piątek, listopada 07, 2008

Bransoletki, perfumy i dżin z tonikiem

Widziałam dziś dziwkę na przystanku. Miała bladą cerę, krwiste usta i kraciastą mini, zatoczyła się lekko na ugiętych nogach, wsiadając do taksówki i ciągnąc za sobą drugą kurwę, trochę ładniejszą. Obie wyglądały na tanie i zmęczone, ale nie potrafiłam im współczuć.

Nie odnajduję siebie w dziewczynie, która Cię kochała. Myślę, że byłam wtedy lepsza - teraz jestem znowu sobą. Mam wrażenie, że minęło od nas miliony lat świetlnych i patrzę na Ciebie już tylko przez pryzmat tego, kim kiedyś byłeś, kim my byliśmy. Wciąż szukam mężczyzny, z którym mogłabym przeżyć taką historię; jest ich niewielu, a i tak, choć są przystojniejsi, mądrzejsi, ciekawsi, mogłabym z nimi stworzyć już tylko cień podobnej historii. Pogodziłam się z tym, zrobiłam się cyniczna, doszłam wreszcie do upragnionego etapu, kiedy już nawet Ty mnie nie poruszasz.

czwartek, listopada 06, 2008

♫ Somedays aren't yours at all




wróciłam do Szwajcarii, so to speak, mama wzdycha co z ciebie wyrosło, nic dobrego chcę jej odpowiedzieć, ale zamiast tego wybucham śmiechem, śmiech ratuje wiele kiepskich konwersacji. Stałe związki to rosyjska ruletka, ostatecznie ktoś musi zginąć, nikt rozsądny w taką grę nie wchodzi, a ja zawsze byłam rozsądna.
wokół mnie jest dużo ludzi, dużo przyjaciół, bo tak chyba nazywają się ludzie, którym zależy. oni się o mnie martwią i chyba chcą mi pomóc, strasznie mnie to dziwi.
bardzo, bardzo bym chciała, żeby te podłe dni się wreszcie skończyły, żebym przestała zawodzić wszystkich wokół, żebym wreszcie była idealna, tak bardzo bym chciała, żeby przestało mi się kręcić w głowie, żebym nie zasypiała w tramwaju ze zmęczenia, żebym wracała do domu pełna energii do nauki. żebym się dużo uczyła i nie była ciągle zmęczona - tego bym chciała, ale najwyraźniej you can't always get what you want.
dużo dziś chodziłam, ostatnio dużo chodzę, to trochę pomaga - massive attack w słuchawkach, czarne szpilki, skórzana kurtka, obcisłe dżinsy, wtedy czuję się całkiem silna. jesień eksplodowała na drzewach, planty jesienne są najpiękniejsze, mimo tych wszystkich ludzi. tak właściwie to ci ludzie są całkiem fajni - takie pocieszające to jest, że są ludzie i też żyją, i że mają mniej lub bardziej chujowo.
w kościele stałam koło strasznie starej kobiety, obie położyłyśmy dłonie na ławce i zrobiło mi się słabo, bo nagle zobaczyłam moje dłonie za pięćdziesiąt lat, a ja lubię swoje dłonie, z długimi i szczupłymi palcami, różowymi paznokciami i gładką skórą. ta stara kobieta miała też długie palce, tylko z pogrubiałymi stawami, zdeformowanymi różowymi paznokciami i skórą z plamami i niebieskimi żyłami, i te dłonie już nie były ładne, one były stare.

czwartek, października 23, 2008

♫ “Is there anything I can do for you dear? Is there anyone I could call?”
“No and thank you, please Madam. I ain’t lost, just wandering”



Mam ostatnio złe sny, krzyczę we śnie a więc Bóg istnieje! i w tym samym momencie przelatuje koło mnie nietoperz, budzę się przerażona, a potem znów zasypiam i jest dużo umierania i złych uczuć w moich snach.

Każdy chce się zmienić, wszyscy się zmieniają, robią liftingi, zaczynają się uczyć lub przestają palić, ale tak naprawdę nikt się nie zmienia, robimy podstawówkę z dorosłości i co roku dostajemy czerwony pasek po dupie za nasze osiągnięcia. Ja przynajmniej, ja wciąż jestem zastraszoną ośmiolatką, którą dręczy kolega w szkole, wciąż jestem poważną ośmiolatką, czytającą encyklopedie, wciąż jestem samotną ośmiolatką siedzącą na pieprzonym parapecie, bezowocnie czekającą na gości, którzy mieli przyjść na moje urodziny. I to wcale nic, że mam 23 lata, uchodzę za bezwzględną sukę, mam powodzenie wśród facetów i na nikogo nie muszę czekać. To wszystko, co mam, co zdobyłam pracą, manipulacją, sex appealem, to wszystko, to są próby samotnej, zastraszonej, poważnej ośmiolatki, żeby wreszcie zejść z parapetu. Ale wiecie. Ludzie się przecież nie zmieniają.

Dziś na Łobzowskiej zobaczyłam śnieg, uśmiechnęłam się do siebie i pomyślałam - takie cuda tylko w Polsce, a potem zobaczyłam spalony samochód i gaśnicę rzuconą metr dalej, chciałam zbudzić się przerażona, ale tym razem to nie był sen.

wtorek, października 14, 2008

♫ C'est que l'existence, sans un peu d'extrême, est inacceptable



Wiecie, blondyn potrafi być dosyć przekonujący i chyba spróbuję tę całej osławionej monogamii, bo to może być całkiem ciekawy eksperyment, choć zapewne krótki i wybuchowy. Póki co piekę czekoladowe muffiny, uczę się przebiegu nerwów czaszkowych, wkuwam niemieckie słówka i wydaję nieprzeciętną fortunę na bieliznę i książki, dwie największe słabości mojego życia (moja mama wznosi w takich chwilach oczy do nieba i mówi dziecko, Ty zostań jednak chirurgiem plastycznym, bo Ty bogata musisz być). Życie kręci mi się jak w kalejdoskopie od wszystkich rzeczy do nauczenia, języków do poznania i ludzi do zrozumienia.

Takiego października jeszcze nie było.

piątek, października 10, 2008

♫ My, my, how can I resist ya?



