprawy ww. kolokwium pisemnego). W tle majaczy fosforylacja oksydacyjna, reaktywne formy tlenu, układ krążenia w aspekcie biofizycznym oraz prawdziwy smaczek - neurofizjologia. Znikam więc, bo chwila relaksu przed nadchodzącym tygodniem się przyda...


sobota, listopada 12, 2005

Ona

To było wiadome od początku. Albo ona albo ja.

Na początku myślałam, że zniosę jej obecność, ale jej krzykliwe zachowanie, nadmierna pewność siebie i zwyczajna upierdliwość okazały się zbyt naprzykrzające się. Nie było miejsca dla nas dwóch. O jedną za dużo.
Najpierw myślałam, że delikatne aluzje wystarczą, by dała mi spokój. Potem nie przebierałam już w słowach i gestach. W końcu zdecydowałam się na najdrastyczniejszy krok. Uzbrojona po zęby zakradłam się od tyłu... Niestety, zainteresowana czym innym poruszyła się i mój plan cichego zabójstwa padł z kretesem. Postanowiłam zrobić to niehumanitarnie. Podczas posiłku. Zajęta jedzeniem nie zauważy mnie a ja będę mogła dokonać ostatecznego czynu. Ona jednak chyba przeczuła niebezpieczeństwo i była ostrożna. Znów mi się nie udało. Zrezygnowana, stwierdziłam, że chyba muszę ją zaakceptować.
Okazja nadarzyła się sama. Zobaczyłam Ją jak z rozmarzeniem patrzyła przez okno. To był mój moment.
Zrobiłam to cicho i szybko.
Na szybie został czerwony ślad. Założyłam rękawiczki, usunęłam dowody zbrodni i wyrzuciłam zwłoki.

Tak. Dziś o godzinie 10.40 zamordowałam muchę.

czwartek, listopada 10, 2005

De medicina

"Medycyna jest niezaprzeczalnie najwznioślejszą nauką, stawia cię w pośrodku przyrody i człowieczeństwa i odsłania przed tobą ich tajemnice. Jesteś tam wobec wszechświata i Boga, uznajesz moc twojego umysłu, ale i jego ograniczoność zarazem. Przed tobą nikną pomiędzy ludźmi wszystkie sztuczne różnice stanu i wszyscy ludzie są równi, bo wszyscy jednako moralnie i fizycznie są uorganizowani i wszyscy ulegają jednakim warunkom bytu. Medyk myślący nie może być ateuszem, ale nie wierzy wedle ogólnej wyznaczonej formułki; musi być demokratą wobec niwelującej natury swojej nauki. Żadna też nauka inna tak wysoko nie sięga i wyższego nie daje zadowolenia, bo żadna wyraźniej nie stawia ci owego najwyższego filozoficznego zadania, ażebyś świat poznał i siebie samego*"

"Pamiętniki" Wiktor Szokalski


Mądrą książkę zaczęłam czytać. Pod wiele mówiącym tytułem "Propedeutyka lekarska". Nie wiem jak inni medycy in spe, ale ja czasem zastanawiam się nad ogromem mojego masochizmu, który się uaktywnił, gdy wybierałam ten kierunek studiów. Wtedy takie fragmenty, jak ten dziś przeze mnie wyczytany strasznie podnoszą na duchu i dają dużo do myślenia

* Z tym ostatnim zdaniem nie mogę się do końca zgodzić, bo przecież jest jeszcze jedna nauka, która sięga równie wysoko. Matematyka :-)


środa, listopada 09, 2005

Samotność

A raczej "samość", bo jestem sama a nie samotna. Ludzie dziwią się strasznie, kiedy mówię, że mieszkam w pojedynkę. "Nie jest ci smutno? Ja to bym tak nie mógł/nie mogła. Na pewno ci się samej nie nudzi?"
Nie, nie nudzi mi się. I nie, nie jest mi smutno. I szczerze mówiąc, póki co, za nic w świecie nie zrezygnowałabym z tej mojej pseudo-samotności. Czemu pseudo? Bo fakt, że mieszkam sama nie oznacza, że z nikim się nie widuję, nikogo nie odwiedzam i że nikt do mnie nie przychodzi. Powiem więcej, odkąd mieszkam sama moje życie towarzyskie kwitnie. Lepiej rozplanowuję sobie czas i chyba zrobiłam się bardziej odpowiedzialna.
W mieszkaniu w pojedynkę jest ten cudowny urok azylu. W momencie zamknięcia za sobą drzwi, można zostawić za progiem problemy, odsunąć je na chwilę, można odpocząć od świata i ludzi, można zostać sam na sam ze sobą.
Nie powiem: czasami jest to towarzystwo męczące - potrafię być dla samej siebie upierdliwa, wścibska, narzekająca i krytykująca. Zadająca trudne pytania i dociekająca odpowiedzi. Wtedy bywa niemiło. Wtedy rzeczywiście wolałabym, żeby ktoś był obok. Ale to są sytuacje wyjątkowe. Zwykle, ta cisza, spokój i brak innych osobników ludzkich daje olbrzymią swobodę. Mogę śpiewać, słuchać muzyki, robić bałagan jeśli mi się podoba, sprzątać o 23 w nocy jak mnie najdzie chęć, wisieć na parapecie, łazić w samej bieliźnie, chodzić spać o porach dowolnych i robić mnóstwo innych głupich i mniej głupich rzeczy, które nie zawsze tolerowane są przez innych przedstawicieli H. sapiens.
Ja wiem, że niektórzy są uzależnieni od towarzystwa innych osób. Że brak kogoś, do kogo można by się odezwać uważają za jedną z dotkliwszych kar. Ci ludzie zwykle nie poznali dobrze Samotności. Towarzyszki wiernej i mądrej, cichej i nienarzucającej się. Cierpliwej. Pewnie to banały, ale naprawdę uważam, że w samotności bardziej można dojrzeć i więcej zrozumieć niż w zgiełku lub nawet w ciągłym przebywaniu z innymi. To bardzo egocentryczne podejście, ale w samotności jest więcej czasu dla siebie. Więcej wolności. Swobody.
Czasem wydaje mi się, że jestem nie z tej planety, kiedy mówię, że podoba mi się mieszkanie w pojedynkę. Czy to naprawdę aż tak dziwne? Aż tak nienormalne? Naprawdę aż tak mało ludzi lubi samotność i aż tak wielu boi się swojego własnego towarzystwa? Jeśli tak, to skąd to się bierze? Strach przed straceniem kontaktu z innymi, przed ciszą, przed... samym sobą?

