niedziela, października 29, 2006

Marznę znowu, znowu marznę, znowu mi cierpną stopy i dłonie, za oknem znowu deszcz i znowu Tom Waits w głośnikach, zaczynam wierzyć w sezonowość preferencji muzycznych, rytmiczną powtarzalność pewnych elementów życia, jakąś przerażającą predestynację, niezmienialny rdzeń jestestwa z różnokolorowymi nakładkami z nowych ludzi i miejsc.

Ze zdziwieniem też stwierdzam, że z tym miastem łączy mnie coraz więcej, coraz częściej rezygnuję z tramwaju na korzyść Plant, coraz bardziej lubię Kazimierz, coraz bardziej nienawidzę gołębii i rowerzystów, coraz więcej mnie tu denerwuje i coraz więcej tu kocham. Obiecywałam sobie przecież obojętność, obiecywałam sobie przecież brak zaangażowania, ale to już trzyletni związek, na dodatek zalegalizowany, dzieci raczej z tego nie będzie, za dużo zdrad i niezgodności w charakterze, ale jednak coś nas łączy, jednak coś mnie tu ciągnie, jednak jest coś ujmującego w kocich łbach i kloszardach śpiących na ławkach.

Tydzień minął mi szybko, może za szybko, łapię się na tym, że nie dzielę już czasu na godziny i dni tylko na zajęcia, spotkania i zadania do wykonania.

Środa jak zwykle chirurgiczna, tym razem przepuklina krążka międzykręgowego - odpreparowanie mięśni i więzadeł, laminektomia (usunięcie części kości kręgów) i zlikwidowanie ucisku na nerwy. Nie, nie będę zagłębiać się w szczegóły - zdecydowanie wolę mózg z wszystkimi guzami i tętniakami niż rdzeń kręgowy i jego okolice.

W czwartek główną rolę odgrywa makaron z jabłkami, wygrywa nawet z piwem - Wspominalaś coś, że robiłas makaron z jabłkami. Piwo możemy przecież kupić w sklepie sugeruje T., więc wracamy na Aleje, T. wchodzi do mieszkania i stwierdza rozbawiony, że już po przedpokoju i ilości par butów widac, że tu mieszka kobieta. Cóż mam zrobić jednak, kiedy to takie przyjemne, prawie tak przyjemne jak belgijskie czekoladki, prawie tak zmysłowe jak ruch bioder w salsie, ja nie ukrywam - szpilki to moja słabość, niezdrowa może, czasem bolesna, ale jakże satysfakcjonująca. Poza tym ja słabości mam wiele, ja zdaję sobie z tego sprawę, ale niektóre są przecież całkiem pożyteczne dla otoczenia, jak chociażby makaron z jabłkami czy muffinki czekoladowo-kokosowe, w których stężenie czekolady w czekoladzie jest większe niż sto procent i mam nieodparte wrażenie, że staną się hitem tej zimy.

Piątek zaczyna się łagodnie, zaczyna się od bakterii i fioletu krystalicznego z płynem Lugola. Oglądam pod mikroskopem pierwsze własnoręcznie wybarwione bakterie Gram dodatnie i duma mnie rozpiera, zapominam nawet o tym, że jako jedyna z grupy zbiłam szkiełko, to już nie jest ważne, kiedy patrzę na moje fioletowe maleństwa. Potem robi się nieco gorzej, potem muszę słuchać bełkotu pani psycholog, płodzącej takie epitety jak niewydolna matka czy niesprawny wychowawczo ojciec, nie wspominając o skakaniu na kwiat czy mocno wyeskalowanych emocjach. Popołudnie jest za to miłe, szwendamy się po sklepach, objadamy w McDonaldzie i dyskutujemy na tematy, których publicznie nie powinno się może poruszać, ale dla nas nie ma tabu, my na każdy temat potrafimy, od chirurgicznego leczenia ubytku przegrody międzykomorowej u niemowląt przez definicję randki i rolę homoseksualistów w społeczeństwie, do wielkości biustu, różowych golfików i obcisłych spodni - nam naprawdę żaden temat nie straszny.