Mogłabym pisać o wielu rzeczach, bo ostatnio wiele rzeczy się dzieje, na przykład: siedzę na dworcu w Berlinie i czekam na pociąg i dostaję smsa o treści Gratulujemy! Wygrałeś Sony Vaio. Pomijając męską formę zwrotu to reszta okazała się prawdą. Naprawdę wygrałam Sony Vaio. No bo jak wiecie, ja kocham Bonda. Colę Zero też kocham. A Cola Zero rozdaje bilety na Bonda, 7 dwuosobowych biletów dziennie i kiedy kupowałam w niedzielę Colę Zero, żeby mieć co pić w drodze do Berlina, to tylko te bilety na Bonda mnie zafascynowały, no bo serio - znacie kogoś, kto wygrałlby latopa w jakimś konkursie? Ja nie znam. Więc wysłałam smsa z nadzieją wygrania dwuosobowego biletu na Quantum of Solace. No i widzicie, biletu nie wygrałam. Ale mocarny Sony Vaio jest mój już od poniedziałku (a mocarny jest naprawdę, i piękny też, i ponoć Bond w QoS go używa!).

Natomiast mój problem z mężczyznami polega głównie na tym, że my się nawzajem za bardzo lubimy. To prowadzi do różnych dwuznacznych sytuacji, które czasem prowadzą do sytuacji bardzo jednoznacznych. Ja najwyraźniej nie jestem z gatunku monogamicznego, mnie są potrzebne w życiu podniety; spokój i cisza sprawdza się tylko na krótką metę, na dłuższą metę mnie jest potrzebna różnorodność. I-n-t-e-r-n-a-c-j-o-n-a-l-n-o-ś-ć, to moje nowe odkrycie, jak bowiem można oprzeć się wysokiemu, przystojnemu brunetowi, który jest muzykiem, lekarzem i zapaśnikiem na raz, i po zakończeniu Winner Session, kiedy sączę margeritę, mówi do mnie z rozbrajającym uśmiechem well, i didn't understand any of your presentation, I was too busy admiring you in your dress. No przecież nie da się nie ulegnąć i, tak, ja wiem, że romanse na wyjeździe to straszne cliche, ale mówię Wam tego trzeba spróbować. Życie nabiera zupełnie innych barw. Na przykład, można wylądować 4. października na placu przed Reichstagiem i, nie zważając na dzikie tłumy patriotycznych Niemców, całować się namiętnie z wyżej wymienionym brunetem lub też można stać w metrze i również całować się z ww. brunetem; lub też można... tak naprawdę to wszystko można. Najciekawsze zaś jest to, że potem ów brunet pisze smsy oraz maile, więc wiecie, the plot thickens, tym bardziej, że ja również w Polsce nie potrafię się powstrzymać, co prowadzi do zabawnych sytuacji, na przykład mówię, że spotykam się wieczorem z moim facetem, a kumpela z niewzruszoną miną pyta z którym? I wiecie, co jest najgorsze? Musiałam dobrze zastanowić się nad odpowiedzią.

wtorek, września 30, 2008

♫ I'm not ready yet for the light to dim

Berlin zachwycił mnie tym razem. Od flirtów z kolejnymi naukowcami dostawałam zawrotów głowy, pod koniec dnia śmiałam się już w twarz zagadującym niedoszłym amantom, bo z niejasnych dla mnie przyczyn połączenie czarnych szpilek z neurochirurgią działa na mężczyzn bardzo podniecająco. Przez kilkadziesiąt godzin żyłam zupełnie inaczej, opowiadałam o dostępach neurochirurgicznych i deficytach neurologicznych, dużo się uśmiechałam i ponoć za dużo czarowałam. Nie licząc na nic, spakowałam się i przygotowałam na koniec tej dziwnej bajki. I w najśmielszych marzeniach nie wyobrażałam sobie takiej sytuacji jak dzisiaj - siedzę już w pociągu relacji Berlin Hauptbahnhof - Kraków Główny i dzwoni M. i mówi Kate, wracaj do nas, wygrałaś. Mówi to akurat, kiedy przekraczam nieistniejącą granicę między Niemcami a Polską i coraz intensywniej myślę o blondynie z niebieskimi oczami, tak zupełnie innym od niedoszłych amantów z ESC. I potem, już w domu, siedząc przy winie i przysypiając w Jego ramionach, jest mi dobrze, tak dobrze, jak już dawno nie było. Jeśli kiedykolwiek. Więc już mi się nie chce jechać gdziekolwiek i wracać do tej dziwnej bajki, gdzie jestem dziewczyną w czarnych szpilkach, z torbą pełną artykułów neurochirurgicznych i głową nabitą bzdurami.
Ale On sam mówi Kate, wracaj do nich, walcz do końca. Więc jutro znów czeka mnie pociąg relacji Kraków Główny - Berlin Lichtenberg, a potem kolejny raz będę mówiła o oponiakach, a potem znowu będę wsiadała do pociągu relacji Berlin Lichtenberg - Kraków Główny i tłukła się dwanaście godzin do ojczyzny. Więc wiecie, trzymajcie kciuki w czwartek, bo walczę do końca, wiecie, bo first place is never enough.

poniedziałek, września 15, 2008

In limbo

nie mogą mi wyjść z głowy Jego oczy, duże, brązowe, przerażone oczy, po raz pierwszy poczułam na karku oddech śmierci, stała koło mnie, widziałam jej odbicie w Jego źrenicach, miał taki wyraz twarzy, jakiego nigdy u nikogo nie widziałam - taka szara twarz, i te wielkie oczy, i ten grymas ust, wygięte w podkówkę, trochę jakby chciał krzyczeć, ale już nie miał sil; a potem rozkraczył się nad przepaścią miedzy życiem a śmiercią. uginaliśmy mu mostek i naprawdę miałam wrażenie, że wróci na tę dobrą stronę, w końcu po to byliśmy na tej obskurnej sali chorych, ze starym defibrylatorem i zepsutym ssakiem, żeby ciągnąć go na tę dobrą stronę.
a potem stałam jak idiotka, uciskając worek ambu, nie wiem ile czasu tak stałam, zdążyło pójść 5 jednostek adrenaliny, dopamina w kroplówce i chyba jeszcze jedna dawka ksylokainy, w każdym razie niedługo to trwało, patrzyłam na zapis ekg jak zmienia się z migotania na asystolię a potem na takie dziwne szlaczki, kiedy go masowali, aż w końcu anestezjolog rozłożył ręce i beznamiętnie, zupełnie bez wyrazu, zapytał - no to co?, już wystarczy, nie?; a potem jeszcze - ma ktoś zegarek?
wyszło całkiem przypadkiem, że ostatnia zrobiłam krok do tylu, jakoś tak kretyńsko symbolicznie wyszło, bo sama zostałam przy łóżku, kiedy przestałam pompować w niego powietrze i położyłam ambu obok jego głowy. potem jeszcze tylko słyszałam jak pielęgniarka dzwoniła po kogoś do sprzątania, bo to się robi z człowiekiem po śmierci, sprząta się go.
i wiecie, śmierć jednak wcale nie jest pojęciem abstrakcyjnym, ona ma całkiem realną postać, nie trzeba jej widzieć, wystarczy ją poczuć, żeby być tego pewnym. i nie wierzcie tym wszystkim pięknym kurwa filmom, gdzie umieranie wygląda tak godnie i podniośle, umieranie jest brzydkie i samotne, śmierdzi spalonymi włosami od defibrylacji i wyrzyganą krwią, i otaczają ją bezradni lekarze - ci pieprzeni "bogowie życia i śmierci", i pielęgniarki - te, co to "mają pocieszać i za rączkę trzymać w ciężkich chwilach", i jedna głupia studentka, która tak naprawdę nie wiadomo, co robi i dlaczego, i jeszcze jeden pacjent na sąsiednim łóżku, któremu każą się "odwrócić na drugi bok i spać". I tak wygląda umieranie w polskich realiach i niech mi nikt nie mówi o ideałach i Boskim prawie, bo to jest chujnia, moi drodzy, nic więcej, tylko zwykła chujnia.