Zamiast komentarza :)

No już już. Już nie marudzę ;) W końcu długi weekend się zaczyna jutro... Co prawda z fizjologią, ale zawsze weekend. Poza tym, coś tam ktoś o kinie wspominał...:->
Biofizyka okazała się do przeżycia. Ćwiczenia polegają na tym, że dzielimy się na trzyosobowe zespoły i każdy zespół ma inny temat ćwiczeń. Nam trafiła się telemedycyna z nieszczęsnym rezonansem i tomografią. Kazali nam opisywać zdjęcia RTG, MRI, TK i USG. Na litość boską, ludzie uczą się tego 5 lat! Jedyne co widzieliśmy to jasne i ciemne plamy z miejscowymi białymi paskami. Asystenci powiedzieli, że to cysty są. A te plamy to wątroba i nerki. No skoro tak.. Przed oczyma naszej wyobraźni dostrzegliśmy i cysty, i wątrobę, i nerki poo czym zgrabnie polaliśmy wody i napisaliśmy sprawozdanie.
Inni mieli gorzej. Np. taki temat - elektroterapia. Biedną Kasię kopali prądem i potem bidulka chodziła z lekko poparzoną ręką. Albo EKG. Magda wykonywała dziwne podskoki i przysiady, żeby można było porównywać jej pracę serca w spoczynku i po wysiłku.
Jeszcze inni mieszali jakąś zupkę o dziwnym składzie w jeszcze dziwniejszym mikserze. A już do szaleństwa doprowadzała nas maszyna, która wydawała przeraźliwe dźwięki przez ponad godzinę (szczerze mówiąc do tej pory nie wiem, do czego była). Do tego wyobraźcie sobie pięciu asystentów biegających tam i z powrotem od stanowiska do stanowiska i 30 osób usiłujących wykonać poprawnie doświadczenia. Totalny chaos ;)

A teraz odnośnie komentarzy:
Vee i wujku Zdzisku, "ostro mi pojechaliście". Wstydzę się. Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że ostatnio naprawdę rzadko marudzę :) No i ta zachęta w postaci zawodu lekarza sprawia, że nawet fizjologia staje się bardziej przyswajalna ;)
Melon: Strasznie Ci zazdroszczę. Oj, jak Ci zazdroszczę. Tak Ci zazdroszczę, że przy najbliższej okazji zaprezentuję Ci moją zazdrość rękoczynowo:P

Jesienne marudzenie

Wrr...
Dlaczego ja zawsze muszę robić wszystko na ostatnią chwilę? Dlaczego nie potrafię rozplanować sobie nauki na kilka dni, tylko siedzę do nieludzkiej godziny 0.40 i na grandę uczę się wszystkiego. Ja wiem, że "moźna tak i tak", jak w tym kawale o maści na szczury, ale przecież zdrowiej i mniej stresogennie byłoby gdybym się nauczyła wcześniej. Argh.

Dlaczego nie potrafię pojąć fenomenu obrazowania MRI? Dlaczego pan X napisał ten rozdział tak dupnie, że zrozumieć go chyba może tylko sam autor? Dlaczego musiał wytłumaczyć to tak mętnie, że mimo najszczerszych chęci (ostatecznie MRI z neurologią się wiąże dość mocno) nie jestem w stanie zgłębić tajników rezonansu jądrowego? Argh.

Dlaczego też nie potrafię uczyć się w domu? Dlaczego zawsze, gdy jadę do Jarosławia zajmuję się wszystkim tylko nie nauką? No dlaczego? Przez to moje ciągłe gadanie z rodzinką, oglądanie TV i podjadanie co pięć minut nie jadę do Familii na długi weekend, bo oczywiście znów się nie pouczę a koło z fizjo niestety nie poczeka, aż łaskawie siądę na tyłku i wkuję te cholerne mechanizmy skurczu mięśni. Więc nie pojadę do domu, nie dostanę kolejnej laurki od siostry, nie poplotkuję z mamą, nie pooglądam Top Gear z tatą, nie zjem pysznego, domowego obiadku ani jeszcze pyszniejszego ciacha, bo zostanę sam na sam z imć Konturkiem, a raczej jego pożal się Boże dziełem pt "Fizjologia ogólna, krew i mięśnie". Argh

I dlaczego te studia są tak porąbane, że człowiek żyje w cyklu dwutygodniowym*? Inni balują co kilka dni, chodzą wszędzie i nigdzie, robią co chcą bez wyrzutów sumienia, że czeka na nich jeszcze stos nauki w domu i jak się nie nauczą to stracą punkty lub dostaną banię. Argh.


* dwa tygodnie nauki - impreza - dwa tygodnie nauki - impreza... A właśnie, impreza! Sobotnia. W "Gorączce". Było gorrrąco ;->
Dowiedziałam od G., że jestem "niezdrożna". Jako, że obie byłyśmy wówczas już mocno wstawione, podejrzewamy, że chodziło o to, że powiedziałam coś zdrożnego właśnie i jej taki twór wyszedł. Oprócz tego szłam do cheeseburgera na McDonalda, tańczyłam na 30 cm kwadratowych, wyzbierałam informacje co się dzieje u dawnych członków grupy 12 i słuchałam jak to A.S. nie zatwierdzała odpowiedzi na teście (przy komputerze się odbywał) i mimo, że zaznaczała dobrze wyszło jej zero punktów i jak to pytanie asystenta czemu tego wyniku z nim nie skonsultowała odpowiedziała "Zobaczyłam, że mam zero punktów, zdenerwowałam się i poszłam".
I tym miłym akcentem, jako że minęła godzina 1, a rano trzeba wstać, kończę. Dobranoc!