Teraz zaś odpoczywam, teraz będę grała z Siostrą w Monopoly, czekają mnie jeszcze zdjęcia z Jazłowca i Tarnopola, dyskusje motoryzacyjne, odpowiadanie na dociekliwe pytania dziewięciolatki z zakresu fizjologii, astronomii czy też chemii, oraz silna frankofonizacja za pomocą Arte i L'Express.
Poza tym chyba pojedziemy po nowe buty - w końcu zima bez kozaków na obcasie to żadna zima, nie?

wtorek, października 24, 2006

Set my compass north, circumscribe the earth and go


Tak, przyznaję, nie mam ochoty na pisanie, mam problemy z odnalezieniem odpowiednich słów, by opisać rzeczywistość, mam problemy z odnalezieniem odpowiednich słów nawet wtedy, kiedy chodzi tylko o akustykę sali wykładowej.
Tak więc, myślę sobie, że skoro mam kłopoty z opisem pomieszczenia użytkowego to co będzie, jeśli będę próbowała pisać o Szalonym Immunologu z pękiem kluczy na szyi i tikiem nerwowym, nie wspominając o salsowych potupankach, czy o inteligentnych dialogach podczas zajęć z patofizjologii ; ale słowo się rzekło, kobyłka u stołu (czy tam u płotu, ale w sali operacyjnej płotu nie ma więc pozostańmy przy stole) a Słoń prosił - Słoniowi się nie odmawia. Wybaczcie styl, wybaczcie słowa, wybaczcie niejasności - to wszystko, na co mnie było stać.

Planty zaczerwieniły się lekko, zrzucając wiosenne okrycie, już nie szary asfalt tylko żółte liście, już nie szare niebo tylko błękit, póki co nie Interpol tylko Youngbloodz i Bitter:Sweet. Asystent patrzy beznamiętnym wzrokiem w okno i równie beznamiętnym głosem podsumowuje nagły taniec liści w powietrzu A to, proszę Państwa, taka przyspieszona apoptoza była. G. wpatruje się w Asystenta rozmarzonym spojrzeniem i próbuje Go poderwać na prawidłowo ustawiony preparat mikroskopowy. Odważam się stwierdzić, że Asystent to porządny człowiek i zbałamucić się nie da, G. patrzy na mnie z politowaniem i przypomina mi wszystkich porządnych, którzy porządni jednak nie byli, ja tłumaczę się, że przecież what's the fun in playing safe when you'd rather misbehave i w odwecie przypominam wiek Asystenta oraz jej pierścionek na palcu, i tak mija nam cała patomorfologia. Zdecydowanie te studia przysparzają wielu powodów do radości.

Bolą mnie stopy, bolą mnie biodra, bolą mnie uda, ale wciąż tańczę, przestać nie mogę, więc jeszcze poproszę Gnarlsa, Bitter:Sweet i Seana Paula (przecież każdy ma swoje mroczne tajemnice - moją jest słabość do kiczowatego amerykańskiego hiphopu) i raz dwa trzy pięć siedem, butterfly i wąż, i openbreak. Kręci mi się w głowie, wiruje mi w głowie cały ubiegły tydzień, eksperymenty kulinarne (do pancakes konieczna jest soda a ciasto na muffinki nie może być zbyt gęste), wszystkie odcinki House'a podrzucone przez A., Pnin podczytywany ukradkiem w tramwaju między interną a patofizjologią, Elektra i Błażej Wu. będący żywym dowodem na to, że synchro never die (a Sonia Be. była nieco zbyt egzaltowana i zdecydowanie za często pociągała nosem), wreszcie klinika neurochirurgii, obchód, odprawa, sala operacyjna. Pierścień zakładany na głowę, tomografia komputerowa, pomiary z dokładnością co do mikrometra, z powrotem sala operacyjna, ustawianie igły biopsyjnej w odpowiednim położeniu, wreszcie wywiercanie otworu w czaszce, pobranie materiału do badania, męczące czekanie na wyniki i wynik glejak zarodkowy. Otwieramy czaszkę - cztery otwory trepanem, piłka Gigliego znów idzie w ruch, podwieszenie opony twardej o brzeg kości szwami Dandy'ego, żeby uniknąć krwawienia, dotarcie do guza i resekcja, zamknięcie, wybudzenie, dalej już tylko chemioterapia i duże ryzyko wznowy. Na embolizację tętniaków już nie mam czasu, telemedycyna wzywa, ale jutro będzie lepiej, najwyżej znów się spóźnię, najwyżej znów pani będzie się oburzała, że mam złe podejście do przedmiotu.


