niedziela, października 16, 2005

Helas! Les apparences, elles sont trompeuses! *

* Niestety, pozory mylą!

Szczerze mówiąc, liczyłam, że po tych szalonych wakacjach trochę przeszła mi moja blondynkowatość. Koniec końców, ile razy można się gubić, zapominać o wszystkim i popełniać tysiące głupot. Niestety, blondynkowatość to jednak choroba wrodzona i chroniczna.

We wtorek, między godziną 7.05 a 7.35 zostałam wciągnięta w wir czasowo-przestrzenny a to co dokładnie się działo miało pozostać między mną a motorniczymi, bo mi po prostu wstyd było. Ale minęło trochę czasu, według Heraklita nie jestem już tą osobą, która sześć dni temu zachowała się jak ostatnia idiotka i nie muszę utożsamiać się z czynami wtedy popełnionymi (to myślenie jest konsekwencją poniedziałkowych zajęć z historii filozofii…). W związku z tym, oto relacja tego, co się wydarzyło.

Informacja dla nie-Krakusów i nawet nie-pseudoKrakusów(do tej grupy zaliczam się ja:)): żeby dojechać na wykład z fizjologii muszę wsiąść w tramwaj nr 4 (jedzie się około 20 minut), ewentualnie w jakiś inny, który zatrzymuje się na Placu Wszystkich Świętych, gdzie mogę się przesiąść.

6.00 – pobudka, z zamkniętymi oczami idę do łazienki (dobrze, że blisko mam) i po jakiejś minucie trzymania głowy pod zimną wodą otwieram ślepia.

6.00 – 7.00 – śniadanko, ubrać się i posłuchać Musicology Prince’a, którego generalnie nie słucham, ale ta płyta jest bardzo nie - Prince’owa i te funkowe rytmy jakoś do mnie trafiają, szczególnie rano, kiedy muszę się rozbudzić.

7.13 – jestem na przystanku i widzę odjeżdżającą czwórkę. Macham jej na pożegnanie. Kolejna odjeżdża za 10 minut. Jak niektórzy wiedzą, cierpliwość nie należy do moich mocnych stron a na bezczynność trafia mnie szlag. Zimno jest na dodatek więc w ramach rozgrzewki idę na Batorego. I tu zaczyna się szopka… Podjechało 74. Wsiadłam z nudów i z zimna . I JA nie wiem co mi się ubrdało, że 74 skręca w prawo i zatrzymuje się na Placu Wszystkich Świętych. Grunt, że nie wysiadłam pod Bagatelą. Czy możecie sobie wyobrazić moje przerażenie, kiedy zobaczyłam że tramwaj skręca w lewo? Miotając w głowie najgorsze przekleństwa pod swoim własnym adresem wysiadłam na Basztowej i dawaj zapierniczam na tramwaj z powrotem pod Bagatelę. Zdążyłam z trudem na jakąś 19 (trudno to nawet nazwać „zdążeniem” – motorniczy ruszając zobaczył mnie goniącą z językiem na brodzie i otworzył mi drzwi).

O 7.35 z powrotem byłam pod Bagatelą. Wsiadłam w 4. Zdążyłam na wykład. Ale czy mógłby ktoś mnie nauczyć, że nie można być w gorącej wodzie kąpanym?

Sam wykład znudził nas śmiertelnie. Mechanizm działania pomp błonowych średnio mnie zajawił. Profesor był chyba innego zdania i z całą powagą rysował nam na tablicy enterocyty (w postaci odwróconych i postrzępionych trójkątów) oraz żołądek (w postaci bliżej nieokreślonej – wyglądał trochę jak mocno wygięta rura). Jedyne co zapamiętałam to to, że receptory glukozowe mają wdzięczną nazwę GLUT(1-5) i że rodzajów pomp jest na tyle dużo, że tylko z nich samych można by zrobić kolokwium.
Tuż po wykładzie, rzuciliśmy się z T. do wyjścia. Mamy tak genialny harmonogram, że musimy w 15 minut przemieścić się z Grzegórzeckiej na Rynek, do studium języków obcych. Dawno tak szybko nie biegłam na tramwaj jak wtedy…

No i zaczął się francuski…
Proszę państwa! Na salę weszła pani z nogą w gipsie! Nie muszę mówić jakie mi to skojarzenia przywołało…
Pani okazała się jednak do rany przyłóż. Zaczęła pytać nas o znajomość pięknego języka Gallów i machnąwszy na mnie ręką stwierdziła, żebym się namyśliła czy ja chcę chodzić, bo ona nie widzi sensu…Następnie uraczyła nas pani lektor kilkoma anegdotami z innych grup…
Gdy jeszcze nie korzystała z maszyny do pisania i dyktowała zdania do tłumaczenia, padło wyrażenie „nieżyt żołądka”. Delikwent zaś zapisał „nieżyd…”.
Z kolei w jakiejś grupie stomatologicznej, gdy studenci nie mogli zrozumieć (a przede wszystkim zapamiętać) czemu we francuskim jest „TA zęba” i „TA samochoda” starościna odezwała się w ten sposób: „ No bo z zębem i z samochodem to jak z kobietą. Delikatnie trzeba…”