PS Post jest niespójny, niestylistyczny i w ogóle (z naciskiem na w ogóle), ale jak się człowiek żali o 1 w nocy to proszę się nie dziwić:P

piątek, listopada 04, 2005

O Piciu

W ramach odchemienia się poczytuję różne takie. Poniższy cytat odchemił mnie totalnie:

"SZŁO DWÓCH GOŚCI PO PUSTYNI I NIE MIELI NIC DO
PICIA. ALE PICIO I TAK IM WPIERDOLIŁ"
(caps lock konieczny w wersji pisemnej, żeby nie spalić)

Pewnie dla niektórych nieśmieszne (de gustibus... etc) - grunt, że po tym tekście synapsy mi się zrestartowały, mózg się odlasował i mogę iść wkuć jeszcze parę wzorów na pamięć.

Dobranoc :P

czwartek, listopada 03, 2005

Życie w niebycie ;)

words disappear, words once so clear
only echoes passing through the night
the lines on my face, your fingers once traced
fading reflection of what was

thoughts rearranged, for millions I'm strange
all my skins drifting on the wind
spring brings the rain, with winter comes pain
every season has an end

I'd tried to see through the skies
but the clouds were there locking up the sun...

thoughts rearranged, for millions I'm strange
all my skins drifting on the wind
spring brings the rain, with winter comes pain
every season has an end

There’s an end…
There’s an end…


Trochę muzyki a człowiek rozum traci. The Greenhornes i Holly Golightly całkowicie owładnęli moją duszą (Tu można posłuchać nowej płyty Greenhornesów). Na dodatek zaczarował mnie Mulatu Astatke ze swoimi etiopskimi rytmami. Bębny, saksofon, trąbka - i powstała rewelacyjna mieszanka jazzu i afrykańskich beatów. Uzależniłam się do tego stopnia, że łażę po mieście ze słuchawkami na uszach - człowiek odrywa się ciut od rzeczywistości i nabiera dystansu do wielu rzeczy...
A jak jeszcze dodać do tego fakt, że moim kresomózgowiem rządzą enzymy, inhibitory, funkcjonowanie hemoglobiny i przeciwciał oraz wzory aminokwasów i witamin to możecie sobie wyobrazić w jak totalnym oderwaniu od świata żyję ;)

Z wyżej wymienionych powodów zapanował na blogu lekki zastój. Kiedy czar muzyki i biochemii w końcu pryśnie znów się odezwę.
Póki co, pora wacać do lektury Harpera i zgłębiać tajniki białek. A w tle "Yekermo sew" pana Astatke... Żyć nie umierać... ;)


piątek, października 28, 2005

Nareszcie piątek?

Piątki w tym roku wywołują u mnie ambiwalentne uczucia. Z jednej strony sa początkiem weekendu (czytaj:podwójnej ilości czasu na naukę) z drugiej... No właśnie. Piątki to dni, kiedy odbywają się ćwiczenia/seminaria z fizjologii. Fizjologia piękny przedmiot jest. Ciekawy nawet. Co prawda nie ma kiedy się nim głębiej zainteresować, bo człowiek myśli tylko o tym, żeby wyrobić z materiałem, ale zdecydowanie jest to mniej statyczna dziedzina medycyny niż anatomia.

Najgorsze jest to, że co piątek obiecuję sobie, że tym razem, już na pewno, rozplanuję sobie naukę na cały tydzień tak, by w czwartek spokojnie tylko powtórzyć całość. W tamten piątek tez sobie to obiecałam. I po raz kolejny obietnicy nie dotrzymałam... Efekt był taki, że ostatnie dwie noce spałam tylko po 4-5 godzin. Nauczyłam się. Nawet zdążylam opanować mechanizmy odpornościowe oraz omawiać typy leukocytów. Mówiono mi co prawda, że na ćwiczeniach mogą pytać z tematyki wykładow, ale doszłam do wniosku, że przecież nie będzie kiedy.. Zresztą i tak nie miałam już czasu.
Rześka i radosna wkroczyłam dziś rano na wykład z fizjologii. Profesor kontynuował zabójczo interesujący temat fizjologii skurczu mięśni. Po raz kolejny w tym tygodniu poczułam się jak Alicja w Krainie Czarów i po raz kolejny myślałam bardzo niecenzuralnie "WTF is going on?" Opuściłam byłam dwa wykłady pod rząd i zaowocowało to moją totalną ignorancją w zakresie tropomiozyn, filamentów aktynowych i płytek nerwowo-mięśniowych. Pocieszający był tylko widok siedzącego obok K., który tak, jak ja prezentował sobą totalny stan niewiedzy. Beznamiętnie wpatrywaliśmy się więc w przewijające się slajdy, skrzętnie notując informacje na temat włókien białych i czerwonych oraz o ich zapotrzebowaniach energetycznych. Slajdy początkowo były znacznie powiększone - niestety nie było sposobu zwrócenia uwagi profesorowi - nie robi on przerw w mówieniu (nawet, gdy kończy wykład lub zwraca się do asystentki robi to bez pauzy - po prostu płynnie przechodzi z jednego tematu w drugi). Trudno było przerwać mu w połowie zdania, zresztą i tak nie słyszał cichych utyskiwań pchły. Po jakiejś pół godzinie zorientował się wreszcie, że widać tylko połowę rysunków i tekstu. Zdziwiony zapytał czemu nikt mu nie zwrócił uwagi i zawezwał niejakiego pana Roberta, który naprawił problem. W międzyczasie jednak, profesor wyłączył mikrofon. O tym fakcie zorientował się po kolejnych 15 minutach wykładu...
Po zagadnieniach mięśniowych mieliśmy kolejny wykład z biochemii, który delikatnie mówiąc zlekceważyliśmy. Wizja prof. L. znów tłumaczącego stałą Km wydała się nam zbyt przerażająca i oddaliśmy się przyjemności czytania skryptu prof. Konturka.
Wybiła wreszcie godzina 11 i udaliśmy się na ćwiczenia...
Dzisiejsze ćwiczenia obejmowały m.in. wykonanie rozmazu krwi barwionego metodą Pappenheima oraz liczenie ilości leukocytów. Metoda Pappenheima jak się szybko okazało była metodą skomplikowaną. Wymagała polewania rozmazu krwi najpierw jednym barwnikiem, odczekaniu 3 min, zalaniu mieszaniny wodą, odczekaniu, i znów zalaniu całości innym barwnikiem. Niestety, G. pomyliły się owe barwniki, w związku z czym musieliśmy zacząć od nowa. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie S., który zakaził jakieś mieszadełko i koniecznie chciał się dowiedzieć czy mimo wszystko nie może kontynuować doświadczenia. Zawołał więc asystenta. Doktor rozpoczął pogadankę na temat możliwości zarażenia się HIV lub HBV. Umilkł nagle w pół słowa, gdy jego wzrok padł na zużyte i nieprawidłowo wykonane rozmazy.
"Ooo, to państwo drugie ćwiczenie też źle zrobili?" Zapadła pełna konsternacji cisza....
Doktor dobrotliwie pytał dalej "A co to się stało? Czemu państwo dziś nie uważają? Zmęczeni jacyś czy co?"
I tu, Pchła we własnej osobie popisała się swoim idiotyzmem, w czym dobitnie pomogła jej naturalna tendencja do mówienia prawdy... Otóż Pchła odparła bezmyślnie: "bośmy się do późna uczyli"....
Epilogu nie będzie - każdy jest w stanie go sobie dopowiedzieć (dodam tylko, że od dziś uczę się także z wykładów)

