piątek, października 28, 2005

Nareszcie piątek?

Piątki w tym roku wywołują u mnie ambiwalentne uczucia. Z jednej strony sa początkiem weekendu (czytaj:podwójnej ilości czasu na naukę) z drugiej... No właśnie. Piątki to dni, kiedy odbywają się ćwiczenia/seminaria z fizjologii. Fizjologia piękny przedmiot jest. Ciekawy nawet. Co prawda nie ma kiedy się nim głębiej zainteresować, bo człowiek myśli tylko o tym, żeby wyrobić z materiałem, ale zdecydowanie jest to mniej statyczna dziedzina medycyny niż anatomia.

Najgorsze jest to, że co piątek obiecuję sobie, że tym razem, już na pewno, rozplanuję sobie naukę na cały tydzień tak, by w czwartek spokojnie tylko powtórzyć całość. W tamten piątek tez sobie to obiecałam. I po raz kolejny obietnicy nie dotrzymałam... Efekt był taki, że ostatnie dwie noce spałam tylko po 4-5 godzin. Nauczyłam się. Nawet zdążylam opanować mechanizmy odpornościowe oraz omawiać typy leukocytów. Mówiono mi co prawda, że na ćwiczeniach mogą pytać z tematyki wykładow, ale doszłam do wniosku, że przecież nie będzie kiedy.. Zresztą i tak nie miałam już czasu.
Rześka i radosna wkroczyłam dziś rano na wykład z fizjologii. Profesor kontynuował zabójczo interesujący temat fizjologii skurczu mięśni. Po raz kolejny w tym tygodniu poczułam się jak Alicja w Krainie Czarów i po raz kolejny myślałam bardzo niecenzuralnie "WTF is going on?" Opuściłam byłam dwa wykłady pod rząd i zaowocowało to moją totalną ignorancją w zakresie tropomiozyn, filamentów aktynowych i płytek nerwowo-mięśniowych. Pocieszający był tylko widok siedzącego obok K., który tak, jak ja prezentował sobą totalny stan niewiedzy. Beznamiętnie wpatrywaliśmy się więc w przewijające się slajdy, skrzętnie notując informacje na temat włókien białych i czerwonych oraz o ich zapotrzebowaniach energetycznych. Slajdy początkowo były znacznie powiększone - niestety nie było sposobu zwrócenia uwagi profesorowi - nie robi on przerw w mówieniu (nawet, gdy kończy wykład lub zwraca się do asystentki robi to bez pauzy - po prostu płynnie przechodzi z jednego tematu w drugi). Trudno było przerwać mu w połowie zdania, zresztą i tak nie słyszał cichych utyskiwań pchły. Po jakiejś pół godzinie zorientował się wreszcie, że widać tylko połowę rysunków i tekstu. Zdziwiony zapytał czemu nikt mu nie zwrócił uwagi i zawezwał niejakiego pana Roberta, który naprawił problem. W międzyczasie jednak, profesor wyłączył mikrofon. O tym fakcie zorientował się po kolejnych 15 minutach wykładu...
Po zagadnieniach mięśniowych mieliśmy kolejny wykład z biochemii, który delikatnie mówiąc zlekceważyliśmy. Wizja prof. L. znów tłumaczącego stałą Km wydała się nam zbyt przerażająca i oddaliśmy się przyjemności czytania skryptu prof. Konturka.
Wybiła wreszcie godzina 11 i udaliśmy się na ćwiczenia...
Dzisiejsze ćwiczenia obejmowały m.in. wykonanie rozmazu krwi barwionego metodą Pappenheima oraz liczenie ilości leukocytów. Metoda Pappenheima jak się szybko okazało była metodą skomplikowaną. Wymagała polewania rozmazu krwi najpierw jednym barwnikiem, odczekaniu 3 min, zalaniu mieszaniny wodą, odczekaniu, i znów zalaniu całości innym barwnikiem. Niestety, G. pomyliły się owe barwniki, w związku z czym musieliśmy zacząć od nowa. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie S., który zakaził jakieś mieszadełko i koniecznie chciał się dowiedzieć czy mimo wszystko nie może kontynuować doświadczenia. Zawołał więc asystenta. Doktor rozpoczął pogadankę na temat możliwości zarażenia się HIV lub HBV. Umilkł nagle w pół słowa, gdy jego wzrok padł na zużyte i nieprawidłowo wykonane rozmazy.
"Ooo, to państwo drugie ćwiczenie też źle zrobili?" Zapadła pełna konsternacji cisza....
Doktor dobrotliwie pytał dalej "A co to się stało? Czemu państwo dziś nie uważają? Zmęczeni jacyś czy co?"
I tu, Pchła we własnej osobie popisała się swoim idiotyzmem, w czym dobitnie pomogła jej naturalna tendencja do mówienia prawdy... Otóż Pchła odparła bezmyślnie: "bośmy się do późna uczyli"....
Epilogu nie będzie - każdy jest w stanie go sobie dopowiedzieć (dodam tylko, że od dziś uczę się także z wykładów)

Uwagi końcowe: nadszczerość i idiotyzm to wady wrodzone, wyśmiewanie i piętnowanie ich jest politically incorrect i może być sądzone prawnie.

czwartek, października 27, 2005

O stałej Michaelisa i transketolazie słów kilka...