Nie mam pomysłu na mądre zakończenie, właściwie nie mam pomysłu na jakiekolwiek zakończenie, może dlatego, że póki co wszystko się dopiero zaczyna. Mama pyta mnie: "a czy w ogóle się czymś martwisz?". Zastanawiam się chwilę i z zaskoczeniem stwierdzam: " Nie, mamo, na razie nie mam czym się martwić."

poniedziałek, października 16, 2006

Państwo się pewnie spodziewają nowej notki, niecierpliwią się może, klikają w link, wpisują adres, za każdym razem z nadzieją, że może tym razem, że może wreszcie, Ka. po raz kolejny wyrzuciła swe mentalne wnętrzności w internetową nicość.
Póki co jednak Ka. mentalnie głoduje, nie ma czasu na duchowy pokarm i metafizyczne trawienie, bo wychodzi z domu o 7 rano i wraca o 23, bo czas spędza obserwując kraniotomie, wycinanie guzów czy embolizacje tętniaków - dziwnie jest być jedyną kobietą wśród dwudziestu chirurgów, wzbudzam niezdrowe zainteresowanie, dopiero na sali operacyjnej przestaję się wyróżniać. Tam jest tylko maska na usta, chustka na włosy i aseksualne zielone ubranie. Tam się tylko liczy kraniotomia (odpreparować skórę, wykonać cztery odwierty i przeciągnąć piłką), odpreparowanie opon mózgowych i dotarcie do guza. Zdecydowanie najbardziej bawią mnie tętniaki, podoba mi się ten wielki mikroskop, pęseta i szczypce, angiogramy na ścianie i wielki monitor, przed którym siedzę oglądając czerwono-purpurowy tętniący mózg. Rzeczywiście są rzeczy, o których nie śniło się filozofom.
Brak Ka. czasu na witaminy z mądrych słów i pięknych myśli, bo zdarza jej się o dziwo uczyć na zajęcia, bo usilnie stara się opanować figurę butterfly w czasie kursu salsy (póki co wychodzi jej zdecydowanie marnie, ale może dzięki umiejętności liczenia do ośmiu oraz całkiem gibkich biodrach, zacznie w końcu wychodzić dobrze), bo ma nieco do nadrobiena z zakresu języka Gallów, bo włóczy się weekendami po krakowskich klubach spotykając w najmniej odpowiednim momencie McD a chwilę potem McS, bo piecze czekoladowo-pomarańczowe muffinki, ewentualnie wiśniowo-gruszkowe, ewentualnie jak już muffinki się jej znudzą to robi szarlotkę, bo zajmuje się bardzo przyziemnymi rzeczami, nie mając czasu ani chęci na blogowe rozważania.
Uzbrojcie się więc w cierpliwość, komu jeszcze się nie znudziło, bo ten stan Ka. może jeszcze trochę potrwać.

piątek, października 06, 2006

Changes are shifting outside the word

Czerń od rana, czarne buty, czarne spodnie, czarna bluzka, czarny płaszcz, najgorszy jest moment, kiedy spuszczają trumnę po linach, i wcześniej jeszcze, kiedy dostrzegasz panów w białych rękawiczkach i czarnych kapeluszach. Próbuję ogarnąć to jakoś, zdefiniować, zrozumieć koniec i początek lub raczej początek i koniec, ale nie potrafię pojąć tej nieskończoności, mimo zamkniętych ram, mimo ograniczenia czasu od pierwszego krzyku do ostatniego szepnięcia, mimo określenia przestrzeni od jej wypełnienia do pustki. Nic tu nie jest policzalne, nic tu nie jest określone, nic tu nie jest definiowalne.

W. prowadzi mnie do Rio i wydaje mi się, że jestem w filmie. Małe stołki umocowane na stałe w podłodze, barowe stoły i zdjęcia w kolorze sepii. W. zapala papierosa, sączy gorącą kawę i dochodzi do wniosku, że powinnyśmy zacząć dialog na miarę Kawy i papierosów. Naprzeciw nas siada korpulentna pani w czerwonej sukience, papieros w ustach, kawa w dłoni, kiedy otwiera usta widać braki w uzębieniu - czujemy się jak w PRLu.
W. mówi tu jest trochę surrealistycznie z Tobą w tych kolczykach i tych ciuchach. Tu tacy nie przychodzą. W gruncie rzeczy to rzeczywiście trochę absurdalne, zarówno to miejsce, jak i ja sama. Może dlatego tak mi się podoba, pewnie dlatego jeszcze tam wrócę.

