piątek, kwietnia 28, 2006

Wyjeżdżam.

Wrócę.

Tęsknijcie.




PS Asystentom przekazałam mój stosunek do przedmiotu nie zjawiając się na zajęciach.

PPS Tęsknić macie intensywnie - mogę wrócić za dwa dni, ale równie dobrze za dwa tygodnie. Wyjazd związany jest z leczeniem jednostki chorobowej, którą określić można jako syndrom Devics i The Fray, z chronicznym "just like honey" i z "nieprzysiadalnością" jako powikłaniem.

środa, kwietnia 26, 2006

Zświetlikowanie

Głodna jestem. Głodna jestem od chwili otwarcia oczu rano do ich zamknięcia wieczorem - śniadanie poprawia sytuację na bardzo krótko, podobnie obiad, podobnie kolacja. Nic nie pomaga - jest 22.34 i jestem dalej głodna i nie powinnam już jeść, ale i tak jem. Figi jem, ale mi nie smakują, więc zapijam je piątą kawą i dalej jestem głodna. I zmęczona, wyjątkowo zmęczona jestem, choć nie męczę się raczej niczym, chyba że sobą, ale to się nie liczy, bo sobą się męczę na okrągło. Więc jestem zmęczona niewiadomo czym i chce mi się spać, ale przecież nie zasnę, bo wypiłam piątą kawę. I tkwię w półstanie półsnu, półzmęczenia, półznudzenia i z półobrzydzeniem czytam, że "w fazie ustnej pokarm, odpowiednio rozdrobniony i zmieszany ze śliną, zostaje w akcie żucia uformowany w postaci jajowatego tworu". Przy "jajowatego tworu" półobrzydzenie przechodzi w obrzydzenie, więc z obrzydzeniem zamykam skrypt i po raz tysięczny sprawdzam pocztę, po raz milionowy wysyłam kolejną głupią wiadomość do H. i po raz trylionowy zerkam na last.fm.

Życie jest piękne, słońce świeci i wszystko jest cudowne. Tyle, że mnie jest obojętne, czy jest pięknie czy nie, czy świeci czy nie, czy cudownie jest czy też wręcz przeciwnie. Bolą mnie oczy, bolą mnie mięśnie, boli mnie mózg. Mam bowiem w mózgu autostradę wielopasmową bez ograniczenia prędkości i świszczy mi dziś w głowie aż do ogłuchnięcia, aż do opuchnięcia, aż do niewiadomo-czego-ęcia.

I zgadzam się dziś ze Świetlickim we wszystkim - i w tym, że "nigdy papieros nie będzie taki smaczny a wódka taka zimna" i w tym, że "zwinięty w kabłąk spoglądam z łóżka jak dnieje i płaczę, wewnętrznie płaczę" a przede wszystkim w tym, że "ja już nie chodzę, ja leżę... patrzę w sufit".

A jeśli w piątek asystentom przyjdzie do głowy mnie zapytać i nie będzie to pytanie o Świetliki czy Radiohead, albo też o filozofię Kiriłłowa czy historię Wsiewodołowicza to jedyne co będę mogła i chciała im odpowiedzieć to to, że "ja to wszystko pierdolę. Jestem w nastroju nieprzysiadalnym."

wtorek, kwietnia 25, 2006

Kill me

Właśnie rozbiłam prawie pełny flakonik jednych z moich ulubionych perfum.

Jestem największą debilką, najcięższą ofermą, najtragiczniejszą sierotą, jaką widział ten świat. Jestem przekleństwem dla wszystkich, którzy zbliżą się do mnie na odległość mniejszą niż 5 metrów. Jestem esencją głupoty i ślepą inwalidką bez wyobraźni. Jestem ósmą plagą egipską, wcielonym armaggedonem, destrukcją w czystej postaci.
Jeśli kiedyś dojdzie do trzęsienia ziemi to niewątpliwie dlatego, że tupnęłam nogą w nieodpowiednim miejscu. Jeśli ma wybuchnąć III wojna światowa to stanie się to całkiem niedługo, bo ja ją wywołam. Jeśli koniec świata w ogóle ma nadejść to nadejdzie w najbliższym czasie, bo ja się do tego przyczynię.