Drugi rok studiów na Wydziale Lekarskim charakteryzuje się niespotykaną różnorodnością obowiązujących przedmiotów. Pisał już o tym Kqba, ja tylko pozwolę sobie wymienić je wszystkie: filozofia, historia medycyny, fakultety (neurobiologia, antropologia, cytobiologia etc etc), języki, biofizyka i... dwa najważniejsze przedmioty - biochemia i fizjologia.
O wykładach z fizjologii juz wspominałam. O nauce 200 stron na tydzień również. O czym nie pisałam to o biochemii.
Biochemia to przedmiot niezwykle wdzięczny, przynajmniej wg mnie. Po pierwsze można szpanować. Na przykład podczas wczorajszych seminariów dowiedziałam się, że "transketolaza katalizuje reakcję powstawania sedoheptulozo-7-fosforanu przy udziale FAD" oraz że"w miejscu aktywnym chymotrypsyny znajduje się pierścień imidazolowy histydyny 57, seryna 195 oraz asparaginian 102 zapewniając reakcji środowisko hydrofobowe". Fajnie brzmi, no nie?:>
A tak poważnie to poznawanie białek, enzymów, ich reakcji i zależności, które przekładają się na nasze "być albo nie być" jest dość zajawiające. Nie wiem czy ten pogląd podzielają moi współbratymcy (G., gdy to mówię, patrzy na mnie podejrzliwie i kręci głową mówiąc, że "są różne zboczenia"), ale jestem pewna że prof. L. i owszem. W jego przypadku staje się to jednak groźne...
Dziś mieliśmy pierwszą część enzymologii. Dokładniej, część dotyczącą kinetyki reakcji (szybkości tłumacząc z chemicznego na polski). W przypadku enzymów kluczową rolę odgrywa tzw. model Michaelisa Menten. Pięknie. Profesor krygując się i tłumacząc, jak uczniak złapany na paleniu papierosów, zaczął wyprowadzać nam wzór. "To naprawdę podstawy matematyki. Ja obiecuję, że to już ostatni raz będę się wspierał matematyką. Ale to naprawdę jest proste". Nie wiem, czy mamy aż tak debilne miny na wykładzie czy może a priori uznaje się, że medycy za grosz nie potrafią myśleć...
W końcu profesor zaczął wyprowadzać nieszczęsny wzór. Przez jakieś siedem slajdów robił wprowadzenie. Stała Michaelisa pojawiła się wtedy ze trzy razy. Potem przyszła kolej na wykresy. Kolejne pięć slajdów (oczywiście z boku model Michaelisa Menten pod którąś z kilku postaci). Zaczęliśmy ziewać. Ale to był dopiero początek. Wreszcie profsor przystąpił do ostatecznego natarcia - wprowadził Matematykę. Przez dziesięć slajdów, przeplatanych powtórkami poprzednich wykresów, wyliczał stałą Michaelisa. Pojawiała się wszędzie. Nieodmiennie z komentarzem profesora "Stała Km określa nam powinowactwo substratu do enzymu. Inaczej mówiąc mówi o sile kompleksu ES. Sile kompleksu ES"(ta siła kompleksu ES też już mi nie wyjdzie z głowy). Przy jednym z końcowych slajdów, gdy po raz kolejny zobaczyliśmy znajomy wzór, D. skomentowała "Ooo, jakies urozmaicenie! Tym razem jest czarnym drukiem..."
Jutro mamy kolejny wykład z silnie zajawionym profesorem. Jesteśmy w cięzkim stresie. Profesor powiedział, że "dokończymy temat jutro". Znaczy się: stała Km kryje przed nami więcje tajemnic niż myśleliśmy. Pewnie profesor wymyślił nowe kolory, w których można przedstawić wzór...

niedziela, października 23, 2005

Post zdecydowanie apolityczny ;)

"What a silly thing Love is. It is not half a useful as Logic, for it does not prove anything, and it is always telling one of things that are not going to happen, and making one believe things that are not true."

Są to ostatnie zdania opowiadania Oscara Wilde'a pt. "Słowik i czerwona róża". Wilde nie wierzył w miłość. A raczej wierzył, lecz uważał, że trzeba się jej wystrzegać, bo działa jak broń obusieczna.
Czasami wydawałoby się, że ten zgorzkniały, genialny degenerat miał rację. Szczególnie kiedy przeczyta się jego opowiadania, potem rozejrzy dookoła i zobaczy, ile związków rozpada się z najbłahszych przyczyn.
Ale czasem, choć niezbyt często, okazuje się, że Miłość istnieje. Ma się dobrze. I śmieje się w kułak z tych, którzy nie dają wiary jej istnieniu.

Usłyszałam wczoraj śliczną historię. Bardzo banalną, bynajmniej nie o Wielkiej Miłości, ale prawdziwą i, przynajmniej mnie, dającą do myślenia.

