wtorek, października 24, 2006

Set my compass north, circumscribe the earth and go


Tak, przyznaję, nie mam ochoty na pisanie, mam problemy z odnalezieniem odpowiednich słów, by opisać rzeczywistość, mam problemy z odnalezieniem odpowiednich słów nawet wtedy, kiedy chodzi tylko o akustykę sali wykładowej.
Tak więc, myślę sobie, że skoro mam kłopoty z opisem pomieszczenia użytkowego to co będzie, jeśli będę próbowała pisać o Szalonym Immunologu z pękiem kluczy na szyi i tikiem nerwowym, nie wspominając o salsowych potupankach, czy o inteligentnych dialogach podczas zajęć z patofizjologii ; ale słowo się rzekło, kobyłka u stołu (czy tam u płotu, ale w sali operacyjnej płotu nie ma więc pozostańmy przy stole) a Słoń prosił - Słoniowi się nie odmawia. Wybaczcie styl, wybaczcie słowa, wybaczcie niejasności - to wszystko, na co mnie było stać.

Planty zaczerwieniły się lekko, zrzucając wiosenne okrycie, już nie szary asfalt tylko żółte liście, już nie szare niebo tylko błękit, póki co nie Interpol tylko Youngbloodz i Bitter:Sweet. Asystent patrzy beznamiętnym wzrokiem w okno i równie beznamiętnym głosem podsumowuje nagły taniec liści w powietrzu A to, proszę Państwa, taka przyspieszona apoptoza była. G. wpatruje się w Asystenta rozmarzonym spojrzeniem i próbuje Go poderwać na prawidłowo ustawiony preparat mikroskopowy. Odważam się stwierdzić, że Asystent to porządny człowiek i zbałamucić się nie da, G. patrzy na mnie z politowaniem i przypomina mi wszystkich porządnych, którzy porządni jednak nie byli, ja tłumaczę się, że przecież what's the fun in playing safe when you'd rather misbehave i w odwecie przypominam wiek Asystenta oraz jej pierścionek na palcu, i tak mija nam cała patomorfologia. Zdecydowanie te studia przysparzają wielu powodów do radości.

Bolą mnie stopy, bolą mnie biodra, bolą mnie uda, ale wciąż tańczę, przestać nie mogę, więc jeszcze poproszę Gnarlsa, Bitter:Sweet i Seana Paula (przecież każdy ma swoje mroczne tajemnice - moją jest słabość do kiczowatego amerykańskiego hiphopu) i raz dwa trzy pięć siedem, butterfly i wąż, i openbreak. Kręci mi się w głowie, wiruje mi w głowie cały ubiegły tydzień, eksperymenty kulinarne (do pancakes konieczna jest soda a ciasto na muffinki nie może być zbyt gęste), wszystkie odcinki House'a podrzucone przez A., Pnin podczytywany ukradkiem w tramwaju między interną a patofizjologią, Elektra i Błażej Wu. będący żywym dowodem na to, że synchro never die (a Sonia Be. była nieco zbyt egzaltowana i zdecydowanie za często pociągała nosem), wreszcie klinika neurochirurgii, obchód, odprawa, sala operacyjna. Pierścień zakładany na głowę, tomografia komputerowa, pomiary z dokładnością co do mikrometra, z powrotem sala operacyjna, ustawianie igły biopsyjnej w odpowiednim położeniu, wreszcie wywiercanie otworu w czaszce, pobranie materiału do badania, męczące czekanie na wyniki i wynik glejak zarodkowy. Otwieramy czaszkę - cztery otwory trepanem, piłka Gigliego znów idzie w ruch, podwieszenie opony twardej o brzeg kości szwami Dandy'ego, żeby uniknąć krwawienia, dotarcie do guza i resekcja, zamknięcie, wybudzenie, dalej już tylko chemioterapia i duże ryzyko wznowy. Na embolizację tętniaków już nie mam czasu, telemedycyna wzywa, ale jutro będzie lepiej, najwyżej znów się spóźnię, najwyżej znów pani będzie się oburzała, że mam złe podejście do przedmiotu.


Nie mam pomysłu na mądre zakończenie, właściwie nie mam pomysłu na jakiekolwiek zakończenie, może dlatego, że póki co wszystko się dopiero zaczyna. Mama pyta mnie: "a czy w ogóle się czymś martwisz?". Zastanawiam się chwilę i z zaskoczeniem stwierdzam: " Nie, mamo, na razie nie mam czym się martwić."

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

"...dotarcie do guza i resekcja..." - takiego stylu nie bede wybaczac;-).