piątek, grudnia 30, 2005

Mały bilans

W sklepach remanenty, na blogach prawie wszędzie podsumowania, ludzie jacyś tacy smętni i nostalgiczni. Kolejny rok mija.
Dobry rok. Jeden z naprawdę nielicznych, o których mogę tak powiedzieć. Niczego nie żałuję, nic bym też nie chciała powtarzać. Bardzo dużo dostałam, niemało zostało mi zabrane. Mnóstwo dobrych wspomnień, trochę złych. Wygląda, że zwykły, przeciętny rok. Ale dużo zrozumiałam, dużo się nauczyłam. O tych studiach, o ludziach, o sobie. Chyba dojrzałam.

Wszyscy (no, prawie) przeżywali rozpad grupy 12. A ja teraz tak sobie myślę, że dobrze się stało. Że ten nasz pierwszy wspólny rok będzie dla nas miłym wspomnieniem, którego może byśmy tak niedoceniali, gdybyśmy wciąż byli razem. Zresztą, co miało przetrwać przetrwało i chyba jest jeszcze lepsze niż było.

Wakacje były jednymi z najlepszych, jakie przeżyłam. 3 tygodnie na bloku operacyjnym dużo zmienily w moim podejściu do chirurgii, która kiedyś w ogóle mnie nie pociągała. A teraz... po raz kolejny zacytuję Meredith z "Grey's Anatomy" : "You practice on cadavers, you observe and you think you know what you’re going to feel like standing over that table… but… that was such a high. I don’t know why anybody does drugs."
Później Paryż smakowany w samotności, opuszczony z uczuciem znacznego niedosytu.
I Bieszczady, do których miałam takie straszne uprzedzenia. Niesłuszne, jak się okazało. Które już zawsze będą kojarzyły mi się z deszczową Cisną, skrzypiącymi łóżkami, Chatką Puchatka, obskurnym Kremenarosem i napalonymi muszkami.

A potem wrzesień i, chcąc nie chcąc, przeżywanie drugich terminów.

I wreszcie październik. Listopad. Grudzień. Kiedy oswajałam się z niesprawiedliwością, nabierałam dystansu do tego wszystkiego. Kiedy oczarowywał mnie Kraków zimową nocą. Kiedy poznawałam niektórych ludzi od strony, od której chyba nikt nie chce ich poznawać.

A w tym wszystkim G., zawsze mająca czas i cierpliwość. Melon, rozśmieszający do łez. M., szczera do bólu i dająca kopa w tyłek. S., z rękoma w kieszeniach, nieprzejmujący się niczym. Pewien Czytelnik, z którym rozmowa bardzo podnosi na duchu i dodaje optymizmu. I wielu, wielu innych ludzi, bez których życie byłoby o wiele mniej barwne i ciekawe :)

Więc co do życzeń noworocznych to ja tylko chciałabym, żeby rok 2006 był dla mnie tak dobry jak 2005.


A wszystkim tym, ktorym zdarza się czasem czytać moje wypociny życzę dużo optymizmu. Doceniania dobrych chwil i dużo siły w tych złych. Radości z najmniejszych sukcesów i uczenia się z porażek. Szczęśliwych zbiegów okoliczności i szczęścia nawet w nieszczęściu.
Byście nie zawodzili się na najbliższych i by oni nie zawodzili się na Was.
I bardzo dużo miłości - tej dawanej i branej, bo wydaje mi się, że to chyba jedna z wazniejszych rzeczy w życiu :)
Tym, dla których rok 2005 był pechowy, życzę też by 2006 był nie tyle lepszy co po prostu dobry; zaś pozostałym tego, co sobie -by dorównał swojemu poprzednikowi...
Szczęśliwego Nowego Roku!

Pchła, z gorączką i suchym kaszlem (dzięki czemu miast w Łubudubu, noc sylwestrową spędzi w domu, z winem i ciachem domowej roboty oglądając filmy na DVD... Życie...)

Dialogów rodzinnych, część druga

1) Tuż po moim przyjeździe.
Mama: Zobacz jak masz ślicznie posprzątane. Postaraj sie nie wprowadzić tu znów chaosu.
Ja: Ależ mamo, będę tu tylko tydzień. Nawej JA nie zdążę
Mama, z promiennym uśmiechem: Nie doceniasz się, kochanie

2) Mama, jak sama twierdzi, cierpi na zaniki pamięci. W sensie, zapomina o spotkaniu z koleżanką albo gdzie położyła klucze. Czytelnicy, którzy znają trochę autorkę bloga, wiedzą, że to nie żadna nagła choroba - to po prostu defekt genetyczny zwany roztargnieniem. Ale Rodzicielka jakoś dopiero teraz zwóciła na to uwagę u siebie;)
Anyway, zapomina. Dostała pod choinkę jedną z książek Umberto Eco, jakies 500 stron.
Mama: Dziecko kochane, to na pewno jest bardzo ciekawe, ale przecież ja na czwartej stronie zapomnę co było na pierwszej.
Tato: Kupimy Ci zeszyt. Notatki będziesz robić.