Ogrom nienawiści, jaką do siebie pałam przekroczył wszelkie dopuszczalne normy.
Idę się powiesić.
Chociaż nie, bo przecież ja nawet sznura nie mam.

poniedziałek, kwietnia 24, 2006

Przypominam sobie licealne, babskie wieczory z N., M., E., B. i A. Przypominam sobie te wieczory, mocno zakrapiane alkoholem, z dużą ilością chipsów i paluszków, pełne całkowitej beztroski. Przypominam sobie tę wolność od kłopotów i problemów, od konsekwencji ważnych decyzji. Przypominam sobie trzymanie się ścian, by dojść do ubikacji, objadanie się lodami, głupie dowcipy i oglądanie filmu ze studniówki. Przypominam sobie wszystkie głupoty i wszystkie sekrety, z których się sobie zwierzałyśmy.
Przypominam sobie to wszystko i tęsknię. Tęsknię za tą wolnością, za tą beztroską, za tymi przyjaźniami, które wydawały się być przyjaźniami na zawsze i po grób. Tęsknię tak, jak za kimś, kto umarł, tą tęsknotą zmieszaną z poczuciem nieodwracalności (bo już jesteśmy starsze, bo dużo nas dzieli, bo każda poszła w inną stronę, bo wszystko się zmieniło) - czyli tą najgorszą z możliwych tęsknot.
Ale piję czerwone półsłodkie i przez chwilę mam wrażenie, że istnieje jednak jakiś sposób, by można było do tego wrócić.
Niestety, czerwone półsłodkie nie daje mi już odpowiedzi, jaki to sposób.


sobota, kwietnia 22, 2006

Siedzę na zajęciach z francuskiego obok totalnego nudziarza, który smęci o swoich dziwacznych studiach lub też usiłuje w pokrętny sposób wyłuszczyć swoje poglądy, przy okazji czerwieniejąc z bezsilności, że nie potrafi do nich nikogo przekonać. Wgapiam się w okno, co chyba nie jest zbyt grzeczne, bo w końcu jest nas tylko czworo na sali, po chwili nawet zaczynam ziewać, ale pani H. patrzy na mnie porozumiewawczo i czuję się rozgrzeszona w moim braku zaangażowania w jałową dyskusję. Z ulgą wychodzę, mając poczucie, że niewiele dziś skorzystałam z lekcji.

W drodze do domu kupuję jeszcze tulipana i gazety, i wsiadam do tramwaju. Za mną wsiada starszy sympatyczny pan z wnuczkiem w wózku. Wnuczek to prześliczny blondynek o błękitnych nieobecnych oczach i otwartej buzi, z której dobiega nieokreślony krzyk. Wygina plecy w łuk usiłując wydostać się z wózka, a kiedy mu się nie udaje zaczyna płakać. Płacze takim płaczem, jakiego jeszcze nigdy u żadnego dziecka nie słyszałam, mając ten trudny do opisania wyraz twarzy, jakby chciał powiedzieć o niezrozumieniu, o nieprzynależności do tego świata, o bólu i cierpieniu.
Wszyscy wokół odwracają z zawstydzeniem wzrok, starszy pan poprawia czapkę małemu i usiłuje go uspokoić.
Z uporem maniaka wpatruję się w żółtego tulipana i powtarzam jak mantrę, że nie będę płakać.
Przecież nie będę płakać.
Przecież ja nigdy nie płaczę.


"Breathe me" Sia na zmianę z "Sad eyes" Josha Rouse'a

piątek, kwietnia 21, 2006

"Dawno nie pisałaś" mówi G., gdy szwendamy się po Plantach i obserwujemy eksplozję wiosny na drzewach i zimowe, antypatyczne obce twarze. Szukamy też butów na niskim obcasie i z okrągłym noskiem, ale po raz kolejny okazuje się, że w sklepach rządzi lans w postaci szpiców, którymi można zabić i obcasów wysokości wieży Eiffla a próba lansu w innym stylu z góry skazana jest na porażkę.
Więc odpowiadam G., że nie mam weny a w cichości ducha dodaję, że po prostu nie mam o czym pisać. No ewentualnie mogłabym o tym, że znowu uciekłam w połowie wykładu z fizjologii, nie mogąc zdzierżyć opowiadanej po raz szósty anegdoty o pani z gastrinomą czy też kolejnej wersji przypowiastki o tym jak to profesor w Stanach był i co tam widział. Może też o tym, że dzięki owym wagarom zaplanowałyśmy z H. (lub też raczej H. zaplanowała) kilka uczt dla ducha - dania serwować będą aktorzy ze Słowackiego zaś kucharzami będą między innymi Maciej Wojtyszko oraz Barbara Sass.
Może też o tym, że w kółko słucham piosenek z playlisty pod tytułem "umpa umpa" i drę sie na całego z Muńkiem Staszczykiem "O, jaka jesteś rozpieprzona rozpieprzona". No i jeszcze o tym, że kocham Mikołaja Wsiewodołowicza, ale nie jestem pewna czy bardziej nie kocham Alexa Kapranosa, szczególnie, gdy śpiewa "I love the sound of you walking away", czy też może jednak Borysa Szyca, więc wciąż się waham, bo w końcu sfera uczuciowa ważna jest i pewność w tych sprawach jest dość istotna. Choć właściwie to sama się oszukuję, bo i tak wszelkie rankingi wygrywa boski uśmiech i blond włosy McD. I tylko G. czasem szarpie mnie za ramię, dając znak, że gapię się o tę minutę za długo.

