wtorek, stycznia 31, 2006

Sesji dzień ostatni.

Godzina 4.00. Błogosławiony sen.

Godzina 9.20. Do mojej świadomości dociera charakterystyczna melodia słodkogorzkiej symfonii The Verve. Chwilę później uświadamiam sobie, że przecież G. obiecała dzwonić do mnie tak długo aż oddzwonię. Walczę z pokusą, by wyciszyć dźwięki i na powrót paść w objęcia Morfeusza, ale po pierwsze G. zadzwoniłaby w takiej sytuacji na domowy a po drugie tkwi we mnie jednak elementarne poczucie obowiązku. Odpuszczając sygnał daję sobie jeszcze kilka minut na całkowite wyrwanie się ze snu. Rzecz jasna nie dane jest mi poleżeć spokojnie – znów dzwoni telefon, nieprzytomnym wzrokiem szukam więc czerwonej słuchawki i wreszcie udaje mi się odebrać. Pomyłka. No tak. Dalsze udawanie, że jeszcze się nie rozbudziłam nie ma większego sensu.
Potykając się o stosy ubrań leżących na podłodze docieram do łazienki i próbuję doprowadzić się do stanu używalności. Myjąc zęby patrzę na lustro i usiłuję sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz je czyściłam.
Po raz pierwszy od tygodnia jem normalne śniadanie (czyt. mam czas na coś w miarę pożywnego, nietrującego i smacznego). Zaparzam kawę (po drodze prawie wylewam mleko i cudem unikam śmierci od noża do krojenia chleba) i wtedy spada na mnie jak objawienie niezwykła pewność, że lustro czyściłam po raz ostatni dwa tygodnie temu.
Wracam do pokoju ze śniadaniem, rozglądając się ostrożnie, żeby o nic się nie potknąć. Zagrożenie stanowi prawie tysiącstronicowy Jaroszyk, segregator oraz morze kartek, na których wbrew pozorom łatwiej się poślizgnąć niż na skórce od banana.
Mam 10 minut na przejrzenie informacji, sprawdzenie poczty, włączenie eMule’a (w końcu w niedzielę był 15. odcinek „Grey’s Anatomy ”) i już jest…

Godzina 10.25 Wychodzę, by przez dwie i pół godziny słuchać wykładu dr. S. na temat rezonansu magnetycznego, smogu elektromagnetycznego, ultrasonografii dopplerowskiej i innych wspaniałości.

Godzina 14.15 Upragniony obiad. Mama byłaby w szoku, gdyby zobaczyła że jem dwa kawałki pieczeni i nawet zjadam ziemniaki.

Godzina 15.00 Back home. Soundtrack z „Grey’s Anatomy” w tle, kartki na biurku, kartki na podłodze, kartki na stoliku, podręczniki i segregator pod ręką, kilkanaście ołówków i długopisów panoszących się w niezajętej przestrzeni i ja.

Uprasza się o trzymanie jutro kciuków za niżej podpisaną w godzinach od 10.30 do 13.00.

piątek, stycznia 27, 2006

Kolejne kuriozum...

Przyszedł pan hydraulik. Naprawił mi kaloryfer - wreszcie robi się ciepło (trochę jednak za późno - już zdążyłam się rozchorować i faszeruję się różnymi kolorowymi tabletkami na kaszel i gorączkę :/). Przy okazji poprosiłam go o założenie wtyczki.
Dziwne... Zrobił to w ciągu pięciu minut. To rzeczywiście była męska robota.
I to by było na tyle dzisiaj.
Dobranoc Państwu :P

czwartek, stycznia 26, 2006

Kurioza

Życie pełne jest dziwactw. Mniejszych lub większych, zabawnych lub smutnych, mniej lub bardziej zapadających w pamięć. Ostatnio chyba wyczuliłam się na takie rzeczy, albo też sytuacje dziwaczne polubiły mnie bardziej niż innych (co, biorąc pod uwagę moje roztargnienie, skłonności do popełniania głupot i lekką schizofrenię, wcale nie jest wykluczone).