Pewnemu chłopakowi niezwykle podobała się pewna znana młoda aktorka. Rzecz jasna, zauroczenie nie było obsesją, ale na widok A. Iksowi miękły nogi. Zdarzyło się było, że A. przebywała czas jakiś w Krakowie. Zabawnym zbiegiem okoliczności w czasie, gdy A. przechadzała się z rodziną po Plantach, Iks siedział w pobliskiej knajpie. Zbiegi okoliczności mają to do siebie, że zwykle zdarzają się w dużej ilości. Równocześnie między stolikami w knajpie wędrowała dziewczynka sprzedająca kwiaty. Iksowi wpadło do głowy, by kupić róże i wręczyć go A.
O, ironio losu! Iks nie miał drobnych a dziewczynka nie miała reszty. Zrezygnowany Iks poobserwował jeszcze chwilę obiekt swych westchnień i poszedł.
Ale czy wspominałam, że zbiegi okoliczności zdarzają się hurtowo?
Następnego dnia Iks znów znalazł się ze znajomymi w owej knajpie. I kogo zobaczył?
A. z babcią i dzadkiem spacerujących Plantami. Znajomi, znając słabość Iksa, zaczęli go namawiać, by podszedł do A. i przynajmniej poprosił o autograf. Iks wzruszył ramionami i z ponurą miną patrzył na A. podpisującą się na karteczkach swoich fanów. Nagabywania znajomych trwały i trwały, a A. ciągle siedziała na ławeczce na Plantach.
W końcu jednak znajomi odpuścili a A. wstała.
I w tym momencie Iks podjął decyzję. Wstał, przeskoczył płotek (Iks siedział na zewnątrz), koleżanka zdążyła mu jeszcze wcisnąć do ręki jakieś żółte kwiatki z wazonu i ruszył w kierunku A. Zaczepił ją grzecznie. A. popatrzyła z niechęcią na kolejnego natręta. I zobaczyła kwiatki. Zawstydzona, przełożyła torebkę z ręki do ręki, nie wiedząc za bardzo co zrobić z butelką wody, którą w końcu włożyła pod brodę i, zakłopotana, wzięła bukiecik. Iks, jak przystało na dżentelmena pocałował ją w rękę i... odwrócił się na pięcie.
A. została, z kwiatkami w dłoni i zaskoczeniem wymalowanym na ślicznej buźce.
Iks do tej pory, z rozmarzeniem dla niego niespotykanym, wspomina całe zdarzenie jako jedne z najmilszych w jego życiu.
Zapytałam Iksa daczego nie zagaił rozmowy. A. była tak skonfundowana, że na pewno nawiązaliby jakąś konwersację. Iks odpowiedział mi na to: Cały urok polegał na tym, że dałem jej kwiaty i poszedłem. Gdybym zaczął z nią rozmawiać, czar by prysł...

Może to właśnie o to chodzi w miłości? O ten urok niedopowiedzenia. O moment wahania. O chwilę niepewności.
O skrawek wyobraźni.
Może Wilde ma rację pisząc, że miłość "ciągle mówi o rzeczach, które nigdy się nie wydarzą i każe wierzyć w to, co nieprawdziwe" . Może...
Ale jakże nieprzyjazny i straszny byłby świat bez odrobiny takiego fałszu...

Do ostatniej cząsteczki ATP...*

Ten tydzień był męczący. Fizycznie, psychicznie i umysłowo. Kiedy człowiek widzi przed sobą trzy książki po 1000 stron oraz pięć tomów Konturka to poważnie zaczyna się zastanawiać nad słusznością wyboru kierunku studiów. Sprawę pogarszają "współstudiujący", którzy niezmiennie toczą dyskusję na temat kto przeczytał więcej, kto ma lepsze notatki i kto więcej umie. Mało budujące. Dobrze, że mamy ćwiczenia z biofizyki. I to dwugodzinne. Dwie godziny czystej rozrywki, w dodatku darmowej. Nie, nie ma na ćwiczeniach występów clowna. Nie, nie puszczają nam komedii. Ja prostu jestem w grupie z G. i S..

W środę na ćwiczeniach z biofizyki śmierdziało.
Capiło, za przeproszeniem tak, że niedobrze się robiło. Nie mogliśmy tylko ze S. zlokalizować źródła owego smrodu. Niuchaliśmy i niuchali bez skutków. W końcu, smród zaczął oddziaływać chyba na nasz ośrodkowy układ nerwowy i popadliśmy w całkowitym marazm (G. nic nie czuła, bo katar ma szczęściara)
S. (wpatrzony bezmyślnie w tablicę z niezrozumiałymi wzorami): Ja nie mogę…
G.: Z nudów czy ze smrodu?
W końcu wpadliśmy na to, że śmierdziało z toalet, które mieściły się za naszymi plecami – sprawdził to empirycznie S., który w milczeniu wstał, zniknął na 30 sekund w WC, wrócił i z marsową miną oświadczył „To z kibla tak jedzie”Ledwie zdążyliśmy opanować chichot, gdy zwróciliśmy uwagę na asystenta, który gorączkowo tłumaczył coś na komputerze jednemu z kolegów. „No, no tu, tu. Pod łindołem!”
Wreszcie nastał wspaniały okres przerwy, którą kolega S. rozpoczął od wykrzyknięcia hasła propagandowego: „Otwórzmy okna, zamknijmy kible!” Hasło owo zyskało ogólną aprobatę i szybko zostało wprowadzone w czyn.
Po przerwie zajęliśmy się badaniem ciśnienia tętniczego i pisaniem sprawozdania. Poszło szybko tylko problem mieliśmy co wpisać w komentarzu końcowym. Wszystkie uwagi zawarliśmy wcześniej, a ile można wnioskować na temat temperatury ciała i ciśnienia populacji studentów medycyny?!
Zawołaliśmy więc asystenta „Dziadka”. Pytam go więc „co wpisać w ostatnim punkcie?”. Na co Dziadek odpowiedział mi tak: „ Eee... a co tam pani chce wpisywać? Jak pani chce to można czemu nie… na przykład jaka miła atmosfera panuje na zajęciach albo których asystentów pani lubi… O! Albo że panią kolega za mało podszczypuje!”
S. myśl się strasznie spodobała i usilnie chciał mnie podszczypywać twierdząc, że straszliwym niedopatrzeniem z jego strony było to, że w ogóle tego nie robił. Stanowczo nie zgadzałam się z jego poglądem i pomysł wybiłam mu szybko z głowy, ale podszczypywanie pozostanie w naszych pamięciach jako sposób na komentarz ogólny sprawozdania...