Uwagi końcowe: nadszczerość i idiotyzm to wady wrodzone, wyśmiewanie i piętnowanie ich jest politically incorrect i może być sądzone prawnie.

czwartek, października 27, 2005

O stałej Michaelisa i transketolazie słów kilka...

Drugi rok studiów na Wydziale Lekarskim charakteryzuje się niespotykaną różnorodnością obowiązujących przedmiotów. Pisał już o tym Kqba, ja tylko pozwolę sobie wymienić je wszystkie: filozofia, historia medycyny, fakultety (neurobiologia, antropologia, cytobiologia etc etc), języki, biofizyka i... dwa najważniejsze przedmioty - biochemia i fizjologia.
O wykładach z fizjologii juz wspominałam. O nauce 200 stron na tydzień również. O czym nie pisałam to o biochemii.
Biochemia to przedmiot niezwykle wdzięczny, przynajmniej wg mnie. Po pierwsze można szpanować. Na przykład podczas wczorajszych seminariów dowiedziałam się, że "transketolaza katalizuje reakcję powstawania sedoheptulozo-7-fosforanu przy udziale FAD" oraz że"w miejscu aktywnym chymotrypsyny znajduje się pierścień imidazolowy histydyny 57, seryna 195 oraz asparaginian 102 zapewniając reakcji środowisko hydrofobowe". Fajnie brzmi, no nie?:>
A tak poważnie to poznawanie białek, enzymów, ich reakcji i zależności, które przekładają się na nasze "być albo nie być" jest dość zajawiające. Nie wiem czy ten pogląd podzielają moi współbratymcy (G., gdy to mówię, patrzy na mnie podejrzliwie i kręci głową mówiąc, że "są różne zboczenia"), ale jestem pewna że prof. L. i owszem. W jego przypadku staje się to jednak groźne...
Dziś mieliśmy pierwszą część enzymologii. Dokładniej, część dotyczącą kinetyki reakcji (szybkości tłumacząc z chemicznego na polski). W przypadku enzymów kluczową rolę odgrywa tzw. model Michaelisa Menten. Pięknie. Profesor krygując się i tłumacząc, jak uczniak złapany na paleniu papierosów, zaczął wyprowadzać nam wzór. "To naprawdę podstawy matematyki. Ja obiecuję, że to już ostatni raz będę się wspierał matematyką. Ale to naprawdę jest proste". Nie wiem, czy mamy aż tak debilne miny na wykładzie czy może a priori uznaje się, że medycy za grosz nie potrafią myśleć...
W końcu profesor zaczął wyprowadzać nieszczęsny wzór. Przez jakieś siedem slajdów robił wprowadzenie. Stała Michaelisa pojawiła się wtedy ze trzy razy. Potem przyszła kolej na wykresy. Kolejne pięć slajdów (oczywiście z boku model Michaelisa Menten pod którąś z kilku postaci). Zaczęliśmy ziewać. Ale to był dopiero początek. Wreszcie profsor przystąpił do ostatecznego natarcia - wprowadził Matematykę. Przez dziesięć slajdów, przeplatanych powtórkami poprzednich wykresów, wyliczał stałą Michaelisa. Pojawiała się wszędzie. Nieodmiennie z komentarzem profesora "Stała Km określa nam powinowactwo substratu do enzymu. Inaczej mówiąc mówi o sile kompleksu ES. Sile kompleksu ES"(ta siła kompleksu ES też już mi nie wyjdzie z głowy). Przy jednym z końcowych slajdów, gdy po raz kolejny zobaczyliśmy znajomy wzór, D. skomentowała "Ooo, jakies urozmaicenie! Tym razem jest czarnym drukiem..."
Jutro mamy kolejny wykład z silnie zajawionym profesorem. Jesteśmy w cięzkim stresie. Profesor powiedział, że "dokończymy temat jutro". Znaczy się: stała Km kryje przed nami więcje tajemnic niż myśleliśmy. Pewnie profesor wymyślił nowe kolory, w których można przedstawić wzór...

niedziela, października 23, 2005

Post zdecydowanie apolityczny ;)

"What a silly thing Love is. It is not half a useful as Logic, for it does not prove anything, and it is always telling one of things that are not going to happen, and making one believe things that are not true."