Historia 1.
"Mistrz i Małgorzata". Czytając o wyrzuceniu z mieszkania Mistrza niejakiego Alojzego Mogarycza natykam się na małą kartkę z 1998 roku o następującej treści: "Komornik Sądu Rejonowego dla Krakowa - Śródmieścia, Rewir IV w sprawie xxxxx WZYWA p. Piotra P. na podstawie art. 761 kpc etc. etc.
[...] W przypadku nie zgłoszenia się może być nałożona grzywna lub zostanie dokonane przymusowe otwarcie lokalu celem dokonania niezbędnych czynności egzekucyjnych (art. 814)"
Czyżby Woland ze świtą powrócili? ;)

Historia 2.
Czajnik. Taki na kuchenkę gazową. Z Ikei. Bez gwizdka, bo się zepsuł. Około północy postanawiam zrobić sobię herbatę. Nastawiam wodę i niepostrzeżenie zasypiam. Budzę się nagle i zupełnie bez powodu. I w ułamku sekundy uświadamiam sobie, że chciałam herbatę. Nie wiem jak, ale czajnik się nie spalił. Trochę tylko od góry go złapało. Dziwnie...

Historia 3
"Into the Fire" za mną chodzi od dwóch tygodni. Czepiło się po którymś z odcinków Chirurgów, kiedy postanowiłam ściągnąć wszystkie dotychczasowe piosenki z całej serii. Przesłuchałam raz i po prostu się uzależniłam. Przy czym słuchając jej miałam jakieś takie mętne odczucie, że słyszałam ją w filmie gdzieś niedawno (czyli w którymś z ostatnich odcinków drugiej serii). Dziś chciałam sobie przypomnieć fragment z tą piosenką. Szukam na stronie "Grey's...", który odcinek to był. Okazało się, że... to piosenka z pierwszego odcinka pierwszej serii. Czyli jakby nie było, słyszałam ją rok temu. Wielka jest moc podświadomości...

Historia 4.
"Podwójne życie Weroniki". Kto oglądał ten powinien pamiętać scenę, w której Weronika - Polka dogania Antka i prosi go o odwiezienie do domu. Następna scena - bohaterowie wjeżdżają w wąską uliczkę. Weronika wbiega do domu. Mała ciemnoszara kamieniczka z małym ogródkiem przed oknami i niskim murkiem odgradzającym od chodnika. Zwykła krakowska kamieniczka. Niezwykła, bo przechodzę koło niej prawie co dzień. Niezwykła, bo lubię tę uliczkę i tę kamienicę. Niezwykła, bo koniec końców mieszkała tam Weronika...

I znów jakoś tak się melancholijnie zrobiło. Słucham smętnych, czasem wręcz kiczowatych piosenek, chucham w zziębnięte ręce (kaloryfer przestał grzać), marzę o winie i papierosach (nie, nie palę - tak tylko... pasowałyby mi do nastroju;)), w snach prześladuje mnie Paryż i huczące metro a na ziemię sprowadza mnie lektura dzieła profesora Jaroszyka pt. "Biofizyka".
I bardzo adekwatnie do mojego nastroju i dnia dzisiejszego Emilka Torrini śpiewa mi today has been ok...
Dobrej nocy życzy dekadencko-biofizyczna Pchła :)

wtorek, stycznia 24, 2006

Kombinerki, kabelki i ja

Czyli perypetii blondynki ciąg dalszy.

Jak niektórzy Czytelnicy bloga wiedzą, na Gwiazdkę zostałam całkowicie niespodziewanie obdarowana tunerem TV. Abstrahując od częstotliwości oglądania przeze mnie TV i od mojego, nader nikłego, zainteresowania programem telewizyjnym, posiadanie ustrojstwa ma swoje zalety - jak chociażby nagrywanie dobrych filmów nadawanych o bardzo nietypowych porach.
Przy ostatniej wizycie moje Familii, Tato kupił wtyczki, zainstalował kartę i rozpoczął poszukiwania anteny, którą szczęśliwie dość szybko znalazł. Jednak kiedy przyszło do zakładania wtyczek okazało się, że inteligentny pan sprzedawca sprzedał Tacie dwa różne rozmiary owych wtyczek. W związku z tym, z jednej strony antena została przymocowana "po bożemu", zaś z drugiej strony Tata-Złota Rączka obkleił kabel taśmą izolacyjną i prowizorycznie podłączył go do karty, mówiąc, że przy najbliższej okazji poda mi odpowiednią wtyczkę.
Przez dwa tygodnie mogłam się cieszyć w miarę funkcjonującym tunerem, który włączyłam słownie 2 razy: raz nagrywając "Uśpionych", drugi oglądając dość przeciętnego "Zakochanego Szekspira". Nagrywanie "Uśpionych" wyszło mi tak, jak tylko mogło wyjść blondynce - nagrałam wizję, ale bez dźwięku, w związku z czym "Uśpionych" nie pooglądałam i zapewne długo nie pooglądam.

