czwartek, marca 27, 2014

usta miękko otaczają białego cienkiego papierosa, który rozżarza się i lekko skwierczy, głęboki wdech i chwilę potem popielaty wydech. na języku miesza się cierpkogorzki smak tytoniu z lekką słodyczą wytrawnego wermutu. o tej porze, w tym mieście, na tych przedmieściach jest już przeraźliwie cicho. słucham szeptu świerszczy i szelestu trawy pod cichym krokiem wałęsających się kotów, wyciągam gołe nogi na balkonowym krześle i wpatruję się w ciemne liście wina pnącego się po barierce tarasu.  sex and rock'n'roll, o tym marzę właśnie. myślę ze to jest jedna z tych rzeczy, które Bóg będzie w stanie mi wybaczyć. mam przynajmniej taką nadzieję. ta lekkość, ta przelotność, to jest mi właśnie potrzebne, bo ciężkość życia tu, w tym mieście, na tych przedmieściach, w tym domu, to mnie przytłacza.

moment, w którym uświadomiłam sobie, że nie pasuję do moich rodziców, do ich życia, że nie będę tak żyła, to jeden z najsamotniejszych momentów mojego życia.


Myślę, że bez alkoholu i papierosów żyłoby się ludziom znacznie ciężej. Na pewno wzrósłby odsetek prób samobójczych i zabójstw. To, co nas tak kręci w papierosach i alkoholu, to co mnie czasem tak kręci w papierosach i alkoholu to to, że są taką skromną namiastką skakania na bungee. Łyk wódki, zaciągnięcie się papierosem, takie chojrackie pokazanie, że ja się kurwa nie boję raka, marskości wątroby i zapalenia trzustki. ja sobie kurwa poradzę, patrzcie jak się cieszę życiem, nie można przecież cieszyć się naprawdę życiem, jeśli nie pogodzi się z wizją śmierci, jeśli nie stanie jej twarzą w twarz. w naszych zajebistych nowoczesnych czasach ciężko jednak spotkać śmierć na swojej drodze, poza tym my, zajebiste dzieci XXI wieku nie lubimy dosłowności, ona jest taka passe, lepiej jest zaciągnąć się papierosem, zapić dym mocnym drinkiem i przez chwilę mieć poczucie wyzwolenia od wszystkich pęt, od wszystkich zasad, pokazać samemu sobie.
Właściwie nie wiadomo co, ale to zawsze dobrze wygląda, papieros i alkohol.

♫ Spoza nas

czyli niedokładna suma bardzo dokładnych danych.

Wiecie, bo ja się nauczyłam, że ja mam wszystko pod kontrolą. Każde wydarzenie, każde spotkanie, każdy mężczyzna - wszystko pod kontrolą. Wszystko zaplanowane, rozważone każde za i przeciw, przemyślana każda konsekwencja. Ja każdy scenariusz biorę pod uwagę, wybieram ten najbrutalniejszy, piszę dialogi i didaskalia, i wreszcie odgrywam swoją starannie dobraną rolę ze starannie dobranymi tekstami i gestami.

I wdarł mi się w ten mój perfekcyjnie zaplanowany świat, kontrolowany pod każdym względem i zburzył mi porządek dnia, zburzył mi porządek nocy, rozpierdolił mi moją wyliczoną w punktach przyszłość i przejął kontrolę, nie dając mi nawet prawa głosu. Nie pozwala zaplanować jednego zdania, jednego gestu, nie daje czasu na zastanowienie, nie daje możliwości planowania. Z bezsilności potrafię tylko wybuchać gniewem, bo sprzeciwia się mojej logice, wymyka się fabule każdego scenariusza, wciągnął mnie w swoją grę, a ja nawet nie potrafię znaleźć przycisku exit. Coraz częściej myślę, że chyba w ogóle go nie ma. Nie w tej grze, nie w jego scenariuszu.