Są to ostatnie zdania opowiadania Oscara Wilde'a pt. "Słowik i czerwona róża". Wilde nie wierzył w miłość. A raczej wierzył, lecz uważał, że trzeba się jej wystrzegać, bo działa jak broń obusieczna.
Czasami wydawałoby się, że ten zgorzkniały, genialny degenerat miał rację. Szczególnie kiedy przeczyta się jego opowiadania, potem rozejrzy dookoła i zobaczy, ile związków rozpada się z najbłahszych przyczyn.
Ale czasem, choć niezbyt często, okazuje się, że Miłość istnieje. Ma się dobrze. I śmieje się w kułak z tych, którzy nie dają wiary jej istnieniu.

Usłyszałam wczoraj śliczną historię. Bardzo banalną, bynajmniej nie o Wielkiej Miłości, ale prawdziwą i, przynajmniej mnie, dającą do myślenia.

Pewnemu chłopakowi niezwykle podobała się pewna znana młoda aktorka. Rzecz jasna, zauroczenie nie było obsesją, ale na widok A. Iksowi miękły nogi. Zdarzyło się było, że A. przebywała czas jakiś w Krakowie. Zabawnym zbiegiem okoliczności w czasie, gdy A. przechadzała się z rodziną po Plantach, Iks siedział w pobliskiej knajpie. Zbiegi okoliczności mają to do siebie, że zwykle zdarzają się w dużej ilości. Równocześnie między stolikami w knajpie wędrowała dziewczynka sprzedająca kwiaty. Iksowi wpadło do głowy, by kupić róże i wręczyć go A.
O, ironio losu! Iks nie miał drobnych a dziewczynka nie miała reszty. Zrezygnowany Iks poobserwował jeszcze chwilę obiekt swych westchnień i poszedł.
Ale czy wspominałam, że zbiegi okoliczności zdarzają się hurtowo?
Następnego dnia Iks znów znalazł się ze znajomymi w owej knajpie. I kogo zobaczył?
A. z babcią i dzadkiem spacerujących Plantami. Znajomi, znając słabość Iksa, zaczęli go namawiać, by podszedł do A. i przynajmniej poprosił o autograf. Iks wzruszył ramionami i z ponurą miną patrzył na A. podpisującą się na karteczkach swoich fanów. Nagabywania znajomych trwały i trwały, a A. ciągle siedziała na ławeczce na Plantach.
W końcu jednak znajomi odpuścili a A. wstała.
I w tym momencie Iks podjął decyzję. Wstał, przeskoczył płotek (Iks siedział na zewnątrz), koleżanka zdążyła mu jeszcze wcisnąć do ręki jakieś żółte kwiatki z wazonu i ruszył w kierunku A. Zaczepił ją grzecznie. A. popatrzyła z niechęcią na kolejnego natręta. I zobaczyła kwiatki. Zawstydzona, przełożyła torebkę z ręki do ręki, nie wiedząc za bardzo co zrobić z butelką wody, którą w końcu włożyła pod brodę i, zakłopotana, wzięła bukiecik. Iks, jak przystało na dżentelmena pocałował ją w rękę i... odwrócił się na pięcie.
A. została, z kwiatkami w dłoni i zaskoczeniem wymalowanym na ślicznej buźce.
Iks do tej pory, z rozmarzeniem dla niego niespotykanym, wspomina całe zdarzenie jako jedne z najmilszych w jego życiu.
Zapytałam Iksa daczego nie zagaił rozmowy. A. była tak skonfundowana, że na pewno nawiązaliby jakąś konwersację. Iks odpowiedział mi na to: Cały urok polegał na tym, że dałem jej kwiaty i poszedłem. Gdybym zaczął z nią rozmawiać, czar by prysł...

Może to właśnie o to chodzi w miłości? O ten urok niedopowiedzenia. O moment wahania. O chwilę niepewności.
O skrawek wyobraźni.
Może Wilde ma rację pisząc, że miłość "ciągle mówi o rzeczach, które nigdy się nie wydarzą i każe wierzyć w to, co nieprawdziwe" . Może...
Ale jakże nieprzyjazny i straszny byłby świat bez odrobiny takiego fałszu...

Do ostatniej cząsteczki ATP...*

Ten tydzień był męczący. Fizycznie, psychicznie i umysłowo. Kiedy człowiek widzi przed sobą trzy książki po 1000 stron oraz pięć tomów Konturka to poważnie zaczyna się zastanawiać nad słusznością wyboru kierunku studiów. Sprawę pogarszają "współstudiujący", którzy niezmiennie toczą dyskusję na temat kto przeczytał więcej, kto ma lepsze notatki i kto więcej umie. Mało budujące. Dobrze, że mamy ćwiczenia z biofizyki. I to dwugodzinne. Dwie godziny czystej rozrywki, w dodatku darmowej. Nie, nie ma na ćwiczeniach występów clowna. Nie, nie puszczają nam komedii. Ja prostu jestem w grupie z G. i S..