Wracając do tematu głównego: wczoraj dostałam upragnioną wtyczkę. Do zakładania jej zabrałam się dziś wieczór, po krótkim telefonicznym wykładzie mojego Taty. Wykład ów rozpoczął się od słów "Ale Kasiu, może zostaw to, to męska robota jest", co rzecz jasna podziałało na mnie jak przysłowiowa płachta na byka. "Dam sobie radę" wycedziłam, po czym usłyszałam słów kilka na temat masy izolacyjnej, plusów, minusów i innych kabelków.
Po odłożeniu słuchawki przystąpiłam do działania. W tle do walki zagrzewała mnie dziewiąta symfonia Dvoraka a ja, pełna wiary we własne umiejętności techniczne, ujęłam bojowniczo w dłoń kombinerki wraz z wtyczką. I tu zaczął się spektakl, który nadawałby się do Monty Pythona, ewentualnie do "Ukrytej Kamery"
Najpierw okazało się, że kabelek ni w ząb nie chce wejść do wtyczki. Telefon. "Przytnij kabelek". No tak. Przycięłam. Założyłam.
Spadało. Kolejny telefon. "Załóż najpierw tę białą obudowę a potem wkręcisz na nią wtyczkę." "Ale tato, ona jest za wąska" - "No to przytnij ogonek". No tak. Przycięłam. Założyłam. Zakładam wtyczkę. Przy wtyczce były takie dziwne łapki, które mi do niczego nie pasowały.
Telefon. Tata: (wciąż cierpliwie) "No bo tymi łapkami musisz kabel cały objąć. Kombinerkami lekko ściśnij".Aha. Zsunęłam białą obudowę trochę dalej na kabel i założyłam łapki. Ścisnęłam. Wygięło mi je. Ścisnęłam z drugiej strony. Wygięłam z drugiej strony. Szpulnęłam kombierkami i pouciskałam łapki własnymi łapami, przy okazji kalecząc je o wystające drobne srebrne druciki. Pozostawało nasunąć białą obudowę i wkręcić ją na wtyczkę (jeśli ktoś nie rozumie, proszę się nie martwić - ja też nie bardzo). Okazało się, że łapki i obudowa się nie lubią. Trzymając wtyczkę z jednej strony, wciskam białą obudowę na łapki. Uparcie i zdecydowanie. Nawet bardzo zdecydowanie. Tak zdecydowanie, że w pewnym momencie z kabla wylatuje i wtyczka i biała obudowa. Proceder powtarzam jeszcze kilka razy (przy każdej kolejnej próbie, coraz bardziej puchnę ze złości i coraz ciężej stłumić mi niecenzuralne wyrazy), aż do kulminacyjnego momentu, kiedy wraz z wtyczką (mocno już zdeformowaną) i białą obudową wylatuje nasadka na kabel (także mocno zdeformowana) a mnie w rękach pozostaje goły kabel. Z cichym słowem na k rzucam kablem a wszystkie dodatki wrzucam do szuflady.

Suma sumarum, poza zdeformowaną wtyczką i nasadką (dobrze, że tata przezornie kupił dwie wtyczki. Drugiej nie ruszałam - tak na wszelki wypadek...) oraz poranionymi palcami, nie mam też telewizji...

Blondynki naprawdę mają ciężkie życie. Po dzisiejszych perypetiach postanowiłam powrócić do pilnej nauki, czytania książek i pieczenia placków, a męską robotę zostawiam facetom. Niech się wykazują :P

niedziela, stycznia 22, 2006

Bankructwo

Ogłaszam upadłość finansową - w przeciągu trzech dni wydałam na książki prawie wszystkie fundusze, które pozostały mi do końca miesiąca i nie pozostaje mi nic innego, niz posłuchać rady mojego Taty, który po moich ostatnich podobnych ekscesach wysłał mi smsa o następującej treści: "No cóż, coś za coś. Ale nie martw się, pozostaje jeszcze towarzystwo brata Alberta".
Czy ktoś może mi powiedzieć, gdzie się mieści w Krakowie siedziba towarzystwa?