Poza tym nie dzieje się nic, co jest dość rzadko spotykanym zjawiskiem w moim przypadku i właściwie to mogłoby tak jeszcze chwilkę zostać, żebym się tą nicością zdarzeń zdążyła nacieszyć.

czwartek, kwietnia 20, 2006

Wiosna przyszła, porządki wiosenne trzeba było zrobić i oto efekt dwutygodniowych poszukiwań odpowiedniego obrazka, tygodniowego obmyślania kolorystki i dwugodzinnego zmagania się z CSSem.
Mam nadzieję, że lubicie zielenie :P

PS A w ogóle to chciałam zauważyć, że na liczniku wybije niedługo 10 000 wejść, co zasługą jest li i jedynie Czytających, więc dziękuję wszystkim wytrwałym :D

sobota, kwietnia 15, 2006

Po ponad tygodniu chorowania z tak miłymi wodotryskami jak gorączka przez dni pięć, kaszel gruźliczy dni ilość nieokreślona (kaszlę do tej pory) oraz ucisk w klatce piersiowej wraz z lekkim duszeniem się przy próbie pokonania niewinnych schodów na fizjologię, wróciłam. Na chwilę, znaczy się. Bo obowiązki domowe wzywają, dalej nie wiem co będzie z Joachimem Ziemssenem i Kławdią Chauchat ("Czarodziejska góra" wciąż rządzi...), no a poza tym to mam trochę filmów do oglądania. O, i jak mogłam zapomnieć o konturku, traczyku oraz passerge'u! Więc wróciłam i nie zagrzewam miejsca i chciałam tylko wszystkim Czytelnikom życzyć spokojnych i pogodnych świąt Wielkanocnych, żadnego smacznego jajka , bo jajko zawsze tak samo smakuje, za to dużo smacznego żurku i pysznych wypieków, wcale niemokrego Dyngusa, bo nie ma nic gorszego od bycia mokrym od stóp do głów (i wierzcie mi - WIEM o czym mówię a mój tata lekko oszalał, kupując mojej siostrze psikawkę wielkości karabinu maszynowego...) ale przede wszystkim życzę Wam odpoczynku i naładowania baterii na nadchodzące miesiące (ciężkie miesiące w większości przypadków...)
Śyskiego najlepsego! (jak mówi moja sześcioletnia kuzynka)

sobota, kwietnia 08, 2006

No to ja wycofuję się z tego co mówiłam o "Platformie" nie tak dawno temu (Droga H., powtarza się ten cały Houellebecq nieziemsko - kanwa ta sama, konstrukcja ta sama, właściwie wszystko to samo. Bez emocji, moja droga, bez emocji. No ale ta kawa orzechowa to rewelacyjna jest, muszę Ci powiedzieć.)

No więc się wycofuję. Bo może i kanwa ta sama, może konstrukcja ta sama i może nawet wszystko to samo, ale po zsumowaniu wszystkich elementów wychodzi czysty smutek, który z "Cząstkami elementarnymi" nie ma zbyt wiele wspólnego.
I ja nie wiem jak on to robi, ale znów będą za mną chodzić jego słowa jak jakiś upierdliwy bezdomny pies i będą podgryzać mnie w tyłek, przypominając mi, że "można żyć na świecie, nie rozumiejąc go, wystarczy móc dostać od niego trochę żywności, czułości i miłości" czy też że "to aż dziwne, ile osób potrafi przeżyć całe życie, bez najmniejszych komentarzy, sprzeciwów, uwag. Nie żeby te komentarze, sprzeciwy i uwagi powinny być do kogoś skierowane albo żeby miały jakikolwiek sens; ale w ostatecznym rozrachunku wydaje mi się, że lepiej je wyrazić".
Poza tym uważam, że powinno się Houellebecqa ogłosić Mistrzem wstrząsających zakończeń zawartych w pięciu słowach.