strasznie modne jest pisanie o smutkach i bolączkach, użalamy się wszyscy nad sobą, rozważamy każdą myśl, każde słowo które wpadnie nam do głowy, nadajemy mu głębokie znaczenie a potem wpadamy w rozpacz, bowiem głębokie znaczenie zwykle przekłada się na bardzo proste stwierdzenie, że wszystko jest do dupy. jednakowoż nie możemy przecież napisać że wszystko jest do dupy, bowiem byłoby to wulgarnie proste i nieskomplikowane a my przecież, MY, inteligenci XXI wieku, my nie jesteśmy wulgarni a już, Boże broń, nieskomplikowani. W związku z tym zamiast pisać wulgarne wszystko jest do dupy piszemy elaboraty o bólu istnienia i problematyce sensu życie, choć przecież każdy z nas, mający choć trochę oleju w głowie zdaje sobie sprawę, że jest to nieco żałosne i wyjątkowo melodramatyczne.
i tak sobie właśnie przeglądam w ramach pielęgnowania narcyzmu moje poprzednie posty i tak mi wstyd trochę. a nawet bardzo. za to permanentne użalanie się nad sobą, marnotrawienie bitów danych i zaśmiecanie internetu słowami, które w piękniejszy i mądrzejszy sposób zostały już napisane dawno dawno temu przez ludzi piękniejszych i mądrzejszych ode mnie i myślę, że lepiej milczeć przez jakiś czas, aż nie nauczę się pisać o tym, że życie nie jest wcale do dupy, a jeśli cokolwiek/ktokolwiek do dupy jest to my sami, zatruwający sobie istnienie melancholiami i płaczliwymi żalami, że czemu nam tak źle.

No more "I love you's"

Wymykamy się definicjom, żadne z nas nie potrafi tego nazwać, ale chyba tak jest lepiej, unikamy rozczarowań, unikamy oczekiwań, bawimy się sobą, a do tego nie potrzeba wielkich słów. Jemy wspólnie przygotowane spaghetti po bolońsku, słuchamy The Eagles i Chrisa De Burgha, oglądamy idiotyczny film sensacyjny z Clivem Owenem, a potem kochamy się długo i powoli, z czułością zupełnie nie przystającą do charakteru naszej relacji. Zasypiam mu na ramieniu, szczątkami świadomości rejestruję jeszcze pocałunek w dłoń i dobranoc wyszeptane po niemiecku. Rano wyłączam budzik, chcę jeszcze przedłużyć magię tego międzynarodowego romansu, przytulam się do niego, a po chwili kochamy się jak szaleni, jakbyśmy chcieli ukraść czas, uciec przed rzeczywistością. O 8 rano wchodzimy w szarość dnia, o 9 porządkuję już dossiers pacjentów, a on jest na autostradzie w drodze do S. Kiedy wieczorem wracam do mieszkania, potykam się o ślady jego obecności - kubek niedopitej herbaty, opustoszałe łóżko,niemieckie swr1 wciąż cicho mruczące z głośników w laptopie. Wszędzie czuję jego zapach. W pościeli, w ubraniach, w ręczniku zostawionym na fotelu. Wciągam głęboko powietrze i zamykam oczy i znów czuję jego silne ciało, w opuszkach palców znajduję ślad po jego lekkim zaroście, w ustach posmak jego języka. Wtulam się mocniej w jego poduszkę i czuję jego mocne ramiona oplecione wokół mnie, cień jego ust na moim czole i spokój płynący z jego każdego oddechu.
Może gdyby nie dzieliło nas tyle kilometrów, może gdybyśmy obydwoje nie byli tak racjonalni, może moglibyśmy stać się jedną z tych cudownych zakochanych par z happy endem. Życie jednak nie pisze happy endów, więc pozostaje nam zabawa. Uwielbiam patrzeć na jego profil, kiedy śpi. Wygląda jak młody grecki bóg, z prostym nosem, muskułami i spokojem, którym mnie zaraża. brakuje mi jego dotyku, brakuje mi jego zapachu, brakuje mi niego we mnie. to jest najdziwniejsza historia jaka mi się kiedykolwiek przydarzyła.