Poza tym uczę się neurobiologii i czytając niektóre fragmenty czuję się, jakbym była w jakiejś chorej komedii:
"Zjawił się nerwowo zachowujący się Pan Akson wraz z towarzyszącą mu Agryną"
a propos zużycia glukozy we krwi:
"elementy kułackie i spekulanci ukrywają i magazynują cukier" (chodziło o glikogen)
"elementy rewizjonistyczno-burżuazyjne kradną proletariacki cukier, aby przeznaczyć go na sanacyjne fanaberie jak torty, ciasteczka..." (owymi elementami mają być glikolipidy i glikoproteiny)
i wreszcie: "Płatni agenci CIA i podżegacze rewizjonistyczno-syjonistyczni z cukru robili proch strzelniczy, aby wywołać kontrrewolucję" (ciekawa jestem czy ktoś się domyśli o co chodziło docentowi ;))

Jak, czytając takie rzeczy, można zachować zdrowie psychiczne? Ratuje mnie w minimalnym stopniu Urbaniak i świadomość, że już jutro zatopię się w lekturze świeżo zakupionych w antykwariacie (na Stolarskiej, na Stolarskiej jest! - i to rewelacyjny!!:D) Eco i Bułhakowa a za parę dni otrzymam Houellebecqa i Dzienniki Geneta i... zaraz zaraz... czy ja przypadkiem nie mam uczyć się do egzaminu z biofizyki?

czwartek, stycznia 19, 2006

Fizjologiczne refleksje nad fizjologią o niefizjologicznej drugiej w nocy

O skrypcie profesora Konturka słyszeli wszyscy adepci nauk medycznych. Tym z I roku nie zajmował on zbytnio głowy ("Drugi rok? Jaki drugi rok? Ja muszę pokonać anatomię!").
Tym z III roku jawią się one jako koszmar minionych dwóch semestrów, choć z drugiej strony zerkając w "Patofizjologię" profesora Thora dochodzą do wniosku, że "kontur" (pieszczotliwie "konturek") wcale nie był zły.
W najgorszej sytuacji są drugoroczni. Noszenie konturka, rozmawianie o konturku, patrzenie z obrzydzeniem na konturka, wertowanie konturka, liczenie stron w konturku, wreszcie uczenie się z konturka - to wszystko są dla studenta II roku czynności, rzekłabym, równie fizjologiczne jak jedzenie czy spanie. Nie byłoby w tej wszechobecności konturka może nic złego ani przyprawiającego o trwały uraz psychiczny, gdyby nie jeden drobny szczegół. Styl i jakość merytoryczna tego niewątpliwego dzieła (ostatecznie jest to, z wyjątkiem encyklopedycznego Traczyka, jedyny podręcznik fizjologii na rynku) rażąco odbiegają od poziomu książek akademickich.
Z konturka NIE DA się nauczyć. To znaczy, może i da się, ale z całą pewnością ucząc się danej partii materiału ze strony 45 a następnie czytając o tym samym zjawisku na stronie 56 nie napotkamy pokrywających się informacji. Co więcej, zwykle będą to informacje sprzeczne. Żeby przyjemność wchłaniania wiedzy była jeszcze większa, profesor Konturek stosuje interesujące metody nauczania:
Jako że wczoraj (w sensie: w nocy z środy na czwartek) zgłębiałam tajniki cyklu serca, podam przykład z tegoż materiału. Czytam ja sobie z pewną dozą zainteresowania podrozdział pt. "Skurcze przedsionkowe". Co prawda w podrozdziale praktycznie nie ma słowa o skurczach przedsionkowych (są w kolejnym pt. "Skurcz komorowy"), ale nie bądźmy zbyt drobiazgowi. Czytam więc i czytając zauważam, że po opisie każdej fazy skurczu pojawia się w nawiasie tajemnicza cyferka. Co ciekawe, cyferki są ułożone rosnąco. Jako osoba w jakimś tam stopniu obyta z książkami domyślam się, że są to odnośniki. Do czego? No, też nie trudno zgadnąć - do odpowiednich części wykresu. Patrzę ci ja na wykresy po prawej stronie i próbuję znaleźć cyferki. Cyfrek brak. Przewracam parę kartek do przodu, parę do tyłu. Nie ma wykresu z cyferkami. Zabrakło. Mamroląc pod nosem niezbyt miłe stwierdzenia odnośnie umysłowych możliwości profesora szukam wykresów w innych książkach i metodą dedukcji dochodzę co jest co.
Mijają dwie godziny. Dochodzę do rozdziału "Tony i szmery serca". Przewracam kartkę. I cóż widzę? Wykres tak przeze mnie gorączkowo poszukiwany! Z cyferkami! Z opisami! Nawet z podpisem pasującym do tamtego rozdziału! No i jak ja mogłam się tak pomylić, co do profesora? No przecież to był zabieg celowy! W końcu student musi umieć szukać i znajdować informacje a takie rozpirzenie ich w jednej książce tym bardziej powinno go skłonić do efektywnych poszukiwań.