W chwili obecnej mój refleksyjno-chorobowy nastrój najlepiej wyraża Interpol i Aspirin C.

czwartek, kwietnia 06, 2006

'ew ju 'erd e nju splasz?

Więc tak. Więc tak. Więc. No. To ja może krótko napiszę. Bo widzicie. W Paryżu jest szpital. Właściwie to szpitali w Paryżu jest dużo. No. I ja mam genialną mamę. Przedsiębiorczą. Wiecie, no. Taki menagier. Mój własny prywatny i darmowy. Więc mój menagier podsunął mi w tamtym roku pomysł udania się na praktyki do Francji. No. To ja (czyli Pchła, czyli walking disaster) napisałam cewe i podanie. I wysłałam do około 40 szpitali. Bo ja nie lubię półśrodków i jak już coś robić to na dużą skalę. No. I tam były dwa szpitale, na których zależało mi bardziej niż na innych. DUŻO bardziej. Od jednego (tego hiper mega i w ogóle aaaaaa) nie dostałam jeszcze odpowiedzi. Natomiast właśnie dostałam odpowiedź od TEGO DRUGIEGO...
Więc możecie mieć pretensje do profesora Mimoun, bo to dzięki niemu będę Wam w lipcu opowiadać o liposukcjach, implantach silikonowych, leczeniu wrodzonych rozszczepień podniebienia, o oparzeniach i innych takich. You get the grip?:D


No. To ja idę dalej wrzeszczeć wraz z Get Set Go i skakać do Diplo. /Tak, mam głupawkę. Nie, nie dzwońcie do oddziału psychatrycznego w Kobierzynie. JESZCZE NIE./

środa, kwietnia 05, 2006

Bo my z H. jesteśmy chodzące EJ i nikt nam nie podskoczy, bo dostanie między oczy. I my już dobrze wiemy kto ma najbardziej boski uśmiech na świecie i wiemy też, że Lechowicz to cókrowy bórak. A trzygodzinne rozmowy na gadu gadu to wcale nie jest strata czasu, tylko bardzo rozwijająca rozrywka. Bo ona mi wyśle cytat z Lechowicza a ja jej z Grace (i to wcale nic, że nie ma czegoś takiego jak literatura blogowa i rzucanie cytatami z notek obcych ludzi to lans w dziwnym stylu, o ile to w ogóle lans) i będziemy kiwać głowami, H. powie, że to "niemożebne do potęgi" a ja zacznę się histerycznie śmiać.
W końcu H. mi wyśle Xiu Xiu (i tam taki pan tak śmiesznie śpiewa i tak dziwnie gra) a ja jej wyślę Get Set Go i sobie będziemy śpiewać przed monitorami aj hejt ewriłan. I po kolejnej godzinie może nawet pójdziemy spać.

Poza tym to już mam przygotowaną listę słów nadużywanych i na pierwszym miejscu jest generalnie i nieźle. No i kurwa. Ale kurwa brzmi tak soczyście i tak przemawia do wyobraźni, szczególnie gdy znów spotykam X., z której głupota wylewa się oczami i uszami. I tak, to jest okrutne i niesprawiedliwe i ja nie mam prawa tak pisać. Ale życie jest okrutne i niesprawiedliwe a to jest mój blog, więc mam prawo tak pisać. No więc X. jest głupia i ja się wcale nie dziwię Grr, gdy z frustracją szepcze mi do ucha "Ej, ona biegnie i pierdoli. Czemu ona musi biec i pierdolić?"

I stwierdzam z przerażeniem, że z każdym nowym dniem całkiem nowej i świeżej wiosny 2006 coraz bardziej dziecinnieję i śmieję się z byle czego. Zachwycam sie byle czym. Oburzam się na byle co. Boję się byle czego. Gadam o byle czym. Byle co mnie dziwi. Właściwie to zadziwiona jestem 24 godziny na dobę i tylko się zastanawiam czy od tego mi się zrobią większe oczy, bo jeśli tak to mogę się dalej dziwić, a jak nie to może pójdę z tym do lekarza.