W piątek ciągnęliśmy ostatkiem sił. Czwartkowe kucie fizjologii nie wpłynęło na mnie zbyt dobrze, mimo że spałam moje przymusowe minimum sześciu godzin. Mimo wszystko musiałam wyglądać jak prawdziwy zombie, skoro koleżanka zapytała mnie czy w ogóle spałam, bo mam spuchnięte oczy. Po G. zmęczenia nie było widać, ale dała mu wyraz pisząc w sprawozdaniu z ćwiczeń "krwinki czerwinki" miast zwykłych "krwinek czerwonych".
Koszmarny tydzień się skończył.
Byliśmy na piwie (G., jak my to robimy, że po jednym piwie jesteśmy wstawione??), oglądaliśmy głupie filmiki, dyskutowaliśmy o wyższości Alicji Bachledy Curuś nad Katie Holmes oraz o urodzie nowego Bugati i Audi A8, jedliśmy pizzę o średnicy pół metra i udawaliśmy, że uczymy się matematyki.
Nadchodzące siedem dni będą chyba znacznie gorsze, ale będziemy walczyć...
A potem ulegniemy apoptozie...**

* ATP to podstawowe źródło energii organizmów żywych (w tym H. sapiens cokolwiek by niektórzy nie mówili na temat ich stanu psychofizycznego)
** apoptoza to kontrolowana śmierć komórki :) Oba stwierdzenia są autorstwa S.

PS Zdaję sobie sprawę, że piszę jedynie o życiu towarzyskim wąskiej grupy osób. Na razie jednak nie przestanę z prostego powodu - jest to ostatnio jedyna rozrywka, którą funduje mi życie studentki medycyny. No chyba, że ktoś koniecznie chce poczytać o budowie hemoglobiny lub o przekaźnictwie synaptycznym...

niedziela, października 16, 2005

Helas! Les apparences, elles sont trompeuses! *

* Niestety, pozory mylą!

Szczerze mówiąc, liczyłam, że po tych szalonych wakacjach trochę przeszła mi moja blondynkowatość. Koniec końców, ile razy można się gubić, zapominać o wszystkim i popełniać tysiące głupot. Niestety, blondynkowatość to jednak choroba wrodzona i chroniczna.

We wtorek, między godziną 7.05 a 7.35 zostałam wciągnięta w wir czasowo-przestrzenny a to co dokładnie się działo miało pozostać między mną a motorniczymi, bo mi po prostu wstyd było. Ale minęło trochę czasu, według Heraklita nie jestem już tą osobą, która sześć dni temu zachowała się jak ostatnia idiotka i nie muszę utożsamiać się z czynami wtedy popełnionymi (to myślenie jest konsekwencją poniedziałkowych zajęć z historii filozofii…). W związku z tym, oto relacja tego, co się wydarzyło.

Informacja dla nie-Krakusów i nawet nie-pseudoKrakusów(do tej grupy zaliczam się ja:)): żeby dojechać na wykład z fizjologii muszę wsiąść w tramwaj nr 4 (jedzie się około 20 minut), ewentualnie w jakiś inny, który zatrzymuje się na Placu Wszystkich Świętych, gdzie mogę się przesiąść.

6.00 – pobudka, z zamkniętymi oczami idę do łazienki (dobrze, że blisko mam) i po jakiejś minucie trzymania głowy pod zimną wodą otwieram ślepia.

6.00 – 7.00 – śniadanko, ubrać się i posłuchać Musicology Prince’a, którego generalnie nie słucham, ale ta płyta jest bardzo nie - Prince’owa i te funkowe rytmy jakoś do mnie trafiają, szczególnie rano, kiedy muszę się rozbudzić.