Jestem pod wrażeniem zdolności pedagogicznych profesora Konturka. Jego konsekwencji, gdy pisze, że przy ubytku w przegrodzie międzykomorowej przeciek krwi następuje z prawa na lewo a dwa zdania dalej stwierdza definitywnie, że "przecieki zachodzące na poziomie przegród mają zwykle kierunek z lewa na prawo". Jestem pod wrażeniem jego umiejętności literackich ("...rozdwojenie, które charakteryzuje się spadkiem rozdwojenia we wdechu, może się pojawić") i znajomości języka angielskiego (dla profesora rezonans magnetyczny - to resonance magnetic a nie magnetic resonance, a także percutaneous to nie przezskórny tylko przeskórny). Podziwiam go za to, że podaje kilka "głównych mechanizmów" powstawania tonu I serca po to, by potem stwierdzić, że tak naprawdę to "udział poszczególnych czynników w powstawaniu pierwszego tonu jest trudny do ustalenia".

I generalnie to jestem bardzo złośliwa. A nie-medyków przepraszam za dzisiejsze epatowanie terminologią medyczną, ale mój bunt przeciwko bezsensowności obowiązującego skryptu sięgnął zenitu. Dobrze, że jest Guyton&Hall.

Dobranoc.

niedziela, stycznia 15, 2006

I po kolokwium...

A także po całym masakrycznym tygodniu - 15 kaw przez 3 dni, 3 Red Bulle, nieprzespane noce z Harperem jako pseudo kochankiem, przerywane emailami od H. i wiadomościami od N. i K. Późniejsza regeneracja w postaci pieczenia placka cytrynowego, picia tokaju i wściekłych psów, pierwszych w życiu wypalonych papierosów i dyskusji do drugiej w nocy z Interpolem w tle pomogła zapomnieć o traumie ostatniego tygodnia i o pisaniu kolokwium w temperaturze bliskiej zeru stopni.

A teraz? Teraz sączę herbatę z miętą i tymiankiem, zerkam w notatki z filozofii i słucham The Limp Twins. No, bo w końcu czasem trzeba się uwolnić od tej mojej, jak to Ktoś mi ostatnio powiedział, "dekadenckiej filozofii życiowej". Więc dziś wyjątkowo nie szerzę dekadentyzmu, tylko jestem radosną i pilną studentką.

A na potwierdzenie faktu, że dzisiejszy wieczorny nastrój jest lekki i optymistyczny trzy urywki rozmowy z moim 14-letnim kuzynem:

Michał: Bez sensu, że mam myszkę bezprzewodową...
Pchła: Czemu? Zawiesza ci się?
M: Niiiee... tylko jak mama się wkurzy to mi zabiera myszkę i chowa do torebki. No i potem kolega chce, żebym wszedl na gg a ja co? Mówię, że mama wzięła mi myszkę!

P: Na początku tego tygodia uświadomiłam sobie, że nic nie umiem na kolosa a do przyswojenia mam jakieś 300 stron!
M: To ja mam sposób. Idź do apteki i kup taki szeroki biały przylepiec i długą linijkę. Obklej dobrze tą linijkę i z jednej strony zrób ściągę. Mówię Ci, wypróbowałem!
P: Jak ja mam zmieścić 300 stron na jednej linijce?
M: To kup pięć a jakby się na kolokwium czepiali to powiedz, że on się łatwo łamią i musisz mieć zapas!