piątek, września 12, 2008

♫ El Mañana



Wiecie, chyba za dużo się dzieje, żebym mogła ogarnąć to wszystko, ubrać w słowa i opisać. Czuję się trochę tak, jakbym właśnie wylądowała na Marsie. Jeszcze nie bardzo potrafię tu się poruszać, jeszcze nie wiem, jak tu się żyje, nie wiem przede wszystkim, jak długo tu wytrzymam, ale póki zapiera mi dech w piersi przy każdym nowym odkryciu, to nie chcę się stąd ruszać.

O tym, że jest dobrze nie mówię nikomu, nie mówię nawet sobie, wciąż wynajduję kolejne powody, żeby uznać, że dobrze jednak nie jest albo że zaraz będzie źle, mam poczucie nadchodzącej katastrofy, jakbym patrzyła na piękny zachód słońca i majaczące w oddali ciemne chmury. Wiecie, nad horyzontem błyska się i słychać szczęk żelaza.

I chyba nie mam nic więcej do powiedzenia na ten moment.

czwartek, sierpnia 21, 2008

♫ Sparring Partner

Zakładam bluzki na lewą stronę i nie zauważam różnicy, kładę się spać o 1 w nocy i zasypiam o 6 rano, a jedyną różnicę jaką zauważam to kolor nieba, chodzę z kamieniem w brzuchu i ściskiem w gardle, ale udaję, że wszystko jest ok, żeby nikt nie zauważył różnicy. Pcham się rękami i nogami w wielki znak zapytania, walcząc o ideę, w którą przecież już dawno przestałam wierzyć i po raz pierwszy od bardzo długiego czasu nie zastanawiam się nad konsekwencjami.

Najwyraźniej jestem głupsza niż myślałam.

niedziela, sierpnia 03, 2008

Nad jednym z praskich bloków wznosił się ciemnoszary dym, w oddali słychać było nadjeżdżające wozy strażackie. Stałam na przystanku i patrzyłam na niebieski budynek, odtwarzając klatka po klatce wydarzenia ostatnich czterech tygodni. Akurat podjechała pięćsetka, kiedy zapijałam przypływ pierwszej tęsknoty resztką coli. Zgniotłam puszkę i wsiadłam do autobusu. W ciemnych okularach szpital wydawał się nieco mniej brzydki i nieco bardziej nierealny. Przymknęłam oczy, miałam kwadrans na drzemkę.

Ponoć wydoroślałam przez ten miesiąc w Warszawie, mama twierdzi, że to dobrze, ja tylko widzę, że przytyłam i to nie jest dobrze, ale gdybym tylko mogła tam wrócić, zrobiłabym to natychmiast. Jeden dzień bez szpitala a Tobie już się znudziło? pytają mnie w domu, kiedy kobinuję, jak połączyć wyjazd do Berlina z powrotem do Warszawy i szpitala, przynajmniej na tydzień, dla tych kilku dni z mózgami i kręgosłupami.

I oczywiście dla Piotrusia Pana. Nie wiem, w którym momencie zasłużyłam na błysk szacunku w spojrzeniu Pieprzonego Mizogina, jednak od tej pory stał się moim najlepszym sprzymierzeńcem w szowinistycznym świecie neurochirurgii. Zmiana układu sił wymagała zmiany przydomka i P. po chwili zastanowienia ochrzciła go Piotrusiem Panem: za dystans i wyśmiewanie się ze wszystkiego i wszystkich, i za ten ułański charakter, który czynił z niego istną kopię Wieniawy Długoszowskiego. Nie wiem, kiedy zaczęłam asystować tylko do jego operacji, nie wiem, dlaczego pozwolił mi robić przy stole operacyjnym rzeczy, których chyba nie robił żaden student medycyny po czwartym roku studiów, a już zupełnie nie wiem, jak zawiązaliśmy cichy pakt anarchistów oddziałowych. Zaglądaliśmy ludziom do czaszek, oglądaliśmy krwiaki i guzy, a potem paliliśmy papierosy w łazience, rzucając w siebie ironią i porozumiewawczymi spojrzeniami. On flirtował, ja udawałam niezainteresowaną, on robił z siebie idiotę, ja udawałam, że idiotką nie jestem, on zwalał mnie z nóg swoją inteligencją, ja udawałam pełne opanowanie, i tak, w atmosferze odwiecznej gry między płciami, nadszedł ostatni czwartek lipca. Kupiłam ciastka, uścisnęłam dłoń Profesorowi, zabrałam z szafy niebieskie ubranie, wreszcie powiedziałam wszystkim dziękuję i do widzenia. Na odchodne rozejrzałam się jeszcze z nadzieją, szukając porozumiewawczego spojrzenia. Bezowocnie. Odwróciłam się więc i miałam już wyjść z poczuciem głupiego zakończenia fascynującej relacji, gdy nagle zostałam porwana w ramiona i obdarzona trzema całusami - po słowiańsku się pożegnamy, pani doktor. Zobaczyłam dobrze mi znany szelmowski uśmiech, usłyszałam parę ciepłych słów i już wiedziałam, że to wcale nie koniec, że, jeśli tylko zechcę, mogę zawsze wracać do tego magicznego miejsca, gdzie ratuje się życie, grzebiąc ludziom w mózgach i rdzeniach kręgowych.

Kiedy wyszłam ze szpitala, uderzyła mnie fala gorąca bijąca od rozgrzanego chodnika. Na ustach poczułam wilgoć nadciągającej burzy. Zadarłam głowę do góry i popatrzyłam w oślepiające, duszące słońce - na języku rozlał mi się słodki smak wolności.

środa, lipca 16, 2008

"Czemu Ty zawsze musisz się pchać pod prąd? No jak pstrąg."