3) Dwa dni temu zaginęła Kota. Przepadła jak kamień w wodę
Mama: Niuniaaaaaa, niuuuuuuniiiaaaaa
Tato: I bardzo dobrze, że polazła. Głupia kocica. Kici, kici, kici
Ola: Kotkuuuuu, kotkuuuu, gdzie jesteś?
Zmęczona poszukiwaniami rodzina poszła spać. Następnego dnia, z rana
Tato: Małgoś, Malgoś chodź zobacz co ta durna kocica zrobiła!
Kocica tkwiła na dachu domu, trzęsąc się z zimna i miaucząc przeraźliwie. Została wzięta za wszarz i wpakowana do domu. Cały dzień i całą noc spędziła u mnie w łóżku. Od tamtej nocy wychodzi na pole, po czym w przeciągu klikudziesięciu sekund wskakuje na parapet i domaga się wpuszczenia do domu.

4) Rozmowa mojej mamy z przyjaciółką - matką dwóch dorastających synów. Jeden z nich został fanem Archiwum X
Ciocia: Słuchaj, on potrafi siedzieć po nocach i szukać, ściągać jakieś tapety,spoilery, Bóg wie co
Mama: No wiesz... chłopak ma pasję...
Ciocia: Gośka! Nim tak pierdyknęło jak nami Biała Dama!

Później zostało mi wyjaśnione, że ciocia wraz z mamą fascynowały się Białą Damą. Pisały scenariusze, odgrywały scenki etc etc.

5) Dziś rano. Pobudka wg mojej siostry:
Smutno mi, bo siostra wyjeżdża i nie spędzę z nią sylwestra - powtarzane n-razy ze wzrastającym natężeniem głosu

Jeśli ktoś jeszcze miał jakies wątpliwości, skąd ja mam tak niepoukładane w głowie to chyba już teraz wszystko jest jasne ;)

czwartek, grudnia 29, 2005

Gorsety i inne takie

Wydarłam z czeluści bliblioteczki domowej niezwykle ciekawą lekturę pt. "Lekarz ratujący zdrowie" z roku 1929. Dwa dość opasłe tomy, zżółknięte kartki, krawędzie - zgodnie z ówczesną modą - zabarwione na czerwono, śliczne ryciny (w stylu rycin z dzieła panów Bochenka i Reichera), twarda okładka z tłoczeniami. Mniam.
Treść - porywająca.
Dziś wlaśnie edukowalam się w zakresie wpływu gorsetu na ciało kobiety. Dowiedziałam się m. in. o wątrobie sznurowej - "Przybiera ona kształt szerokich a często nawet bardzo głębokich brózd (sic!), które w wielu wypadkach są w stanie wywołać formalny podział prawej połowy wątroby na dwie części, z których jedna może opuścić się do jamy brzusznej [...] brózdy powstają na uciśniętych miejscach skutkiem zaniku tkanki wątroby, którą stopniowo zastępuje tkanka bliznowa" a także o tym, że zanika perylstatyka jelit oraz gruczoły piersiowe.
Coś, czego nie mogę niestety zaprezentować to ryciny obrazujące nieszkodliwe zamienniki dla gorsetu. Taki, na przykład, okolicznościowy pas "Thalysia" ze skóry połączony z "utrzymywaczem piersi, model B, dającym się regulować stosownie do objętości piersi".
Po gorsecie następuje rozdział o obuwiu - "rycina 140 (bucik na obcasie, bo ja wiem, 3-4 cm?) przedstawia nam kształt trzewika, jaki znalazł w świecie kobiecym szczególne upodobanie, pomimo tego, że w niczem nie odpowiada prawom higjenicznym. Obuwie takie zaopatrzone zbyt wysoki obcasem o nadzwyczaj małej podstawie nie daje pewności przy stąpaniu a temsamem powoduje rychłe zmęczenie nogi" Ciekawe, co by autorzy powiedzieli na moje szpilki o wysokości minimum 6 cm...
Miałam już kończyć, ale właśnie odkryłam interesujący fragment na temat mycia zębów i doboru szczoteczki: "[...]Szczególnie należy się wystrzegać złych szczotek, których szczecinki zaraz wypadają, z łatwością mogą się dostać do żołądka, powodując katary (co to są katary?). Znany jest nawet wypadek, gdzie podczas operacji z powodu zapalenia slepej kiszki jako przyczynę znaleziono szczecinki"
I tym milym akcentem kończę na dziś :)