Takie dni jak ten zaczynają się zwykle dość niewinnie. Najpierw jest sms od mężczyzny, którego nie chce się więcej widzieć, słyszeć ani czytać, który nagle chce wrócić, choć już dawno nie ma do czego. Następnie waga elektroniczna pokazuje 1 kilogram masy ciała in plus, zamiast zamierzonego in minus. Przeglądając się w lustrze odkrywa się, że szyja po prawej jest jakaś grubsza i odkrywa się piękne powiększone węzły w pakiecie. Potem jest jeszcze kontroler w tramwaju, który wlepia mandat za jazdę na gapę, choć kurwa to pierwszy, może drugi raz, kiedy wykroczyło się poza prawo komunikacji miejskiej.
A na koniec tego fantastycznego dnia otrzymuje się maila od jedynej osoby, z którą miało się spędzić wyczekany weekend w Sztokholmie, że dzięki uczelni i majowym egzaminom bardzo prawdopodobnie spędzi się ów wymarzony weekend samotnie. Najgorsze zaś, że już nie chodzi tego maila i o ten weekend, tylko o świadomość, że samotne podróże, kiedyś tak uwielbiane, nagle przestały wystarczać. Nagle okazuje się też, że wybór towarzysza podróży jest zawężony do jednej osoby, że znowu jestem na va banque, choć przecież miałam być otwarta na wszelkie propozycje. Wbrew radom przyjaciół i wskazówkom Starszych nie potrafię nie być skrajna.

Have you ever felt alone?
It's the feeling that there might never be anybody ever again.

są takie dni, kiedy uświadamiam sobie, jak bardzo obecna jest samotność w moim życiu. w takie dni mogę jej dotknąć, słyszę ją w każdym dźwięku, czuję ją w zapachu kawy i w smaku wina, otula mnie sobą i odgradza od reszty świata. w takie dni chciałabym wyjść do ludzi i znaleźć jakieś połączenie, jakieś zrozumienie, jakieś chwilowe poczucie psychicznego zdrowia.
są też dni największego strachu przed ludźmi, przed inwazją na moją suwerenność, bo to się równa zaburzeniu równowagi, to jest jednoznaczne ze zmianą układu sił w przestrzeni, a ja potrzebuję moich sił w mojej przestrzeni, bez nich jestem totalnie pozbawiona równowagi.
zabawne, że i jedne i drugie dni wypadają zwykle w tym samym czasie. Wtedy jedynym sposobem na przetrwanie jest wino i widok za oknem.


Tydzień temu, wyszłam na chwilę, włączyłam głośno muzykę, patrzyłam na ludzi i na mosty na kanale, miałam wrażenie, że oglądam kolejny film, do którego nie wygrałam castingu. miałam wrażenie, że już nie czas, a życie przecieka mi przez palce.

nie wiem dlaczego wróciłam do naszej starej historii, słucham unchained melody i po raz kolejny pęka mi serce, choć przecież naprawdę minęło już bardzo dużo czasu. przecież byli już inni, przecież byłam nawet zakochana.
zastanawiam się, czy naprawdę można umrzeć z miłości, czy serce naprawdę może pęknąć. to jest chyba strasznie naiwne myślenie, to chyba nawet w ogóle do mnie nie pasuje, wszyscy przecież myślą, że ja jestem hiper-racjonalna, ostatnio nazwano mnie nawet binarną, strasznie mi się to spodobało, rzeczywiście ja funkcjonuję w systemie zero-jedynkowym ( tak, tak; nie, nie - ja nie wierzę w półśrodki i klimaty umiarkowane)
nie wiem tylko dlaczego, kiedy o Tobie myślę, tracę oddech i zaczynam płakać. patrzę na nasze zdjęcia, te stare, bo tylko te zostały, te sprzed kilku lat, Ty z papierosem, ja z papierosem, Ty wyglądający jak Marlon Brando, ja wyglądająca seksownie. dużo rzeczy się nie udało, MY się nie udaliśmy, ale wciąż patrze na te zdjęcia i wciąż mimo tylu lat myślę, że strasznie do siebie pasowaliśmy. G. powiedziała kiedyś, nie mogę o tym zapomnieć, powiedziała, że jeśli nasza historia miałaby się kiedyś zakończyć happy endem, ona uwierzyłaby znów w niemożliwe.

popołudnie nad jeziorem, słodkie truskawki, sok spływający kątem ust, zapach trawy i świeżej wody, a potem ciężkie krople deszczu płynące po twarzy i karku, kiedy graliśmy w siatkówkę; ubłocone stopy i zmęczone ręce, z każdym odbiciem piłki pokonywałam samotność, z każdym wybuchem śmiechu zadawałam jej kolejny cios.