Praktycznie rzecz biorąc, znowu nic nie zrobiłam, moja edukacja medyczna jest w opłakanym stanie i chyba jedyną rzeczą, którą zapamiętam z części "Fizjologia oddychania" będzie mit o Ondynie, która "pozbawiła wiarołomnego kochanka wszystkich czynności automatycznych, przy zachowanej jedynie kontroli dowolnej".

Pocieszam się, że it's not whether you win or lose. It's how you play the game. Co prawda scenarzyści "Grey's Anatomy" nie powinni być wyrocznią dla 21-latki, ale co tam. Let's keep playing i zobaczymy co wyjdzie.

sobota, kwietnia 01, 2006

Pierwszy kwietnia

Dzień był piękny. Rozpoczął się o godzinie 8.17 telefonem od taty, radośnie oświadczającego, żebym mu natychmiast otworzyła drzwi (nie zapominajmy, że o godzinie 8.17 w sobotę moja kora mózgowa charakteryzuje się aktywnością elektryczną w postaci li tylko fal delta)
Jakie drzwi?
- mruknęłam do słuchawki
No jak to jakie? Od mieszkania! Stoimy i czekamy przecież!
Będąc wciąż pod wrażeniem snu, w którym to ukrywałam przed rodzicami mojego kochanka (a była to miłość po grób - przynajmniej tak wynikało z fabuły snu), wymamrotałam coś w stylu zaraz otworzę, wygramoliłam się z łóżka, przezornie schowałam butelkę z winem, które wczoraj zapodawałam sobie do seansu filmowego (Ach po trzykroć dla "Capote" - Ach, Philip Hoffman! Ach, Bennett Miller! Ach, Adam Kimmel!) i otworzyłam drzwi. Oczywiście nikogo nie było. Owionęło mnie chłodne wiosenne powietrze a ja nagle otrzeźwiałam. Pierwszy kwietnia. Jasne. Świetnie. No jak zwykle. Nikt się NIGDY nie nabiera, tylko ja.
Wykręciłam stosowny numer, burknęłam mamie do słuchawki "Przekaż tacie, że to NIE było śmieszne", po czym... wróciłam do łóżka. Zasnęłam snem sprawiedliwych i zbudziłam się o 11 - kurs francuskiego trwał już jakąś godzinę. Tym razem jakoś nie miałam problemów z rozbudzeniem się i jakimś cudem zdążyłam na drugą połowę zajęć, na których zajmowaliśmy się akcją "Miłość przy straganie". Akcja prowadzona jest przez Galerie Lafayette i polega na tym, że w każdą środę ludzie samotni robiący zakupy w supermarkecie Lafayette biorą fioletowy koszyk. Jest to znak dla innych celibataires, że chce się kogoś poznać. Pomyślcie, jakie to romantyczne. Poznać Wielką Miłość przy mrożonkach, rozpocząć znajomość od dyskusji na temat serów pleśniowych lub też, jak to ujął mój kolega, pokazać ładną sztukę serca wołowego ("wiecie, to taka metafora - z sercem na dłoni"). Dyskusję zakończyła pani lektor, kiwając głową i w zamyśleniu stwierdzając "To musi być dziwne... być podrywanym na wołowinę..."

Po powrocie do domu w towarzystwie rzężącego discmana (w konkursie na nowy empeczy plejer wygrał model... lansu lansu!!) oraz żółtego tulipana udałam sie na obiad w towarzystwie M., z którym jak zwykle poruszane były tematy damsko-męskie oraz filozoficzne. Jak zwykle też, rozmowy owe spotkały się z wielkim zainteresowaniem ze strony ludzi przy sąsiednich stolikach.
Reszta pięknego popołudnia i równie pięknego wieczoru minęła mi we względnym spokoju, nie licząc lekkiego roztrojenia jaźni, gdy usiłowałam czytać o tym samym zagadnieniu w "traczyku", "konturku" i NMSie, posiłkując się jeszcze schematami z Atlasu fizjologicznego i Guytona.
Na zakończenie pięknego dnia, wspomniany już M. skutecznie podniósł mi ciśnienie oświadczając, że zeżarł podane mi przez mamę ciastko oraz bitki wołowe. No zgadnijcie co się okazało? No tak. Cholerny Prima Aprilis!