I w końcu do tego doszło, wreszcie uwierzyłam, że kobiecość i chirurgia nie idą w parze, wmówili mi to w ciągu tygodnia, a ja patrzę w lustro i znowu się nie rozpoznaję, i znowu muszę zadawać sobie pytanie, czy ty na pewno wiesz, czego chcesz, głupia mulico? . Mężczyźni neurochirurdzy mówią mi, że chcę mieć męża i dzieci, że po to tak naprawdę jestem na świecie, a mnie chce się płakać, bo zawsze myślałam, że jestem po coś więcej i nagle moje 23-letnie życie poświęcone wszystkiemu, tylko nie poszukiwaniom miłości mojego życia, zaplanowane co do joty, z wyjątkiem punktu dotyczącego małżeństwa i rodziny, wypełnione dyżurami i pracami naukowymi zostało ośmieszone i obrócone w niwecz. Nagle więc okazało się, że nie jestem tym, kim myślałam, że jestem, nagle mówią mi, że jestem albo dziwolągiem, albo lesbijką, bo normalne kobiety nie mogą być chirurgami. I mam wrażenie, że waliłam głową w mur już tak długo, że potrzebuję kranioplastyki, którą rzecz jasna wykona mi neurochirurg mężczyzna, a kiedy się obudzę, pokiwa wyrozumiale głową i powie no, a nie mówiłem, dziecino?

W takie dni, takie jak ten, jestem strasznie wyczerpana walką.

piątek, lipca 11, 2008

Neurochirurg jest jak Hannibal Lecter, tylko, że nie zjada tego, co przygotował.

Delikatnieję po nieprzespanej nocy z litrem wiśniówki, paczką papierosów i rozmowami do szóstej rano. Odkrywam klimaty i tereny zupełnie mi obce, klasyka i symetria wkradają się w mój tak dobrze oswojony chaos, zakłócają mi harmonię mentalnego bałaganu, zmuszają do porządkowania życia, nawet mieszkanie opuszczam wysprzątane. Jest trochę tak, jak w moim ostatnim śnie. Stałam nad urwiskiem i patrzyłam na ciemnoniebieską toń, i bardzo, bardzo chciałam skoczyć, bo woda była taka czysta i chłodna a mnie było tak strasznie gorąco, ale zabrakło mi odwagi, aby zrobić ten jeden nierozważny krok do przodu. Obudziłam się, ale wciąż mocno stoję na dwóch mocnych nogach czekając, aż wreszcie ktoś wytrąci mnie z równowagi.

I wiecie, widok żywego tętniącego mózgu, to jest naprawdę coś, to jest coś równie cudnego, jak różowe jelita z dobrą perystaltyką lub też szarawa trzustka o grudkowej konsystencji. Uczą mnie neuroanatomii i pozwalają myć się do zabiegów, o których czytałam tylko w bardzo mądrych książkach. Dzisiaj pomagałam włożyć człowiekowi elektrodę do mózgu i smażyliśmy mu z doktorem gałkę bladą*, a przedwczoraj, przedwczoraj to dotykałam miliona dolarów i patrzyłam jak za pomocą technologii z kosmosu można usunąć naczyniaka jamistego, a jeszcze we wtorek trzymałam hak, prawdziwy hak i odsuwałam doktorowi płat czołowy, żeby mógł wyssać glejaka, który zajmował pacjentowi pół głowy. Nie no, mówię Wam, są rzeczy, o których nie śniło się filozofom, a które dla chirurgów są rzeczywistością.

*wolałabym jednak zobaczyć to, bo raz, że ładniejsze technicznie, dwa, że lepsze dla pacjenta, ale kochany NFZ nie ma zwykle kasy na takie bajery.

sobota, lipca 05, 2008

Gdzieś po drodze do celu potykam się o przypadkowe myśli

Tramwaj numer 8, chłopak i dziewczyna, 15 lat na oko, zielona bluza - on, chabrowe spodnie - ona, każde z wielkim słuchawkami na uszach, trzymają się za ręce i kołyszą w rytm muzyki, każde w rytm swojej, taka komunikacja bez słów, taka alienacja w dotyku splecionych dłoni. Nie mogę oderwać od nich oczu.

Nie mogę oderwać oczu od wielu rzeczy ostatnimi czasy, życie fascynuje mnie coraz bardziej, M. mówi nie poznaję cię od dwóch miesięcy, nigdy nie widziałem cię takiej radosnej, ze zdziwieniem stwierdzam, że ja coraz bardziej rozpoznaję siebie w lustrzanym odbiciu.

Ponoć śmieszna jest personifikacja chirurgii, jeszcze śmieszniejsza jest ponoć teza, że ludzkie wnętrzności są piękne, najpewniej sama jestem śmieszna z tym moim dziwnym hobby. Jednak mimo to wciąż uważam, że najpiękniejszy jest moment przyłożenia skalpela do skóry, ten ułamek sekundy między obcością a intymnością, ostatnia chwila przed przekroczeniem nieprzekraczalnej bariery. Ma to w sobie coś z sacrum, ja zaś mam potrzebę sacrum, szukam go wszędzie, póki co przy stole operacyjnym znajduję je najłatwiej.

środa, czerwca 04, 2008

Cogito, ergo sum


łamane przez ♫ Goraszewską



W bloku naprzeciwko zaczadziła się 27-letnia dziewczyna. Był majowy ranek, słońce świeciło a ja chyba leczyłam się z kaca, kiedy jej siostra znalazła trupa w łazience.

Otwieram szeroko okna, zaciągam się czerwcowym zapachem miasta i zastanawiam się, po co pisać równanie z wielkich liczb życia, skoro i tak ostatecznie zostanie ono pomnożone przez zero?

W te duszne i lepkie dni najlepiej słucha mi się Interpolu z ciężkim brzmieniem gitar i świdrującym głosem Banksa; a potem, wieczorem, kiedy siedzę w książkach i słownikach, wtedy najlepiej brzmi Saez, melancholijny, przerażający, momentami łudząco podobny do Cantata.

Gdybym mogła określić to, co czuję, powiedziałabym, że myślę. Bo tak naprawdę niewiele czuję, nie wiem czy raczej moje uczucia nie są wytworem intelektu, wypracowanym mechanizmem życia w społeczności, utartym schematem zachowań, które definiuje się jako: radość, smutek, złość i inne, których nazw sobie nie przypominam.

I zdarzają się takie momenty - otwiera się jakaś głęboka przepaść w środku mnie, tak jakby zapadały się trzewia, płuca nie napełniały się powietrzem a serce przestawało bić na parę ułamków sekund. Są to momenty największej jasności umysłu.
Ostatnie wyładowania neuronów.
Sekundy życia tuż przed śmiercią.