7.13 – jestem na przystanku i widzę odjeżdżającą czwórkę. Macham jej na pożegnanie. Kolejna odjeżdża za 10 minut. Jak niektórzy wiedzą, cierpliwość nie należy do moich mocnych stron a na bezczynność trafia mnie szlag. Zimno jest na dodatek więc w ramach rozgrzewki idę na Batorego. I tu zaczyna się szopka… Podjechało 74. Wsiadłam z nudów i z zimna . I JA nie wiem co mi się ubrdało, że 74 skręca w prawo i zatrzymuje się na Placu Wszystkich Świętych. Grunt, że nie wysiadłam pod Bagatelą. Czy możecie sobie wyobrazić moje przerażenie, kiedy zobaczyłam że tramwaj skręca w lewo? Miotając w głowie najgorsze przekleństwa pod swoim własnym adresem wysiadłam na Basztowej i dawaj zapierniczam na tramwaj z powrotem pod Bagatelę. Zdążyłam z trudem na jakąś 19 (trudno to nawet nazwać „zdążeniem” – motorniczy ruszając zobaczył mnie goniącą z językiem na brodzie i otworzył mi drzwi).

O 7.35 z powrotem byłam pod Bagatelą. Wsiadłam w 4. Zdążyłam na wykład. Ale czy mógłby ktoś mnie nauczyć, że nie można być w gorącej wodzie kąpanym?

Sam wykład znudził nas śmiertelnie. Mechanizm działania pomp błonowych średnio mnie zajawił. Profesor był chyba innego zdania i z całą powagą rysował nam na tablicy enterocyty (w postaci odwróconych i postrzępionych trójkątów) oraz żołądek (w postaci bliżej nieokreślonej – wyglądał trochę jak mocno wygięta rura). Jedyne co zapamiętałam to to, że receptory glukozowe mają wdzięczną nazwę GLUT(1-5) i że rodzajów pomp jest na tyle dużo, że tylko z nich samych można by zrobić kolokwium.
Tuż po wykładzie, rzuciliśmy się z T. do wyjścia. Mamy tak genialny harmonogram, że musimy w 15 minut przemieścić się z Grzegórzeckiej na Rynek, do studium języków obcych. Dawno tak szybko nie biegłam na tramwaj jak wtedy…

No i zaczął się francuski…
Proszę państwa! Na salę weszła pani z nogą w gipsie! Nie muszę mówić jakie mi to skojarzenia przywołało…
Pani okazała się jednak do rany przyłóż. Zaczęła pytać nas o znajomość pięknego języka Gallów i machnąwszy na mnie ręką stwierdziła, żebym się namyśliła czy ja chcę chodzić, bo ona nie widzi sensu…Następnie uraczyła nas pani lektor kilkoma anegdotami z innych grup…
Gdy jeszcze nie korzystała z maszyny do pisania i dyktowała zdania do tłumaczenia, padło wyrażenie „nieżyt żołądka”. Delikwent zaś zapisał „nieżyd…”.
Z kolei w jakiejś grupie stomatologicznej, gdy studenci nie mogli zrozumieć (a przede wszystkim zapamiętać) czemu we francuskim jest „TA zęba” i „TA samochoda” starościna odezwała się w ten sposób: „ No bo z zębem i z samochodem to jak z kobietą. Delikatnie trzeba…”

W międzyczasie zza drzwi wychynął Teres, który oczywiście nie wiedział gdzie ma zajęcia i z rozbrajającym uśmiechem zapytał naszej mgr G. czy przypadkiem w dziewiątce jakaś grupa nie ma łaciny. Pani lektor zdębiała i zasugerowała delikatnie, że można sprawdzić. Oczywiście, okazało się, że w dziewiątce jest angielski a nie łacina i biedny Teres poszedł szukać swojej grupy gdzieś indziej…

Wreszcie zaczęła się zabawa w czytanki, słówka i pytania zadawane z zaskoczenia. A propos jednego słówka, pani lektor przypomniał się tytuł książki. „A czy ktoś czytał „Bel Ami”? ”. Cichutko stwierdziłam, że to Maupassanta było. Pani lektor z radością potwierdziła, ale po chwili się opamiętała „ Zaraz, zaraz… ale to książka dla dorosłych przecież? Pani chyba tego nie czytała?” Na co ja odparłam, że i owszem i że już dobrych parę lat temu. Pani lektor załamała ręce „ A pani na takiego grzecznego aniołka wygląda! Helas! Les apparences sont trompeuses!”**
Więc niestety, pani lektor mnie rozszyfrowała. Świdrowała mnie wzrokiem do końca zajęć, aczkolwiek chyba z błyskiem rozbawienia w oku i na zakończenie wytknęła mnie palcem mówiąc „A pani niech to przemyśli, czy pani chce tu chodzić!”

** chcę zaznaczyć, że „Bel Ami” to nie jakaś sprośna książka, tylko bardzo mądra historia pewnego karierowicza-lowelasa. Jak ktoś nie czytał to polecam, bo daje dużo do myślenia :).

Środowe ćwiczenia z biofizyki przysporzyły mnie i G. mnóstwo radości. Ćwiczenia owe odbywają się przy komputerach w grupach trójosobowych. Nie muszę chyba pisać, że nasza grupa składa się z G., S. i mnie. Podział ról odbył się dość szybko – ja i G. zajęłyśmy się stroną komputerowo – teoretyczną zaś S. od razu zaczął bawić się omomierzem i jeszcze jakimś ustrojstwem, które dostaliśmy. W końcu wpadł na genialny pomysł, żeby zmierzyć opór własnego ciała. Niestety wynik doświadczenia go nie zadowolił (wyszło na to, że jest jakaś dziwna różnica potencjałów między jego dłońmi) i zawołał jednego z naszych asystentów – tzw. Dziadka skarżąc się na swój problem. Dziadek szybko wytłumaczył mu owe zjawisko: „A bo widzi pan. Pan ma spocone ręce, to raz. Poza tym, na pana koleżanka oddziałuje” (tu wskazał palcem na G.) „to znaczy…ten… no… polem elektromagnetycznym i w ogóle… nooo… dużo tu takiego dziadostwa jest.” (tu wskazał na G. i mnie…)
Cała trójka dostała lekkich konwulsji ze śmiechu a stwierdzenie „dużo tu takiego dziadostwa jest” automatycznie przeszło do haseł używanych przy każdej nadarzającej się okazji.