W środę na ćwiczeniach z biofizyki śmierdziało.
Capiło, za przeproszeniem tak, że niedobrze się robiło. Nie mogliśmy tylko ze S. zlokalizować źródła owego smrodu. Niuchaliśmy i niuchali bez skutków. W końcu, smród zaczął oddziaływać chyba na nasz ośrodkowy układ nerwowy i popadliśmy w całkowitym marazm (G. nic nie czuła, bo katar ma szczęściara)
S. (wpatrzony bezmyślnie w tablicę z niezrozumiałymi wzorami): Ja nie mogę…
G.: Z nudów czy ze smrodu?
W końcu wpadliśmy na to, że śmierdziało z toalet, które mieściły się za naszymi plecami – sprawdził to empirycznie S., który w milczeniu wstał, zniknął na 30 sekund w WC, wrócił i z marsową miną oświadczył „To z kibla tak jedzie”Ledwie zdążyliśmy opanować chichot, gdy zwróciliśmy uwagę na asystenta, który gorączkowo tłumaczył coś na komputerze jednemu z kolegów. „No, no tu, tu. Pod łindołem!”
Wreszcie nastał wspaniały okres przerwy, którą kolega S. rozpoczął od wykrzyknięcia hasła propagandowego: „Otwórzmy okna, zamknijmy kible!” Hasło owo zyskało ogólną aprobatę i szybko zostało wprowadzone w czyn.
Po przerwie zajęliśmy się badaniem ciśnienia tętniczego i pisaniem sprawozdania. Poszło szybko tylko problem mieliśmy co wpisać w komentarzu końcowym. Wszystkie uwagi zawarliśmy wcześniej, a ile można wnioskować na temat temperatury ciała i ciśnienia populacji studentów medycyny?!
Zawołaliśmy więc asystenta „Dziadka”. Pytam go więc „co wpisać w ostatnim punkcie?”. Na co Dziadek odpowiedział mi tak: „ Eee... a co tam pani chce wpisywać? Jak pani chce to można czemu nie… na przykład jaka miła atmosfera panuje na zajęciach albo których asystentów pani lubi… O! Albo że panią kolega za mało podszczypuje!”
S. myśl się strasznie spodobała i usilnie chciał mnie podszczypywać twierdząc, że straszliwym niedopatrzeniem z jego strony było to, że w ogóle tego nie robił. Stanowczo nie zgadzałam się z jego poglądem i pomysł wybiłam mu szybko z głowy, ale podszczypywanie pozostanie w naszych pamięciach jako sposób na komentarz ogólny sprawozdania...

W piątek ciągnęliśmy ostatkiem sił. Czwartkowe kucie fizjologii nie wpłynęło na mnie zbyt dobrze, mimo że spałam moje przymusowe minimum sześciu godzin. Mimo wszystko musiałam wyglądać jak prawdziwy zombie, skoro koleżanka zapytała mnie czy w ogóle spałam, bo mam spuchnięte oczy. Po G. zmęczenia nie było widać, ale dała mu wyraz pisząc w sprawozdaniu z ćwiczeń "krwinki czerwinki" miast zwykłych "krwinek czerwonych".
Koszmarny tydzień się skończył.
Byliśmy na piwie (G., jak my to robimy, że po jednym piwie jesteśmy wstawione??), oglądaliśmy głupie filmiki, dyskutowaliśmy o wyższości Alicji Bachledy Curuś nad Katie Holmes oraz o urodzie nowego Bugati i Audi A8, jedliśmy pizzę o średnicy pół metra i udawaliśmy, że uczymy się matematyki.
Nadchodzące siedem dni będą chyba znacznie gorsze, ale będziemy walczyć...
A potem ulegniemy apoptozie...**

* ATP to podstawowe źródło energii organizmów żywych (w tym H. sapiens cokolwiek by niektórzy nie mówili na temat ich stanu psychofizycznego)
** apoptoza to kontrolowana śmierć komórki :) Oba stwierdzenia są autorstwa S.

PS Zdaję sobie sprawę, że piszę jedynie o życiu towarzyskim wąskiej grupy osób. Na razie jednak nie przestanę z prostego powodu - jest to ostatnio jedyna rozrywka, którą funduje mi życie studentki medycyny. No chyba, że ktoś koniecznie chce poczytać o budowie hemoglobiny lub o przekaźnictwie synaptycznym...

niedziela, października 16, 2005

Helas! Les apparences, elles sont trompeuses! *

* Niestety, pozory mylą!

Szczerze mówiąc, liczyłam, że po tych szalonych wakacjach trochę przeszła mi moja blondynkowatość. Koniec końców, ile razy można się gubić, zapominać o wszystkim i popełniać tysiące głupot. Niestety, blondynkowatość to jednak choroba wrodzona i chroniczna.

We wtorek, między godziną 7.05 a 7.35 zostałam wciągnięta w wir czasowo-przestrzenny a to co dokładnie się działo miało pozostać między mną a motorniczymi, bo mi po prostu wstyd było. Ale minęło trochę czasu, według Heraklita nie jestem już tą osobą, która sześć dni temu zachowała się jak ostatnia idiotka i nie muszę utożsamiać się z czynami wtedy popełnionymi (to myślenie jest konsekwencją poniedziałkowych zajęć z historii filozofii…). W związku z tym, oto relacja tego, co się wydarzyło.

Informacja dla nie-Krakusów i nawet nie-pseudoKrakusów(do tej grupy zaliczam się ja:)): żeby dojechać na wykład z fizjologii muszę wsiąść w tramwaj nr 4 (jedzie się około 20 minut), ewentualnie w jakiś inny, który zatrzymuje się na Placu Wszystkich Świętych, gdzie mogę się przesiąść.

6.00 – pobudka, z zamkniętymi oczami idę do łazienki (dobrze, że blisko mam) i po jakiejś minucie trzymania głowy pod zimną wodą otwieram ślepia.

6.00 – 7.00 – śniadanko, ubrać się i posłuchać Musicology Prince’a, którego generalnie nie słucham, ale ta płyta jest bardzo nie - Prince’owa i te funkowe rytmy jakoś do mnie trafiają, szczególnie rano, kiedy muszę się rozbudzić.