środa, maja 28, 2008

♫ I'm just a stranger, even to myself

Dziś rano, 8.17, ostre słońce, ulica Kopernika, zapach kwiatów przy budynku z trupami i zapierające dech w piersiach wrażenie, że cofnęłam się w czasie. Nagle jest rok 2004, październik roku pańskiego 2004, jestem w czarnej ołówkowej spódnicy, czarnym żakiecie i białej koszuli, i jest tak strasznie gorąco, świeci ostre słońce i pachną kwiaty (tak, jak cztery lata później, w maju roku pańskiego 2008) i jest aula Katedry Biochemii i wielki napis MEDICUS HOMO EST, siedzę koło jakiejś wysokiej blondynki, poczciwej z twarzy, pożycza mi długopis do podpisania jakiegoś świstka, coś o zobowiązaniach studenta medycyny (dziś nie poznałabym jej na ulicy); potem wywołują nas po nazwisku, oczywiście potykam się na schodku (G. potem powie "strasznie współczułam tej lasce, która się potknęła na oczach wszystkich"), coś odbieram, chyba indeks i komuś ściskam rękę, ale nie wiem komu, nie pamiętam.

Miałam wtedy takie strasznie duże przerażone oczy i błogosławioną niewiedzę wymalowaną na naiwnej twarzy; chyba nie byłam szczęśliwsza, ale miałam zajebiście dużo wiary w moje szczęście gdzieś, kiedyś, w przyszłości. Na pewno byłam radośniejsza. Teraz mam duże oczy i niewiedzę wymalowaną na twarzy; chyba nie jestem szczęśliwsza, szukam szczęścia w teraźniejszości. Na pewno trudniej przychodzi mi radość. I zastanawiam się, tak naprawdę wciąż nie mogę zrozumieć, kiedy zgubiłam ostatnie cztery lata i jak to się stało, jak to w ogóle jest możliwe, że z tej niewinnej, ufnej dziewczyny stałam się mną, i jak to jest, i czy to w ogóle jest możliwe, żeby wrócić.

Czasem bardzo chciałabym wrócić.

sobota, maja 24, 2008

Tequila, sex and bruises

No więc, wiecie. Okazało się, że ja z tequilą pasujemy do siebie I D E A L N I E. Idealnie. Tak idealnie, że o północy wylądowałyśmy z K. w klubie pełnym ludzi, gorące ciała i te sprawy, no wiecie, sami rozumiecie. Wracałam do domu o 6 rano, co zdecydowanie miało swój klimat, szczególnie, że nie wracałam sama, ale jeszcze większy klimat miały zajęcia z francuskiego cztery godziny później na rozpoczynającym się kacu i próby znalezienia w obolałym mózgu podstawowych słówek.
Tak czy inaczej, tequila jest hitem tego sezonu, jeśli o mnie chodzi.

Oprócz tego słucham Can you feel the love tonight i roztkliwiam się nad wspaniałymi czasami dzieciństwa, kiedy miłość dwóch lwiątek była ideałem miłości i marzyło się o królu lwie jako kochanku bez posądzeń o zoofilię.Oglądałam też wreszcie kolejną część ekranizacji Harry'ego Pottera, co oczywiście nie jest powodem do dumy, bo dzieło to mierne, ale czego się nie robi dla kilku scen z Alanem Rickmannem. I tak, jakby ktoś pytał, kocham Severusa Snape'a, zawsze go kochałam i tylko dla niego przeczytałam wszystkie siedem tomów sagi o wkurwiającym chłopcu. No i może dla tych kilku zawoalowanych wątków filozoficzno-religijnych, ale serio, kto mówiąc o Harrym Potterze myśli o wątkach filozoficzno-religijnych?

Obijam się też, o, obijam się dubeltowo, robię burdel w ciągu jednej doby i próbuję go ogarnąć przez kolejny tydzień, co wychodzi mi kiepsko, bo sprzątać nie umiem i jak to w Grey's Anatomy zostało ładnie ujęte "przepycham brud z miejsca w miejsce".

No i nie należy się martwić, że niby taka jestem teraz whole and healed, wciąż mam problemy ze swoim konstruktem poznawczym. Utwierdzam się w przekonaniu, że jednak posiadam tzw. relationship issues, bowiem facet podoba mi się tak długo, jak długo nie chce mnie na stałe w swoim życiu, tak długo, jak nie jestem mu niezbędna, tak długo, jak na mnie nie polega. A już określenie stały związek działa na moją podświadomość niczym płachta na byka: zastrzyk adrenaliny i spierdalamy kochani, jak powiedział myśliwy na polowaniu stojąc twarzą w twarz z wściekłym nosorożcem. Koleżanki S. i C. tworzą wokół mnie atmosferę psychoterapeutyczną, aby mnie wyleczyć, na razie idzie nam kiepsko, potrafię tylko lądować po kątach z obcymi mężczyznami, którzy następnie umawiają się ze mną na kawę, ale ja po dwóch takich kawach mówię pas - za dużo kofeiny jest przecież niezdrowe.

Tequili natomiast nigdy za wiele, nigdy.

piątek, maja 16, 2008

♫ Reborn and shivering





Więc popatrzyłam na życie z trochę innej perspektywy, zobaczyłam ludzi, którzy stali tuż obok, zobaczyłam rzeczy, na które wcześniej byłam ślepa, zobaczyłam, że mogę być szczęśliwa a kara za grzechy jest dokładnie taka, jaka sobie sama wymierzę. Każdego dnia wyrzekam sie kłamstwa i wygody, czasem idzie mi lepiej, czasem gorzej, w te lepsze dni jestem bliżej szczęścia, bliżej niż kiedykolwiek.
Czasem wspominam ostatnie trzy lata, czasem za nimi tęsknię, prawda jednak jest taka, że niezależnie od moich uczuć nie ma powrotu do tego, co było; można tłumaczyć to rozczarowaniem, żalem, złością lub poczuciem krzywdy, jednak niektóre relacje są po prostu z góry skazane na zagładę, choć nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy; chyba tak już ułożone jest życie.

Codziennie rano, kiedy otwieram oczy patrzę czy świeci słońce. Dziś rano wyjeżdżałam z Krakowa w sandałach, 15 stopni w cieniu i jasne słońce, najlepszy znak, że nadeszła wiosna. Wracam wieczorem i widzę miasto mokre od deszczu, ludzie dziwnie patrzą na moje stopy, kiedy przetrząsam Carrefour w poszukiwaniu piwa o wdzięcznej nazwie Desperados, które jest zdecydowanym hitem tego sezonu, bowiem upić się nim można subtelnie i niepostrzeżenie, czyli tak, jak lubię najbardziej.