W końcu Ars, tłumy ludzi i zapach popcornu. Zaczyna się banalnie, zaczynam wątpić w wartość filmu kręconego przez kilkunastu reżyserów, ale potem robi się coraz lepiej, ciekawsze historie, mniej znane miejsca Miasta. Zapamiętam Thomas podobnego do Patricka Wolfa (Ty krzyczałaś, ja uczyłem się do egzaminów), wampiry (to był najbardziej namiętny pocałunek w historii kina) i Amerykankę (mogę tylko powiedzieć, że czułam równocześnie radość i smutek, ale nie za wiele smutku, bo czułam, że żyję. Wtedy właśnie zakochałam się w Paryżu i czułam, że i Paryż pokochał mnie. - choć znacznie bardziej uroczo wygląda to w zamerykanizowanej wersji francuskiej)

Obchodzę jeszcze Rynek dookoła Sukiennic, Kraków jest piękny nocą, nocą lubię Kraków, księżyc w pełni, ręce w kieszeniach dżinsów, płaszcz jak zwykle rozpięty, napotkana grupa Anglików wymienia między sobą uwagi, faceci zawsze są odważni zbiorowo, to jest nawet zabawne, ale nie wytrzymuję w końcu i zwracam uwagę, że rozumiem co mówią.

Nie piszę ostatnio z sensem, mówię także bez sensu, bez sensu też myślę, szczególnie gdy na horyzoncie pojawia się czerwona koszulka, której usilnie wypatruję na wszystkich wykładach. Przynajmniej G. i W. mają się z czego śmiać, przynajmniej znów jestem zainteresowana, przynajmniej może być ciekawie a to może być całkiem udany rok.



czwartek, października 05, 2006

Pierwsze, drugie, trzecie

Wiecie, znowu się zaczęło, już trzeci raz zresztą, wykłady, ćwiczenia, kserowanie kartek. To wszystko jest stare i znane, znane i nieinteresujące - profesorowie, asystenci, przedmioty, może ciekawsze, może ważniejsze, ale w gruncie rzeczy schemat ten sam.
Jest też nowe, wreszcie jest nowe, wreszcie jest świeże. Czyli interesuje się pani neurochirurgią? pyta mnie doktor z powątpiewaniem, reaguję jak zwykle zbyt emocjonalnie, zaskakuję go chyba, z namysłem odpowiada Była tu kiedyś jedna kobieta..., drugi lekarz, siedzący do nas tyłem, wgapiony w ekran monitora dopowiada Taaak, i była w szóstym miesiącu ciąży. Na szczęście mnie nie podejrzewają o hodowanie nowego człowieka, więc w środę będzie pierwszy żywy mózg, pierwsze krwiaki, pierwszy rdzeń kręgowy.
A dziś Druga Klinika Chorób Wewnętrznych, pierwsze spotkanie z profesorem Sz. (On naprawdę mówił do NAS szepcze z niedowierzaniem M.), pierwsi pacjenci, pierwsza zakrzepica żył, pierwszy toczeń, pierwszy raz ludzie myślą o tobie alfa i omega, pierwszy raz masz obezwładniająca pewność, że alfą i omegą nigdy nie będziesz.
Pierwszy wywiad, drugi wywiad, pierwszy gorszy, drugi zły, jeszcze dużo czasu upłynie zanim będę pisała dobre wywiady, zanim nauczę się zapominać o sobie, zanim zrozumiem Tego Drugiego, zwanym patetycznie Człowiekiem a formalnie Pacjentem, zanim nauczę się stawiać dobre pytania, zanim nauczę się wyławiać to, co istotne ze słowotoku jednych i ze stękania drugich, zanim pokonam barierę Ty - Ja, zanim będę Wiedziała, zanim będę Umiała.
Jeśli te pierwsze dwa lata były ceną stetoskopu i białego fartucha, to warto było.