środa, grudnia 28, 2005

Ble (post nasączony jadem)

Wszędzie o świętach. TV, radio, portale internetowe, blogi. Christmas is (was) all around.
Ble.
Zaraz na mnie spadną gromy, ale święta Bożego Narodzenia nie są dla mnie "najwspanialszymi świętami w roku". Cieszę się na nie, rzecz jasna, raz ze względów religijnych, dwa ze względów rodzinnych, ale niestety Boże Narodzenie to dla mnie typowy przykład przerostu formy nad treścią. I, spójrzmy prawdzie w oczy, kiczu w czystej postaci. Przyglądam się rok w rok całej szopce z prezentami i św. Mikołajem krzyczącym "ho!ho!ho!", wysłuchuję cierpliwie piosenek Wham! i Marysi Carey, zdarza mi się nawet pooglądać jakiś przesłodzony film o tematyce świątecznej. Znoszę jakoś peany na cześć rodzinnej idylli świątecznej i wspaniałej atmosfery świąt. Nagłe mówienie o dobroci, pojednaniu i przebaczeniu, jak gdyby tylko okres bożonarodzeniowy pozwalał na akty dobrej woli. Nie za bardzo tylko rozumiem... jak za dotknięciem różdżki członkowie rodziny mają zmienić się w uosobienia dobra i miłości? Rodzinna atmosfera panuje zawsze - u jednych gorsza, u innych lepsza. Święta to jedynie okres, kiedy ma się dla siebie trochę więcej czasu.
Moja cierpliwość kończy się, gdy czytam/słyszę jak ktoś niewierzący mówi, że dla niego/niej są to święta rodzinne. Ja przepraszam, czy mnie coś ominęło? Boże Narodzenie nie jest już Bożym Narodzeniem tylko Swiętem Wszystkich Rodzin Świata pod patronatem św. Mikolaja?
Mniejszości religijne oburzają się, że nazwa Boże Narodzenie jest politically incorrect. W takim razie ja żądam zrezygnowania z nazw ramadan i Chanukka.

Nic nie poradzę, że drażni mnie pozbawianie świąt Bożego Narodzenia ich prawdziwego wymiaru.
Nic nie poradzę, że irytuje mnie robienie ze św. Mikołaja bożyszcza ludu.
Nic nie poradzę, że bulwersuje mnie fakt, że większość Amerykanów nie wie skąd wzięła się nazwa Christmas i co tak naprawdę się świętują.
Nic nie poradzę, że mam alergię na wszelkie przejawy kiczu, którym epatują gazety, radio, telewizja i większość ludzi, którzy jakby w jakimś amoku kupują prezenty i obłudnie mówią o dobroci i pojednaniu.

Więc nareszcie jest po świętach. Koniec św. Mikołajów, świątecznych promocji i lukrowanych filmów. Co do rodzinnej atmosfery, nie zauważam zmiany na gorsze, a raczej na lepsze - przygotowania do świąt bywają burzliwe, szczególnie jeśli jeden z członków rodziny cierpi na zapalenie okostnej zęba (i ze wspomnianym zapaleniem piecze sernik, robi pierogi i oprawia rybę) a inny nie przyjmuje słów krytyki (tak, o mnie niestety mowa).
Święta, święta i po świętach. Uff...