Seminaria z biochemii nie były już tak ciekawe. Nasz asystent to człowiek stateczny i poważny, a gdy mówi mam nieustające wrażenie, że trzyma on kurczowo nić swojej myśli i absolutnie nie może przestać mówić w obawie, że ową nić puści i spadnie w przepaść zagubienia. S. z zafascynowaniem słuchał jego wywodów (oczywiście, nic nie notował, bo po co? W końcu skseruje ode mnie lub G.…) aż do momentu, w którym… zasnął. Siedzieliśmy w pierwszej ławce a S. po prostu zasnął. Podparty na jednej ręce, z głową w kierunku asystenta, z półprzymkniętymi powiekami i widocznymi białkami oczu wyglądał jak bardziej utrudzona wersja „Myśliciela” Rodina.

Czwartek i piątek minęły nam bez większych przygód, o ile nie liczyć pobierania 4 kropli krwi z opuszki palca od S. („Auuaaa, co tak mocnooo…”) na fizjologii i pisania fałszywych sprawozdań wykonanych doświadczeń.

Jutro poniedziałek i kolejny tydzień trzeciego semestru medycyny. I pierwsze kolokwia i odpytywanki. Jeśli przeżyję (w sensie: jeśli nauczę się łącznie ok. 250 stron i nie zostanie mi udowodniony „bezmiar mojej niewiedzy”) to pewnie się gdzieś tu odezwę.

A póki co: Adieu, mes amis!

niedziela, października 09, 2005

Momenty przełomowe...

Są takie daty w moim życiu, które pamiętać będę zawsze. Daty,z którymi wiążę niezwykle silne emocje, let alone pozytywne czy negatywne. Daty, które w ten czy inny sposób zmieniły mój mały pchli świat, moje życie lub moje podejście do pewnych spraw. Daty, które kojarzą mi się z końcem rzeczy starych lub z początkiem rzeczy nowych.
Nic nie trwa wiecznie, a te daty - moje własne, prywatne landmarks - wyznaczają mi jakieś etapy mojego życia. Z tych świeższych:
był 15. lipca 2004 (wtedy to zaćmiło mnie i ostatecznie wybrałam medycynę), był 4. października 2004 (wkroczyłam tego dnia na pierwsze zajęcia z histologii i poznałam najgenialniejszą z grup CMUJu). Potem był 12. maja 2005 (O czym pisałam tutaj), 27. czerwca (słynna impreza poanatomiczna, o której wspominał Złosliwiec tutaj), 16. lipca (Tu o niektórych wydarzeniach z tego dnia - a raczej nocy...), 16. sierpnia(wyjazd w Bieszczady, który pamiętny był zresztą dla wszystkich uczestników wyprawy ;-))...

A teraz jest 8. października.

Dzień, w którym pojęłam słuszne rady ludzi bardziej doświadczonych ode mnie. Nie rozumiałam ich, nie wyobrażałam sobie, jak można popełnić taką głupotę, być tak bezmyślnym. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że i mnie mogłoby się to przytrafić. W końcu uważałam, byłam ostrożna i przewidująca...

Nie posłuchałam ich rad.

Nie zobiłam kopii zapasowych danych.

Straciłam wszystko.
25 GB muzyki, zbieranej pieczołowicie od pięciu lat, 10 GB filmów, 1 GB zdjęć, 100 MB programów i dokumenty... Bezcenne artykuły neurologiczne, eseje o Francji znalezione niewiadomo gdzie, skompilowane lub wręcz stworzone przeze mnie, moje prywatne notatki, etc. etc.

Od dziś nie wierzę już słowu pisanemu. A już nigdy nie uwierzę komunikatowi Windowsa, że chce usunąć tylko tę jedną jedyną partycję systemową i nie, na pewno nie chce usunąć pozostałych. I już nigdy nie skorzystam z funkcji Przywracania systemu. I już zawsze, zawsze będę robiła kopie zapasowe (choć pewnie zanim będzie z czego robić te kopie to trochę bitów upłynie)