7.13 – jestem na przystanku i widzę odjeżdżającą czwórkę. Macham jej na pożegnanie. Kolejna odjeżdża za 10 minut. Jak niektórzy wiedzą, cierpliwość nie należy do moich mocnych stron a na bezczynność trafia mnie szlag. Zimno jest na dodatek więc w ramach rozgrzewki idę na Batorego. I tu zaczyna się szopka… Podjechało 74. Wsiadłam z nudów i z zimna . I JA nie wiem co mi się ubrdało, że 74 skręca w prawo i zatrzymuje się na Placu Wszystkich Świętych. Grunt, że nie wysiadłam pod Bagatelą. Czy możecie sobie wyobrazić moje przerażenie, kiedy zobaczyłam że tramwaj skręca w lewo? Miotając w głowie najgorsze przekleństwa pod swoim własnym adresem wysiadłam na Basztowej i dawaj zapierniczam na tramwaj z powrotem pod Bagatelę. Zdążyłam z trudem na jakąś 19 (trudno to nawet nazwać „zdążeniem” – motorniczy ruszając zobaczył mnie goniącą z językiem na brodzie i otworzył mi drzwi).

O 7.35 z powrotem byłam pod Bagatelą. Wsiadłam w 4. Zdążyłam na wykład. Ale czy mógłby ktoś mnie nauczyć, że nie można być w gorącej wodzie kąpanym?

Sam wykład znudził nas śmiertelnie. Mechanizm działania pomp błonowych średnio mnie zajawił. Profesor był chyba innego zdania i z całą powagą rysował nam na tablicy enterocyty (w postaci odwróconych i postrzępionych trójkątów) oraz żołądek (w postaci bliżej nieokreślonej – wyglądał trochę jak mocno wygięta rura). Jedyne co zapamiętałam to to, że receptory glukozowe mają wdzięczną nazwę GLUT(1-5) i że rodzajów pomp jest na tyle dużo, że tylko z nich samych można by zrobić kolokwium.
Tuż po wykładzie, rzuciliśmy się z T. do wyjścia. Mamy tak genialny harmonogram, że musimy w 15 minut przemieścić się z Grzegórzeckiej na Rynek, do studium języków obcych. Dawno tak szybko nie biegłam na tramwaj jak wtedy…

No i zaczął się francuski…
Proszę państwa! Na salę weszła pani z nogą w gipsie! Nie muszę mówić jakie mi to skojarzenia przywołało…
Pani okazała się jednak do rany przyłóż. Zaczęła pytać nas o znajomość pięknego języka Gallów i machnąwszy na mnie ręką stwierdziła, żebym się namyśliła czy ja chcę chodzić, bo ona nie widzi sensu…Następnie uraczyła nas pani lektor kilkoma anegdotami z innych grup…
Gdy jeszcze nie korzystała z maszyny do pisania i dyktowała zdania do tłumaczenia, padło wyrażenie „nieżyt żołądka”. Delikwent zaś zapisał „nieżyd…”.
Z kolei w jakiejś grupie stomatologicznej, gdy studenci nie mogli zrozumieć (a przede wszystkim zapamiętać) czemu we francuskim jest „TA zęba” i „TA samochoda” starościna odezwała się w ten sposób: „ No bo z zębem i z samochodem to jak z kobietą. Delikatnie trzeba…”

W międzyczasie zza drzwi wychynął Teres, który oczywiście nie wiedział gdzie ma zajęcia i z rozbrajającym uśmiechem zapytał naszej mgr G. czy przypadkiem w dziewiątce jakaś grupa nie ma łaciny. Pani lektor zdębiała i zasugerowała delikatnie, że można sprawdzić. Oczywiście, okazało się, że w dziewiątce jest angielski a nie łacina i biedny Teres poszedł szukać swojej grupy gdzieś indziej…

Wreszcie zaczęła się zabawa w czytanki, słówka i pytania zadawane z zaskoczenia. A propos jednego słówka, pani lektor przypomniał się tytuł książki. „A czy ktoś czytał „Bel Ami”? ”. Cichutko stwierdziłam, że to Maupassanta było. Pani lektor z radością potwierdziła, ale po chwili się opamiętała „ Zaraz, zaraz… ale to książka dla dorosłych przecież? Pani chyba tego nie czytała?” Na co ja odparłam, że i owszem i że już dobrych parę lat temu. Pani lektor załamała ręce „ A pani na takiego grzecznego aniołka wygląda! Helas! Les apparences sont trompeuses!”**
Więc niestety, pani lektor mnie rozszyfrowała. Świdrowała mnie wzrokiem do końca zajęć, aczkolwiek chyba z błyskiem rozbawienia w oku i na zakończenie wytknęła mnie palcem mówiąc „A pani niech to przemyśli, czy pani chce tu chodzić!”

** chcę zaznaczyć, że „Bel Ami” to nie jakaś sprośna książka, tylko bardzo mądra historia pewnego karierowicza-lowelasa. Jak ktoś nie czytał to polecam, bo daje dużo do myślenia :).

Środowe ćwiczenia z biofizyki przysporzyły mnie i G. mnóstwo radości. Ćwiczenia owe odbywają się przy komputerach w grupach trójosobowych. Nie muszę chyba pisać, że nasza grupa składa się z G., S. i mnie. Podział ról odbył się dość szybko – ja i G. zajęłyśmy się stroną komputerowo – teoretyczną zaś S. od razu zaczął bawić się omomierzem i jeszcze jakimś ustrojstwem, które dostaliśmy. W końcu wpadł na genialny pomysł, żeby zmierzyć opór własnego ciała. Niestety wynik doświadczenia go nie zadowolił (wyszło na to, że jest jakaś dziwna różnica potencjałów między jego dłońmi) i zawołał jednego z naszych asystentów – tzw. Dziadka skarżąc się na swój problem. Dziadek szybko wytłumaczył mu owe zjawisko: „A bo widzi pan. Pan ma spocone ręce, to raz. Poza tym, na pana koleżanka oddziałuje” (tu wskazał palcem na G.) „to znaczy…ten… no… polem elektromagnetycznym i w ogóle… nooo… dużo tu takiego dziadostwa jest.” (tu wskazał na G. i mnie…)
Cała trójka dostała lekkich konwulsji ze śmiechu a stwierdzenie „dużo tu takiego dziadostwa jest” automatycznie przeszło do haseł używanych przy każdej nadarzającej się okazji.