Z każdym dniem coraz mocniej zakotwiczam się w rzeczywistości, może dlatego, że jest ona coraz bardziej przyjazna a może dlatego, że sama staję się dla siebie bardziej przyjazna. Wakacje zapowiadają się wybitnie chirurgicznie -jeśli dobrze pójdzie to spędzę je rozdarta między Warszawą, Rzymem, Krakowem i moją starą mieściną. Mężczyźni robią dla mnie różne dziwne rzeczy, co trochę mnie bawi i bardzo urzeka, tym bardziej, że póki co obywa się bez głupich obietnic bez pokrycia.

A tak naprawdę to cała ta wiwisekcja jest bez sensu, bowiem krótko mówiąc, zgodnie ze starym prawem blogowania ilość interesujących notek jest wprost proporcjonalna do nasilenia depresji autora lub też cytując cytującą Cashew: najważniejszym bodźcem do twórczego pisania jest żegluga po bezmiarze oceanu wkurwu, ahoj!(copyright by Jaś). Kimkolwiek jest Jaś, jest on mądrym człowiekiem i ma rację.

Some other time, maybe.

czwartek, maja 01, 2008

Feel it coming

Pierwsza w nocy i puste Aleje - tylko odgłos obcasów na chodniku i smak nikotyny na języku a po udach rozlewa się kojący ból przypominający o kilku godzinach tańca i wielu godzinach na oddziale i bloku operacyjnym. Chyba znalazłam swoją wolność, chyba odkryłam swoją wartość, chyba odnalazłam samą siebie, z dala od spektakularnych zdrad, podwójnej moralności i kłamstw usprawiedliwianych Wyższym Dobrem. Relacje z mężczyznami nabierają żywszych barw, ja nabieram radości życia i cieszę się codziennymi oczywistościami i prostymi prawdami. Nie ma co, dwudziesta czwarta wiosna mojego życia zaczyna się naprawdę obiecująco.

niedziela, marca 30, 2008

Vodka martini, shaken, not stirred

Alkohol uderzył nagle, kilka łyków dżinu z wermutem wystarczyło, by poczuć się lekko, ostatnio naprawdę niewiele mi potrzeba, by poczuć się lekko. Męskie spojrzenia, gorące tańce na środku sali... myślę, że zrobiłam się pusta, jednak, jeśli tak wygląda pustota, to żałuję, że tak długo w pogardzie miałam panny uważane za puste.

Czasem mam wrażenie, czasem liczę na to, że na dnie szklanki objawi mi się prawda o mnie i o moim życiu, że na dnie szklanki z wermutem odkryję nagle sens życia, niestety zwykle dno szklanki wskazuje tylko na konieczność jej ponownego napełnienia. Niemniej jednak rozumiem alkoholików, na swój sposób są poszukiwaczami złota; szkoda, że złoża zostały wyczerpane tak dawno temu.

sobota, marca 29, 2008

To nie jest smutny post o miłości. To jest post o niczym.

Smutne posty o miłości to jest przeżytek, to takie grafomańskie podrygi pensjonarskiej wyobraźni, jakieś przebłyski platońskiej idei, nierealnej i nieosiągalnej z założenia. W życiu wielkie miłości przytrafiają się niczym rak trzustki, odkryte za późno i nieuleczalne, śmiertelne w ostatecznym rozrachunku. Życie jest racjonalne, nienawidzi wzniosłości, w końcu w życiu nie chodzi o zatracenie, tylko o przetrwanie. Chyba dlatego wielkie miłości spisują się tylko na papierze i w filmie, wcielanie ich w życie kończy się wystrzałem z pistoletu lub wieloletnią depresją. Życie powinno być poukładane, wszystko w odpowiedniej szufladce, kariera, rodzina, przyjaciele i alkohol od czasu do czasu. Papierki, dokumenty, kolokwia i egzaminy, spotkania rodzinne i święta katolickie, wyzywające tańce do piątej nad ranem i praca na kacu następnego dnia; drabinki wartości i priorytetów, opinie na każdy temat, argumenty za i przeciw, pewność jestestwa i zwątpienie na dnie szuflady.

Ktoś na murze napisał Samotność 21.11.2007; za każdym razem, kiedy stoję na przystanku i czekam na autobus do szpitala, patrzę na ten napis i za każdym razem zaburza on mój wewnętrzny spokój. Wciąż za dużo jem i oglądam za dużo seriali. Mam wrażenie, że prześlizguję się po życiu, cudem unikając katastrofy i przypadkowo odnosząc sukces. Dryfuję na morzu wahania, czekając na prąd wydarzeń, który zabierze mnie wreszcie w którymś z miliona możliwych kierunków, bo na żaden nie potrafię sama się zdecydować. Paryż, Londyn, Warszawa, entliczek, pętliczek, bęc, każda wyliczanka wypada inaczej a ja ciągle nie wiem, gdzie jechać i co robić, co ze sobą zrobić, mam 23 lata i zero pojęcia o świecie, zero pojęcia o sobie, zero pojęcia o ludziach, jestem chodzącym pojęciowym zerem. Mama patrzy na mnie z niepokojem i pyta chyba samą siebie czemu ty, dziecko, jesteś taka nieżyciowa.

Czas przecieka mi przez palce, po raz kolejny zresztą.

wtorek, lutego 26, 2008

Siódme życie kota

Trzyletnia historia poronionej miłości, spojrzenia i dotknięcia, rozmowy i milczenia, wszystko wzbudzające nadzieję, wszystko prowadzące do rozczarowania. W końcu stanęłam na skraju przepaści i zakręciło mi się w głowie od wysokości. Obejrzałam się za siebie, ale nikogo i niczego już za mną nie było, więc rzuciłam się głową w dół. Spadając (a spadałam długo) przyglądałam się rysunkom na ścianach, były tam obrazy zdradzonych przyjaźni, złamanych zasad i porzuconych marzeń; poroniona miłość przedstawiona była na różne sposoby, wszystkie urzekały mnie swoim pięknem i głupotą. Wbrew moim oczekiwaniom nie skręciłam sobie karku, wylądowałam na czterech łapach, miękko i całkiem zwinnie. Otrzepałam się z kurzu starych wspomnień i wylizałam rany. Teraz wygrzewam się w słońcu zdarzeń, nad którymi mam pełną kontrolę, chowam się w cieniu spotkań, z tymi, którzy wytrwali, poznaję tych, którzy skoczyli już wcześniej. Czasami tylko zadzieram głowę do góry, mrużę oczy i patrzę na skraj przepaści, zastanawiając się, czemu tak długo wahałam się popełnić samobójstwo.

piątek, lutego 22, 2008

♫ Twenty years



There are twenty years to go,
The best of all I hope.
Enjoy the ride, the medicine show.