Mój komputer jest czysty. Jak łza. Świeżo zainstalowany Windows radośnie ukazuje 114 GB wolnej przestrzeni dyskowej. Nic go nie muli, nic mu nie przeszkadza, nic mu nie zakłóca spokoju (no może z wyjątkiem Bluetootha, który zachowuje się dość intrygująco - widzi go Windows a jego własne oprogramowanie go nie widzi... Jest mi to ktoś w stanie wytłumaczyć?)
Tylko, że... Ja już nie mam po co włączać komputera. Nie posłucham The Cranberries, Morcheeby, Raya Charlesa ani Louisa Armstronga (liczę tylko na Złośliwca, który mi może chociaż SDM przyniesie...). Nie ustawię sobie zajawiającej tapety z kotem syjamskim albo z mknącym Porsche 911. Nie pooglądam zdjęć ani nie poprzypominam sobie starych odcinków Grey's anatomy, Alias albo Lost.
Mój komputer przestał być moim przyjacielem. Od 8. października mój komputer nie ma już Duszy. Bo do tej pory Dusza przechodziła wraz z dokumentami i muzyką. Zmieniały się procesory, karty grafiki, pojemności dysków, ale dusza pozostawała ta sama. W wieku lat ośmiu Dusza mojego komputera umarła śmiercią tragiczną, zamordowana przez programistów Microsoftu rękami jej właścicielki Pchły, która zbrodni tej nigdy sobie nie wybaczy...
Proszę o uczczenie jej (Duszy, nie Pchły) minutą ciszy.

P.S. Nie wpadłam w depresję. Żyję. Odkryłam, że mam więcej czasu na naukę. Odnalazłam stare zakurzone płyty, przypomniałam sobie o RFM Classic, znajdę nowe zdjęcia jak już będę miała Internet. Da się funkcjonować bez najcenniejszych danych. Tylko, kurwa mać, co to za życie??!!

środa, października 05, 2005

Nienawidzę...

> lenistwa koordynatorów zajęć na mojej uczelni, dzięki któremu poszłam na wykład, którego nie było (nikt nie raczył nas poinformować, że fakultet zaczyna się dopiero za tydzień)
> filozofów od siedmiu boleści, którzy wywieszają kartkę „Grupa xxx - zajęcia przy ul. Jagiellońskiej 5”. Dodam, że przy Jagiellońskiej 5 mieści się teatr oraz kawiarnia „Poezja Smaku” i z całą pewnością nie ma tam pomieszczeń nadających się do celów edukacyjnych.
> spóźniania się pół godziny na pierwsze zajęcia z historii filozofii, bo tyle nam zajęło:
a) przebiegnięcie z Michałowskiego na Jagiellońską
b) próba odnalezienie właściwego miejsca naszych zajęć (Nie Jagiellońska 5 a 10, i nawet nie sala nr 5 tylko aula…)
> spóźniania się pół minuty na tramwaj
> stresu, czy zdążę na wykład i czy w ogóle znajdę budynek katedry
> traktowania mnie jak małe dziecko, które można upominać i strofować
> nudnych wykładów, podczas których wykładowca:
a) nie jest nawet w stanie się przedstawić
b) opowiada pierdoły o historii katedry oraz o posiadanych przez ów katedrę galwanizatorach, mikrocośtam i innych-dziwnych-urządzeniach-o-nieznanej-funkcji
c) tłumaczy zagadnienia, które są szczegółowo opisane w skrypcie
d) mówi usypiającym głosem
e) zmusza mnie do malowania kwiatków i wieloboków na kartkach
f) nie potrafi się wysłowić, np.
- „…bo sztuka w medycynie to np. zdolności manualne w chirurgii. Jeden ma większy, drugi mniejszy”
- całkowicie błędne nazywanie pana Claude’a Bernard* [„klod bernar”] „klałem bernard”. Ja rozumiem, że pan wykładowca nie zna francuskiego, ale, na litość boską, jak się jest profesorem, czy nawet docentem, to chyba można się nauczyć prawidłowej wymowy kilku nazwisk ?!

* jeden z bardziej znanych fizjologów, autor koncepcji stałości środowiska wewnętrznego organizmu („stałość środowiska wewnętrznego ustroju jest warunkiem życia”)

> bezsenności (w trakcie leczenia – wg wskazań Mamy melisa po południu i przed snem)
> nerwicy żołądka (nieleczonej, reaktywowanej po 3 miesiącach spokoju)
> niekonsekwencji niektórych panienek
> tłumów ludzi na ulicach i przystankach
> tłumów ludzi stojących w przejściach lub idących środkiem chodnika w tempie żółwia
> nastroju, w jakim się obecnie znajduję

Dla przeciwwagi, żeby nie było, że w ogóle nie widzę dobrych stron życia - uwielbiam:
> G. i S., którzy potrafią rozładować najbardziej napiętą atmosferę (vide: S. opowieści dziwnej treści o wieczorze kawalerskim, G. marudzenia na temat spóźniania się oraz jej zaraźliwy śmiech, no i oczywiście sławkowy dowcip sytuacyjny…
Lektorat z angielskiego (przypominam, że zmieniliśmy grupę i mamy nową lektorkę)
Lektorka: Na jakim rozdziale skończyliśmy książkę? Z czego ostatnio był sprawdzian?
S.: Ze słówek…)
> dobre koncerty – takie, jak poniedziałkowy SDMu
> sortowanie notatek i pogaduchy z D.
> „Cztery pory roku” Vivaldiego, które rewelacyjnie uspokajają skołatane nerwy
> kupowanie książek, która to czynność znacznie poprawia mój humor i polepsza morale. Bo cóż przyjemniejszego niż iść pod pachą z nowiuśką „Biochemią” Stryera i „Neuroanatomią” Fixa?
> „Sonatę księżycową” Beethovena. Bo to jedyny utwór muzyczny, przy którym płaczę, co wbrew pozorom również może pomagać na zły nastrój
> świadomość, że za jakiś tydzień będę wreszcie miała stały dostęp do Internetu
> Prince Polo i dobrą herbatę

Beata est medicina sine lingua latina...