W międzyczasie zza drzwi wychynął Teres, który oczywiście nie wiedział gdzie ma zajęcia i z rozbrajającym uśmiechem zapytał naszej mgr G. czy przypadkiem w dziewiątce jakaś grupa nie ma łaciny. Pani lektor zdębiała i zasugerowała delikatnie, że można sprawdzić. Oczywiście, okazało się, że w dziewiątce jest angielski a nie łacina i biedny Teres poszedł szukać swojej grupy gdzieś indziej…

Wreszcie zaczęła się zabawa w czytanki, słówka i pytania zadawane z zaskoczenia. A propos jednego słówka, pani lektor przypomniał się tytuł książki. „A czy ktoś czytał „Bel Ami”? ”. Cichutko stwierdziłam, że to Maupassanta było. Pani lektor z radością potwierdziła, ale po chwili się opamiętała „ Zaraz, zaraz… ale to książka dla dorosłych przecież? Pani chyba tego nie czytała?” Na co ja odparłam, że i owszem i że już dobrych parę lat temu. Pani lektor załamała ręce „ A pani na takiego grzecznego aniołka wygląda! Helas! Les apparences sont trompeuses!”**
Więc niestety, pani lektor mnie rozszyfrowała. Świdrowała mnie wzrokiem do końca zajęć, aczkolwiek chyba z błyskiem rozbawienia w oku i na zakończenie wytknęła mnie palcem mówiąc „A pani niech to przemyśli, czy pani chce tu chodzić!”

** chcę zaznaczyć, że „Bel Ami” to nie jakaś sprośna książka, tylko bardzo mądra historia pewnego karierowicza-lowelasa. Jak ktoś nie czytał to polecam, bo daje dużo do myślenia :).

Środowe ćwiczenia z biofizyki przysporzyły mnie i G. mnóstwo radości. Ćwiczenia owe odbywają się przy komputerach w grupach trójosobowych. Nie muszę chyba pisać, że nasza grupa składa się z G., S. i mnie. Podział ról odbył się dość szybko – ja i G. zajęłyśmy się stroną komputerowo – teoretyczną zaś S. od razu zaczął bawić się omomierzem i jeszcze jakimś ustrojstwem, które dostaliśmy. W końcu wpadł na genialny pomysł, żeby zmierzyć opór własnego ciała. Niestety wynik doświadczenia go nie zadowolił (wyszło na to, że jest jakaś dziwna różnica potencjałów między jego dłońmi) i zawołał jednego z naszych asystentów – tzw. Dziadka skarżąc się na swój problem. Dziadek szybko wytłumaczył mu owe zjawisko: „A bo widzi pan. Pan ma spocone ręce, to raz. Poza tym, na pana koleżanka oddziałuje” (tu wskazał palcem na G.) „to znaczy…ten… no… polem elektromagnetycznym i w ogóle… nooo… dużo tu takiego dziadostwa jest.” (tu wskazał na G. i mnie…)
Cała trójka dostała lekkich konwulsji ze śmiechu a stwierdzenie „dużo tu takiego dziadostwa jest” automatycznie przeszło do haseł używanych przy każdej nadarzającej się okazji.

Seminaria z biochemii nie były już tak ciekawe. Nasz asystent to człowiek stateczny i poważny, a gdy mówi mam nieustające wrażenie, że trzyma on kurczowo nić swojej myśli i absolutnie nie może przestać mówić w obawie, że ową nić puści i spadnie w przepaść zagubienia. S. z zafascynowaniem słuchał jego wywodów (oczywiście, nic nie notował, bo po co? W końcu skseruje ode mnie lub G.…) aż do momentu, w którym… zasnął. Siedzieliśmy w pierwszej ławce a S. po prostu zasnął. Podparty na jednej ręce, z głową w kierunku asystenta, z półprzymkniętymi powiekami i widocznymi białkami oczu wyglądał jak bardziej utrudzona wersja „Myśliciela” Rodina.

Czwartek i piątek minęły nam bez większych przygód, o ile nie liczyć pobierania 4 kropli krwi z opuszki palca od S. („Auuaaa, co tak mocnooo…”) na fizjologii i pisania fałszywych sprawozdań wykonanych doświadczeń.

Jutro poniedziałek i kolejny tydzień trzeciego semestru medycyny. I pierwsze kolokwia i odpytywanki. Jeśli przeżyję (w sensie: jeśli nauczę się łącznie ok. 250 stron i nie zostanie mi udowodniony „bezmiar mojej niewiedzy”) to pewnie się gdzieś tu odezwę.

A póki co: Adieu, mes amis!

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

ja tylko dodam cytacik :
-"Gosia mamy coś jeszcze dzisiaj?"
-"tak, historię medycyny.."
-"co?? to my mamy taki przedmiot?"

nie musze chyba dodawać kto pytał :D

Anonimowy pisze...

Litosci, kobieto... Idiotyzm to choroba...