Seminaria z biochemii nie były już tak ciekawe. Nasz asystent to człowiek stateczny i poważny, a gdy mówi mam nieustające wrażenie, że trzyma on kurczowo nić swojej myśli i absolutnie nie może przestać mówić w obawie, że ową nić puści i spadnie w przepaść zagubienia. S. z zafascynowaniem słuchał jego wywodów (oczywiście, nic nie notował, bo po co? W końcu skseruje ode mnie lub G.…) aż do momentu, w którym… zasnął. Siedzieliśmy w pierwszej ławce a S. po prostu zasnął. Podparty na jednej ręce, z głową w kierunku asystenta, z półprzymkniętymi powiekami i widocznymi białkami oczu wyglądał jak bardziej utrudzona wersja „Myśliciela” Rodina.

Czwartek i piątek minęły nam bez większych przygód, o ile nie liczyć pobierania 4 kropli krwi z opuszki palca od S. („Auuaaa, co tak mocnooo…”) na fizjologii i pisania fałszywych sprawozdań wykonanych doświadczeń.

Jutro poniedziałek i kolejny tydzień trzeciego semestru medycyny. I pierwsze kolokwia i odpytywanki. Jeśli przeżyję (w sensie: jeśli nauczę się łącznie ok. 250 stron i nie zostanie mi udowodniony „bezmiar mojej niewiedzy”) to pewnie się gdzieś tu odezwę.

A póki co: Adieu, mes amis!

niedziela, października 09, 2005

Momenty przełomowe...

Są takie daty w moim życiu, które pamiętać będę zawsze. Daty,z którymi wiążę niezwykle silne emocje, let alone pozytywne czy negatywne. Daty, które w ten czy inny sposób zmieniły mój mały pchli świat, moje życie lub moje podejście do pewnych spraw. Daty, które kojarzą mi się z końcem rzeczy starych lub z początkiem rzeczy nowych.
Nic nie trwa wiecznie, a te daty - moje własne, prywatne landmarks - wyznaczają mi jakieś etapy mojego życia. Z tych świeższych:
był 15. lipca 2004 (wtedy to zaćmiło mnie i ostatecznie wybrałam medycynę), był 4. października 2004 (wkroczyłam tego dnia na pierwsze zajęcia z histologii i poznałam najgenialniejszą z grup CMUJu). Potem był 12. maja 2005 (O czym pisałam tutaj), 27. czerwca (słynna impreza poanatomiczna, o której wspominał Złosliwiec tutaj), 16. lipca (Tu o niektórych wydarzeniach z tego dnia - a raczej nocy...), 16. sierpnia(wyjazd w Bieszczady, który pamiętny był zresztą dla wszystkich uczestników wyprawy ;-))...

A teraz jest 8. października.

Dzień, w którym pojęłam słuszne rady ludzi bardziej doświadczonych ode mnie. Nie rozumiałam ich, nie wyobrażałam sobie, jak można popełnić taką głupotę, być tak bezmyślnym. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że i mnie mogłoby się to przytrafić. W końcu uważałam, byłam ostrożna i przewidująca...

Nie posłuchałam ich rad.

Nie zobiłam kopii zapasowych danych.

Straciłam wszystko.
25 GB muzyki, zbieranej pieczołowicie od pięciu lat, 10 GB filmów, 1 GB zdjęć, 100 MB programów i dokumenty... Bezcenne artykuły neurologiczne, eseje o Francji znalezione niewiadomo gdzie, skompilowane lub wręcz stworzone przeze mnie, moje prywatne notatki, etc. etc.

Od dziś nie wierzę już słowu pisanemu. A już nigdy nie uwierzę komunikatowi Windowsa, że chce usunąć tylko tę jedną jedyną partycję systemową i nie, na pewno nie chce usunąć pozostałych. I już nigdy nie skorzystam z funkcji Przywracania systemu. I już zawsze, zawsze będę robiła kopie zapasowe (choć pewnie zanim będzie z czego robić te kopie to trochę bitów upłynie)

Mój komputer jest czysty. Jak łza. Świeżo zainstalowany Windows radośnie ukazuje 114 GB wolnej przestrzeni dyskowej. Nic go nie muli, nic mu nie przeszkadza, nic mu nie zakłóca spokoju (no może z wyjątkiem Bluetootha, który zachowuje się dość intrygująco - widzi go Windows a jego własne oprogramowanie go nie widzi... Jest mi to ktoś w stanie wytłumaczyć?)
Tylko, że... Ja już nie mam po co włączać komputera. Nie posłucham The Cranberries, Morcheeby, Raya Charlesa ani Louisa Armstronga (liczę tylko na Złośliwca, który mi może chociaż SDM przyniesie...). Nie ustawię sobie zajawiającej tapety z kotem syjamskim albo z mknącym Porsche 911. Nie pooglądam zdjęć ani nie poprzypominam sobie starych odcinków Grey's anatomy, Alias albo Lost.
Mój komputer przestał być moim przyjacielem. Od 8. października mój komputer nie ma już Duszy. Bo do tej pory Dusza przechodziła wraz z dokumentami i muzyką. Zmieniały się procesory, karty grafiki, pojemności dysków, ale dusza pozostawała ta sama. W wieku lat ośmiu Dusza mojego komputera umarła śmiercią tragiczną, zamordowana przez programistów Microsoftu rękami jej właścicielki Pchły, która zbrodni tej nigdy sobie nie wybaczy...
Proszę o uczczenie jej (Duszy, nie Pchły) minutą ciszy.

P.S. Nie wpadłam w depresję. Żyję. Odkryłam, że mam więcej czasu na naukę. Odnalazłam stare zakurzone płyty, przypomniałam sobie o RFM Classic, znajdę nowe zdjęcia jak już będę miała Internet. Da się funkcjonować bez najcenniejszych danych. Tylko, kurwa mać, co to za życie??!!