Ponieważ post powyżej zdecydowanie nie jest postem optymistycznym i ponmieważ już cała s.p. grupa 12 zdała łacinę przywracam na łono bloga "Komedię antyczną":

Nie ma to jak Teres Obły. Wspaniałość jej osoby i jej wrodzona życzliwość sprawiły, że poważnie zaczęłam się zastanawiać, czy nie powinno się wprowadzić w Polsce eutanazji. Ponoć odkryto szczątki jakiegoś naszego przodka, który zamiast cech progresywnych wykazywał cechy regresyjne (był malutki, miał małą czaszkę i zajmował się zbieraniem owoców). Nie wiem po co naukowcy szukają takich przypadków gdzieś po dżunglach i pustyniach. Zapraszam na Jagiellońską. Teres Obły to piękny przykład połączenia w miarę normalnego rozwoju fizykalnego z całkowitym debilizmem. Doc. Śliwa powinien się zainteresować.
Może jednak po kolei
Osoby dramatu:
Teres Obły - niskie, okrągłe, nalane, czerwonosine na twarzy. Przez pierwszy miesiąc uczyła sie, że jesteśmy wydziałem lekarskim. Zapamiętanie numeru grupy zajęło jej kolejny miesiąc. Zawsze przychodzi z czerwonym kubkiem z napisem Sinecod. Po zaparzeniu herbatki, wyciąga torebkę, wyciska ją palcami i kładzie na stole (sic!). Na pierwszych ćwiczeniach woda z herbatki zaczęła jej skapywać na nogę. Nie, nie wyrzuciła torebki - wytarła tylko wodę chusteczką.
G. - "Pani Potrzeba, taksóweczka czeka. Ale ja nie zamawiałam! Ale zapłaci pani... A gdzie stoi??;-)"
D. - Złota Łopatka i Dobry Duszek grupy :)
M. - bajerant o niezwykłym czarze osobistym (w czerwonym krawacie:))
Pchła - to znaczy ja. Niektórzy uważają, że "gdzie diabeł nie może, tam pchłę pośle". Polemizowałabym :P
Osoby towarzyszące, czyli reszta grupy 12. i część grupy 8.

25.05.2005
Teres Obły oświadcza, że cztery osoby z grupy mają szanse na zwolnienie z egzaminu. Szansa ta zostanie nam dana 02.06. kiedy to zostaniemy zapytani. Cała czwórka jest szczęśliwa - łacina to w końcu przedmiot dość upierdliwy, męczyliśmy się cały rok, fajnie że wcześniej skończymy.

02.06.2005
Teres Obły oświadcza, że nie może nas zwolnić, jeśli nie zdamy przysłów łacińskich, skrótów recepturowych i trybu przypuszczającego. Następnie dodaje, że jest wyjątkowo zmęczona i nie chce się jej pytać.
Dzień ten warto zapamiętać, bo autorka tego bloga wyrzuciła z siebie niespotykaną ilość przekleństw (było jednak monotematycznie - k*** we wszelkich możliwych przypadkach, formach czasownikowych i przymiotnikowych daje niezwykłe możliwości ekspresji) Zdarzyło mi się to po raz pierwszy i ostatni w życiu (to jest publiczne oświadczenie, żebym nie mogła się wycofać:) ) Poza tym dużo nie brakowało, a wyszłabym z siebie, stanowiąc żywy dowód istnienia metafizykalnego "ja":P

08.06.2005
Przyszliśmy. Obryci jak nigdy. Przysłowia łacińskie od lewej do prawej i od prawej do lewej. Recepty mogłabym wypisywać z zamkniętymi oczami. I cóż się okazało? Teres Obły zadał nam zdania do tłumaczenia. Należy zaznaczyć, że nikt nie powtórzył deklinacji i słówek (zakres materiału od 5. października do 2. czerwca).Na pięć zdań mieliśmy całe dłuuuugie 10 minut. G. prawie od razu wyszła z sali, reszta została wierząc jeszcze, że stanie się cud. Nie ma cudów. Przynajmniej nie na Jagiellońskiej w Krakowie. Ulała nas. Wszystkich. Jak jeden mąż. Co więcej, oblała nie tylko nas, ale również postałe 15 osób z innych grup, które uczyła. NIKT nie uzyskał zwolnienia.
Na koniec zostało nam powiedziane, że "nie umiemy tłumaczyć najprostszych zdań". Kurrrrde, a kto do jasnej anielki tłumaczył te cholerne zdania cały rok??!! Duszek Casper?! Pociąg Widmo??!! Dracula??!! Potwór z Loch Ness??!

Za tydzień egzamin. Mam złe przeczucia. Okazuje się, że nie wystarczy umieć, żeby zdać. Nie odkryłam jescze tylko, co TRZEBA, żeby zdać. Jeśli ktoś ma pomysł, proszę pisać.
Post miał być napisany w tonie żartobliwym, ale chyba wyszło, żem rozżalona i rozgoryczona.