M: Muszę kończyć - babcia się złości i każe mi się iść uczyć. Rodzice powiedzieli, że jak będę miał choć jedną 4 na świadectwie to o wyjeździe na wakacjach mogę zapomnieć...
P: A bo widzisz - jakbyś pokazał mamie, że nie umiesz na więcej niż 4 to by ci głowy nie suszyła. A tak obydwoje dobrze wiecie, że ta 5 to jest Twoje minimum mozliwosci. No to cię zmuszają do roboty.
M: Nooo... a mówią, że niewolnictwo zostało zniesione.

Miłego wieczoru życzy Pchła (a w tle wmp zapodał właśnie może niezbyt optymistyczne, ale wzruszające "Come on, come on put you hands into the fire" by Thirteen Senses)

wtorek, stycznia 10, 2006

Dość osobista recenzja "Kolekcjonera"

[Vee zjechała mnie za usunięcie posta. Wrócił, ale znacznie zmieniony. Przede wszystkim mniej infantylny:) ]

Wczoraj słuchałam w kółko 32. wariacji goldbergowskiej i przypominałam sobie słowa Mirandy - "... very slow, very simple, very sad, but so beautiful beyond words or drawing or anything but music, beautiful there in the moonlight. Moonmusic so silvery, so far, so noble"*

I płakałam.
Nie należę raczej do sentymentalnych panien wzruszających się przy każdej okazji. Mało jest filmów, mało jest utworów muzycznych, przy których płaczę. Chyba tylko dwóm osobom udało się doprowadzić mnie do łez. Z wyjątkiem "Wieku Niewinności" Emily Wharton nie płaczę też czytając książki. Generalnie mało kiedy płaczę (no chyba, że ze śmiechu - ale to prawdopodobnie wada anatomiczna ;) )

Więc płakałam. Potem zastanawiałam się dlaczego aż tak wielkie wrażenie wywarła na mnie akurat ta książka.

W międzyczasie zmieniłam w końcu klimat muzyczny i przeniosłam się na Bałkany słuchając Bregovica. Kiedy miałam jakieś 13-14 lat zawsze przechodziły mnie ciarki ze strachu słuchając "Death". Jedyną rzeczą, której obawiała się Miranda była śmierć. I uświadomiłam sobie, że tak naprawdę jedyne czego ja autentycznie się boję to właśnie śmierć. I dlatego płakałam. Bo tak, jak ona mam tę niepohamowaną ciekawość, co przyniesie życie. Kim będę. Kogo spotkam. Bo tak, jak ona wiem, że mam jeszcze mnóstwo do poznania i do zrozumienia. I tak, jak ona wiem, że to nie jest czas na umieranie a gadanie a propos śmierci moich rówieśników, że "tak miało być" i "zostało mu/jej wiele oszczędzone" doprowadza mnie do szału.
I do tej pory wydawało mi się, że ta wola życia lub, na mniejszą skalę, wola walki wystarczą.

Wydawało mi się, że wystarczy wyznawać te słodkie hasła w stylu "jesli tylko bardzo będziesz czegoś chciał to cały Wszechświat będzie Ci pomagał" czy "nigdy się nie poddawaj - zawsze jest nadzieja", którymi jesteśmy karmieni, a przynajmniej powinniśmy być karmieni dla własnego zdrowia psychicznego. I właściwie ja w to wierzę.
Ale nagle przychodzi Fowles ze swoją okrutną prawdą, że wszystkie pocieszające i tchnące optymizmem teksty okazują się niczym w starciu z bezdusznością, z małością, z egoizmem, z czystą chęcią posiadania. Szaleństwo Calibana, jego namiętne kolekcjonowanie motyli tylko po to, by zamknąć je martwe w szufladzie, chęć zabicia w Mirandzie jej nieprzewidywalności, oryginalności, świeżości, życia... - zrobienia z nią tego samego co z motylami. Przerażające. I przeraźliwy kontrast między stanowczym "I will not give in" Mirandy a tym, co się wydarzyło.

"No past. No future. All intense deep that-time-only. A feeling that everything must end, the music, ourselves, the moon, everything. That if you get to the heart of things you find sadness for ever and ever, everywhere.[...]
Accepting the sadness. Knowing that to pretend it was all gay was treachery. Treachery to everyone sad at that moment, everyone ever sad, treachery to such music, such truth"**


* "...bardzo powolny, bardzo prosty, bardzo smutny, ale piękny ponad wszelkie słowa czy szkice, był samą muzyką, piękną, tam w świetle księżyca. Księżycowa muzyka, taka srebrzysta, taka odległa, tak szlachetna."