Neonowe światła w przedziale, obicia z niebieskiego pluszu, naprzeciw mnie ona i on, lat pięćdziesiąt z kawałkiem, ona z gazetą, on z piwem - mili ludzie, myślę sobie i przymykam oczy. Zasypiam płytkim, otępiającym snem, budzą mnie przechodzący ludzie i reggae grające w przedziale obok. Z nieuzasadnioną nadzieją rozglądam się dookoła, licząc na jakąś pozytywną zmianę w otoczeniu, ale jedyne, co się zmieniło to tytuł gazety i producent piwa. Przymykam oczy, świat pod powiekami jest piękniejszy, choć mglisty i niepewny. Podobnie, jak Kraków, który zachwyca mnie zwykle nocą, kiedy obrazy z olejnych stają się akwarelami, ożywianymi tylko światłem latarni. Ciągnę za sobą ciężką walizkę, odgłos kółek na pustej ulicy drażni uszy, piętnując mnie jako ludność napływową. Nie przejmuję się jednak takimi rzeczami, nauczyłam się już, że poczucie izolacji od społeczeństwa nie jest winą społeczeństwa, tylko moją i wynika z braku akceptacji samej siebie. Ilekroć wyeliminuję ten czynnik sprawczy, tylekroć odkrywam, że izolacja jest tylko snobistyczną wymówką ludzi kochających samotność. Nie ukrywam, że jestem snobką.

Nie no, jest zajebiście, naprawdę zajebiście. Zajebiście to mój nowy ulubiony przymiotnik, kiedyś go nienawidziłam, dziś go nadużywam. Ch-ch-ch-changes.

Zajebiście jest więc, skończę te studia w 2010 roku, teraz już to wiem, teraz, gdy zdałam patomorfologię. Skończę te studia i będę lekarzem, co brzmi co najmniej dziwnie, ale powoli oswajam się z tym faktem, który nawet bardzo by mi się podobał, gdyby nie świadomość mojej niewiedzy, pogłębianej z każdym dniem nauki.

Mimo to jest zajebiście, na chwilę obecną mam wszystko pod kontrolą, na chwilę obecną robię tak dużo, że pozostaje tylko dwie godziny w ciągu dnia na wyrzuty sumienia, że nic nie robię. Tata twierdzi, że jestem pracoholiczką i że mam się leczyć, bo jak w ferie można nie mieć czasu, ale nie chcę, nie mogę, wszystkie emocje kanalizuję w pracy, nie muszę się potem nad nimi zastanawiać, nie muszę myśleć nad istotą świata, mogę tylko wyrzucać sobie, że ucięłam sobie drzemkę albo nie posprzątałam mieszkania, chociaż nawet takie wyrzuty wydają mi się ostatnio bez sensu.

Jest strasznie zajebiście, w końcu mam 23 lata, a golden age I know, patrzę szeroko otwartymi oczami w przyszłość, w ten wielki różowy znak zapytania, który wypełniam kolejnymi cegłami decyzji i poznanych ludzi. Stoję w bramie z zupełnie obcym i nieprzyzwoicie przystojnym mężczyzną, który mówi mi, że nie wiedział, że dziewczyny z UJotu są takie wyzwolone, odgarnia mi włosy z czoła i robi ze mną rzeczy, o których raczej nie powinnam pisać na blogu publicznym.

Śniło mi się dziś, że byłam chora na AIDS - śniąc, pomyślałam: Przynajmniej wiem, na co umrę. Na pneumocystozowe zapalenie płuc.

Ostatnio nawet sny mam zajebiście śmieszne.

sobota, stycznia 26, 2008

Second-guessing can kill you - I get shot every day


Każdy popełnia błędy, kochanie.
Przestań rozpamiętywać najmniejszą pomyłkę, bo się wykończysz mówi mi Tata, gdy nie mogę wybaczyć sobie, że zapomniałam, gdzie jest tomografia. Ponoć za dużo czasu spędzam w szpitalu, właściwie zaczynam ukrywać przed rodzicami, ile dokładnie czasu tam spędzam. Wracam wykończona fizycznie i silna duchowo, o ile rzecz jasna nie popełnię żadnego błędu, o którym potem nie mogę zapomnieć przez kolejnych kilka godzin. Nie wiem, czy to perfekcjonizm, raczej wrodzona potrzeba karania siebie za wszystko i za nic.
Uczę się, uczę się dużo, niekoniecznie dermatologii, czuję zresztą psychiczne wsparcie chirurgów, którzy współczująco kiwają głowami, kiedy w wolnych chwilach czytam w dyżurce o lichenizacji i zliszajowaceniu.

Spotykam też ostatnio wszystkich moich byłych chłopców, G. mi zazdrości tego wachlarzu znajomości, ja wzruszam tylko ramionami, bowiem byli chłopcy nie wzbudzają już we mnie żadnych uczuć, może z wyjątkiem lekkiej nostalgii, wiecie, coś w stylu wspominek z dzieciństwa, zbyt odległych i mglistych, by ich nie idealizować.

Wciąż nie wierzę, że stoję tu, gdzie stoję, wciąż czuję się, jak oszust na tych studiach, muszę przekonywać siebie, że naprawdę zasługuję na to, by w niebieskich scrubsach badać, zszywać i zaglądać ludziom w trzewia. Póki co, brak pewności siebie nadrabiam uśmiechem - on potrafi zasłonić najgorsze sekrety.

środa, stycznia 16, 2008

♫ And i put the hood right back where you could taste heaven perfectly

Osobowość schizoidalna cechuje się tendencją do izolowania się, niewytwarzania silnych związków oraz wycofywania się z kontaktów emocjonalnych i społecznych, "uznawania ich za niepotrzebne". Przy dużej wewnętrznej wrażliwości, wyrażanie uczuć jest ograniczone, co powoduje pozorny chłód i dystans uczuciowy, brak syntonii z innymi. [...] Ludzie tacy na ogół działają samotnie, często żyją w świecie marzeń i fantazji, są ambitni, skłonni do introspekcji, ekscentryczni.
J.W. Aleksandrowicz "Psychopatologia zaburzeń nerwicowych i osobowości"


Siedzimy na wyjątkowo nudnym seminarium z dermatologii i przeprowadzamy z G. wiwisekcję mojej duszy. Problem izolacji od społeczeństwa zdaje się niepokoić moich najbliższych, tata podejrzliwie pyta, czy chirurgia nie jest dla mnie kolejną ucieczką od społeczeństwa, mama nie potrafi zrozumieć, że ja naprawdę nie lubię rozmawiać z większością ludzi, nie dlatego, że ich nie lubię, tylko dlatego, że tego nie potrzebuję. Więc siedzimy z G. na seminarium z dermatologii i zastanawiamy się, czy mój brak potrzeby kontaktów międzyludzkich jest patologią. G. chyba uważa, że tak, swoją opinię wyraża jednak bardzo delikatnie, na tyle delikatnie, że nie uważam za słuszne drastycznie się zmieniać. Jeśli w ogóle.

Gubię się na trzydziestu metrach kwadratowych, nie potrafię odnaleźć się na przestrzeni między czerwonym fotelem a biurkiem, obijam się o kanty i brzegi, rzeczywistość dosłownie nabija mi kolejne siniaki. Z moją pamięcią jest coraz gorzej, mam wrażenie, że z każdym dniem głupieję coraz bardziej, z każdą kolejną jednostką chorobową, o której czytam zapamiętuję coraz mniej i coraz bardziej doskwiera mi inercja tych studiów, opierających się na czymś, w czym nigdy dobra nie byłam - wprowadzaniu kolejnych zdań do pamięci trwałej i odtwarzaniu ich o dowolnej porze dnia i nocy. Tęsknię za salą operacyjną, marzę, by wreszcie skończyć stronę internetową mojego koła, ale póki co utknęłam z encyklopedią chorób, zwaną godnie Patologią i nie zapowiada się, bym uwolniła się od niej wcześniej niż 8. lutego.

Wczoraj na przystanku spotkałam R. a spotkanie to wywołało we mnie niezrozumiały niepokój. Nie wiem czy ma tu znaczenie to, co robiliśmy w pewną sobotnią noc, raczej skłonna jestem myśleć, że to spokój płynący od niego tak na mnie wpłynął, niemniej jednak nie można wykluczyć, że odezwała się we mnie prymitywnie cudowna fizyczność. Tak czy siak, wróciłam do domu i włączyłam Między słowami, zaś widok Tokio o zmroku sprawił, że zapragnęłam podróży, przynajmniej mentalnych. A sorta fairytale i widzę korytarze metra, i zieleń drzew nad brunatną Sekwaną, i ażur żelaza pnącego się do nieba; always take the weather with you - a przed oczami mam wieżowce na Canary Wharf, Tamizę brudną i najsłynniejszy zegar na świecie wybijający godzinę drugą w nocy; i widzę naszą czwórkę, jak siedzimy na przystanku, zmęczeni i szczęśliwi, i słuchamy opowieści Ł. o mosiężnych uchwytach do toalet.

G. powiedziała ostatnio, kiedy się nad tym zastanowisz, okaże się, że możesz wszystko; próbuję w to uwierzyć, zbieram się w sobie, by stawić czoła realizacji marzeń i powtarzam niczym mantrę, you can't stop me now.

niedziela, stycznia 13, 2008

And the world spins madly on me

Pustkę w środku zapycham jedzeniem, jednak przybywa mi tylko na zewnątrz, zaś wnętrze wciąż pozostaje puste. Chciałabym to wreszcie zmienić, chciałabym, by zniknęło "zewnątrz" i pojawiło się "wnętrze", ale powoli przestaję mieć nadzieję, że tak się kiedykolwiek stanie.

Z każdym dniem coraz bardziej irytują mnie rozmowy o niczym, nie potrafię znaleźć sensu w nic nieznaczących spotkaniach z ludźmi, których mało obchodzę, którzy w gruncie rzeczy mało obchodzą mnie, widzę w tym tylko stratę czasu i energii, rozproszenie na drobne kawałki uwagi i zrozumienia. Wciąż usiłuję zakotwiczyć się w rzeczywistości, z której osuwam się w macki wyobraźni zdecydowanie zbyt często.

Łapię się parapetów, łapię się klamek i trzymam się kurczowo wytyczonych planów, aż do zbielenia palców, aż do krwi na pogryzionych wargach, i nie, nie pozwalam sobie na eteryczną emocjonalność, nie ze mną te numery, nie dla mnie te numery, to jest teren dla mnie obcy i niebezpieczny, to są sprawy, z których wychodzę poturbowana, z rozkwaszoną gębą lojalności i skręconym karkiem przywiązania. Dlatego żyję prezentacjami i artykułami naukowymi, bazami danych i nowotworami sutka. I nie dzieje się nic, nic, co mogłoby mnie wzruszyć, nic, co mogłoby zburzyć ten starannie wypracowany plan, nic, co mogłoby zakłócić monotonię spełniania moich niezaspokojonych ambicji.


W ostatnią niedzielę w kościele było ciemno, tylko przy ołtarzu paliły się świeczki. Klęczeliśmy wszyscy i śpiewaliśmy "Laudamus Domine". Schyliłam głowę - co z rzadka czynię - ale śpiewając "Resurrectionem Tuam laudamus Domine", poczułam tęsknotę za boskością i miałam wrażenie, że Boskość jest tuż obok, jednak wrażenie szybko się rozmyło, ja podniosłam głowię i wstałam z klęczek i wszystko wróciło do normy. Pozostał tylko jakiś niepokój, ale i ten szybko stłumiłam z pomocą martini i wódki.

czwartek, stycznia 03, 2008

Tabula rasa, czyli kursor miga a mnie się nie chce pisać

Nie, nie chce mi się pisać, mam dużo zaliczeń i dużo obowiązków, oglądam brytyjski serial o oszustach i zakochałam się w Marku Warrenie, co chwilę się zresztą w kimś zakochuję, a za chwilę mi przechodzi, może to dlatego, że obecnie nie dzieje się zbyt wiele, tak jakby wszystko czekało na odpowiedni moment, żeby się wydarzyć.

Za to sms od Mężczyzny Marzeń mnie zaskoczył, wręcz, rzekłabym, wytrącił mnie z równowagi. Nie było tam treści wzniosłych, o nie, niemniej jednak u mnie bardzo szybko wykształcają się nowe odruchy warunkowe, dlatego sms z pewnego numeru, wspomnienie pewnego nazwiska, nawet autobus o odpowiednim numerze czy też nazwa szpitala wywołują u mnie natychmiastową tachykardię, którą później naprawdę ciężko jest opanować. Z tą tachykardią to w ogóle jest historia i nie wiadomo, czy nie jestem chora na coś egzotycznego, w każdym razie mam przejść staranną diagnostykę w najbliższym czasie, choć znając mnie oraz biorąc pod uwagę bieżący miesiąc,który będzie miesiącem trudnym, najbliższy czas oznacza zapewne koniec lutego, a do tego czasu, rzecz jasna, mogę wykorkować, jednak, proszę przyznać, będzie w tym coś romantycznego, jeśli w karcie zgonu jako przyczyna zejścia podany będzie Mężczyzna Marzeń.