** "Zadnej przeszłości. Żadnej przyszłości. Intensywny, głęboki czas teraźniejszy. Uczucie, że wszystko musi się skończyć, muzyka, my sami, księżyc, wszystko. Że jeżeli dociera się do sedna rzeczy, znajduje się smutek już na zawsze i na zawsze, wszędzie, ale smutek piękny, srebrzysty[...]
Zaakceptowanie tego smutku. Świadomość, że udawanie wesołości to zdrada. Zdrada całego smutku tamtej chwili, zdrada wszystkich, którzy kiedykolwiek odczuwali smutek, zdrada takiej muzyki, takiej prawdy."

Tłumaczenie: Hanna Pawlikowska - Gannon. Chyba każdy się zgodzi, że do wersji oryginalnej się nie umywa:)

piątek, stycznia 06, 2006

Cuda się zdarzają :D

I lajf is bjutiful, ludzie wspaniali, słonko świeci a ptaszki ćwierkają. No dobra, przesadzam.
Ku mojemu niepomiernemu zdziwieniu, wbrew wszelkim znakom na niebie i ziemi, zdałam kolokwium z neurofizjologii :D
W chwili obecnej nie jest mi nawet straszny kolos z biochemii. Właściwie nic już mi nie jest straszne.
Dziś raczej nic nie będę niszczyć. Za to tokaj idę pić. A jutro Familia przyjeżdża. I kupię sobie "The Collector". A co. Zasłużyłam.
Dobrze jest :)

A w tle "Wild Packs of Family Dogs" MM (Hyrkania, jak kliknęłam w te linki to się poczułam jak dziecko w sklepie z cukierkami ;) )

czwartek, stycznia 05, 2006

Tantrum mode on

Dajcie mi worek treningowy a zostaną z niego strzępy. Dajcie mi trotyl a wyrąbię w powietrze cały Kraków.
Bliżej niezdefiniowana, ale mocno wyczuwalna złość do całego świata wypełnia dziś moje jestestwo. Furia owa jest jeszcze pogłębiona przez... jakby to nazwać? Brak pewnej określoności i jasności w niektórych sytuacjach życiowych. Kiedy... no po prostu... nie wiem. Więc nie wiem. I mnie nosi.

I kocham Modest Mouse:


Are you dead or are you sleepin'?

God I sure hope you are dead.

Now the blow's been softened,
since the air we breathe's our coffin.
Well now the blow's been softened,
since the ocean is our coffin.
Often times you know our laughter
is your coffin ever after.
And you know the blow's been softened,
since the world is our coffin.
Well now the blow's been softened
since we are our own damn coffins.

Idę niszczyć.

środa, stycznia 04, 2006

Przyzwoita pora

Kilkanaście minut temu smsowałam z G. a propos naszej aktualnej wiedzy w dziedzinie metabolizmu lipidów. Zgodnie stwierdziłyśmy, że wiedza owa jest nikła, żeby nie powiedzieć, że w ogóle jej nie ma. G. w końcu postanowiła, że zaraz siądzie do nauki. W odpowiedzi napisałam jej - cytuję - "Idź spać choć raz o przyzwoitej porze". Po chwili zaczęłam się zastanawiać co nazywam "przyzwoitą porą". Po chwili krótkiej refleksji doszłam do wniosku, że "przyzwoita pora na sen" to dla mnie północ, ewentualnie 1 nad ranem. Zastanowiwszy się nieco dłużej i zrobiwszy mały przegląd mojej rodziny i najbliższych znajomych odkryłam, że w normalnym świecie "porą przyzwoitą" jest godzina 22, ewentualnie 23.
Ciekawa jestem czy ktoś robił jakieś badania w tym kierunku. Praca pt. "Wydłużenie cyklu dobowego u studentów medycyny a objętość materiału do opanowania/h w aspekcie fizjologiczno-biochemicznym" zapewne zrobiłaby furorę...

Własnie zerknęłam na zegarek. oo:08.
Nadeszła właśnie przyzwoita pora, żeby pójść spać.
Co niniejszym uczynię :)