środa, grudnia 21, 2005

Jak walczyłam z PKP

Ku mojemu zaskoczeniu, wbrew informacjom przekazywanym mi przez Rodzicieli, Internet w domu ma się dobrze. Okazuje się więc, że moje życzenia bożonarodzeniowe były zbyt pośpieszne, co mam nadzieję zostanie mi wybaczone:)
Po dzisiejszych zajęciach z biofizyki, o których napomknęła już Grr, udałyśmy się razem na pożegnalną dwuosobową wigilię w McDonaldzie ;) McChicken z frytkami i srednią colą będzie mi się odtąd kojarzył ze świętami i plotami dwóch niereformowalnych oferm (Grr wybacz mi to określenie, ale lepsze mi nie przychodzi do głowy - nawet nie potrafimy śmieci w McDonaldzie wyrzucić... ;) )
Z początkowych planów, by wracać już o 13.25 wyszło wielkie nic, bo okazało się, że w mieszkaniu jest mnóstwo rzeczy do zrobienia a jeszcze więcej do spakowania. Bez pośpiechu więc zapakowałam kilkukilogramowego Stryera, Propedeutykę medycyny, kilogramowy zeszyt do biochemii, trzy książki do francuskiego, prezenty ważące pi razy drzwi kolejne 3 kg a następnie stos sweterków, spodni oraz spódnic, buty i drugą torebkę. Zapięłam torbę, po czym spróbowałam ją podnieść. Nie no. Udało mi się. Prawie.
Poratował mnie Melon, który ofiarnie zgodził się targać ową torbę na dworzec, za co jestem Mu dozgonnie wdzięczna :) Spacerowym kroczkiem udaliśmy się na przystanek. Następnie spojrzeliśmy na zegarek, by z przerażeniem zauważyć, że mamy 15 minut na dotarcie na stację, zakupienie biletów i załadowanie mnie do wagonu. Byliśmy wtedy na Placu Inwalidów.
Około Basztowej miałam już łzy w oczach. Melon ratował sytuację mówiąc mi radośnie, że "dworzec w Krakowie ładny jest. Pozwiedzasz sobie przez trzy godzinki".
Wpadliśmy jak poparzeni na dworzec. Po raz kolejny okazało się, że Opatrzność czuwa nad sierotami. Światowid był spóźniony 15 minut. Zakupiłam bilet i poszliśmy na peron numer 1. Po około 10 minutach pani zapowiedziała upragnionego Światowida. Chwilę potem nastąpił komunikat, że jakiś tam pociąg wjeżdża na peron 2. zamiast na 1. Pokojarzenie faktów zajęło nam chwilę. Chwilę na tyle długą, że prawie zostaliśmy stratowani przez napływający tłum spanikowanych podróżnych.
Zajęliśmy ostatecznie peron 2. Sceny dantejskie rozpoczęły się po wjeździe pociągu na stację. Morze ludzi usiłujących wcisnąć się równocześnie do jednego wagonu, przepychanki, torowanie sobie drogi plecakiem i co cięższą torbą. Najlepsze było wypchnięcie mnie z wagonu przez jedną pannę, która nie mogla poczekać ani sekundy dłużej. Cudem udało mi się nie wpaść pod wagon - zawdzięczam to chyba tłumowi stojącemu za mną, który chcąc nie chcąc mnie podtrzymał.
Rzecz jasna wylądowałam w przejściu. Rzecz jasna w wagonie, ktory nie był ogrzewany, o czym przekonałam się w okolicach Dębicy, kiedy to udało mi się usiąść w przedziale (wcześniej było zimno ze względu na nieszczelne okna i drzwi). Rzecz jasna, prawie zmiażdżono mi stopy. Rzecz jasna, kiedy dotarłam do mojego miasteczka nie bardzo czułam, że posiadam twarz, stopy i dłonie, zaś reszta ciała przypominała mi o swoim istnieniu dygocząc jak osika.

PKP wygrało. Po raz kolejny. I zapewne nieostatni...

Z jarosławskiego pokoiku, w którym wysiadł grzejnik
Pchła marznąca.

wtorek, grudnia 20, 2005

In the middle of a hurricane

Po kolosie z neurofizjo - znów pewnie oblany. Po zaliczeniu z historii medycyny - istnieje duże prawodopodobieństwo, że zdałam i nawet zerówkę będę mieć :D - wstyd się przyznać, ale ściągałam. Po raz drugi w życiu*. Na dodatek, co jest już wysoce nieetyczne, zrobiłam to efektywnie ;)

* pierwszy raz miał miejsce w pierwszej klasie liceum podczas sprawdzianu teoretycznego z muzyki.

Przed kolosem z biochemii. Zerówką z historii medycyny. Poprawką kolosa z neurofizjo. Seminarium z fizjologii układu krążenia. Egzaminem z biofizyki. Zaliczeniami z Bardzo Ważnych Przedmiotów (jak np. filozofia lub j. francuski).

Za to w domu po dwóch miesiącach nieobecności. Domu, który w chwili obecnej jawi mi się jako oaza spokoju. Jako oko huraganu, w którym podobno panuje całkowity spokój i cisza (no to akurat pod mój dom nie podchodzi...). Domu, w którym od progu przywita mnie zapach gotującego się barszczu, farszu do uszek, pieczonego sernika i tortu z lukrem. Zapach drzewa palonego w kominku. Zapach choinki. Hałas talerzy, miauczenie kota, gdzieś w tle sączący się jazz na zmianę z kolędami. Zaś na pierwszym planie , utyskiwania mamy, że "znów nie zdąży" (zawsze zdąża) i "znów sernik opadł"(jeszcze nigdy nie był niesmaczny), gromki głos taty doprowadzający do porządku tałatajstwo w postaci swych nadreaktywnych córek i śmiech Olci skaczącej:

  1. po Pchle
  2. z braku 1. po Kocie
  3. z braku 1. i 2. po kanapie
Tak więc znikam moi Drodzy, by powdychać rodzinnej atmosfery i naładować baterie na nadchodzące wydarzenia styczniowe. Istnieje jakaś szansa, że posty będą się jednak pojawiać:) Jak mi się będzie chciało:P

Jako że ja życzeń składać nie umiem, a przez to nie lubię - a może nie umiem, bo nie lubię? - więc, na zakończenie, będę Wam bardzo po prostu i zwyczajnie życzyć spokojnych i radosnych świąt Bożego Narodzenia w gronie tych najbliższych i najukochańszych (a więc niekoniecznie w towarzystwie cioć Stefanii i wujów Kaziów), w atmosferze ciepłej i serdecznej (a więc niekoniecznie z dysputami politycznymi lub z włączonym TV w tle), z pysznym jadłem na stole (ale niekoniecznie z karpiem/gołąbkami z ziemniaków/grochem z kapustą/etc - wybrać potrawę nielubianą), ze śpiewaniem kolęd (i z tolerancją dla nieumiejących wydać z siebie jednej czystej nuty - także dla samego siebie) i z białym puchem za oknem (nawet jeśli wiąże się to z pół godzinnym odśnieżaniem obejścia...)

Have yourself a Merry Little Christmas!

niedziela, grudnia 18, 2005

I znów melancholijnie ;-)

No dobra. To JEST uzależnienie. Pewnie nawet nadające się do leczenia. Ale co ja poradzę, że nocne spacery są tak wciągające?
Po wyjściu z wigilii u S. (godnym zapamiętania jest, że do spółki z K.S. zjedli oczy i mózg pstrąga twierdząc zgodnie, że to całkiem dobre jest) i K., przed której talentami kulinarnymi chylę czoła (barszcz, uszka, pstrąg i 3 rodzaj ciastek dla... 27 osób!!!!) - grzecznie udaliśmy się na przystanek. Po drodze, rzecz jasna, T. nie powstrzymał się i rzucił śnieżką w Jogiego. Nie trafił. Trafił we mnie. Przez następne 10 minut trwała autentyczna walka na śnieżki, która zakończyła się... hmm... upadkiem... A ponieważ wyznajemy zasadę, że leżącego się nie kopie, doszło do rozejmu i udało się nawet zdążyć na tramwaj:)
Na Placu Wszystkich Św. ostatecznie pożegnałam się z Jogim i wsiadłam w 8. Włączyłam discmana i... nie wytrzymałam. Wysiadłam pod Bagatelą. Po raz n-ty szłam Karmelicką, po raz n-ty oglądałam kamienice i ludzi wokół, i po raz n-ty chciałam żeby mój dom był dalej niż jest.
Niestety, jest on dość blisko. Będąc już prawie pod blokiem zadarłam głowę do góry.
Mleczno-różowawe chmury sunące całkiem raźnie, atramentowe niebo i księżyc w pełni. Biało-srebrny. Zagadkowy. Z lekko ironicznym uśmiechem spoglądający na ludków zamieszkujących Ziemię. Pobłażliwie zerkający na zakochanych, którzy pod jego urokiem dali się ponieść chwili. Smutnie ocierający łzę za tymi, którzy przez niego skończyli z życiem. Cierpliwie wysłuchujący wypocin mniej lub bardziej miernych poetów i literatów.Hmm... chyba się zagalopowałam. Niemniej jednak te i podobne im myśli zawładnęły mną przez jakiś kwadrans, kiedy jak ostatnia idiotka stałam pod drzwiami do klatki schodowej wgapiając się w niebo i słuchając jak Adam Nowak śpiewa mam imię nazwisko i pracę wiem że to wszystko stracę pewnego dnia zostanie szuflada i klisza i cisza na pewno cisza zamiast ja [...] i zwolnię trochę przestrzeni i nic się naprawdę nie zmieni naprawdę nic...

Ale w discmanie wysiadły w końcu baterie, księżyc zasłoniły chmury, zza okna wychynęła Kochana Sąsiadka Nr 1 i warknęła przemiło "A co pani tu tak stoi? Znów pani późno do domu wraca!" i zimowy nastój prysł jak mydlana bańka.
Więc wróciłam do domu i nie mogąc się powstrzymać napisałam kolejnego posta o tej samej tematyce i nawet nie liczę, że ktoś dobrnął do tych słów, a jeśli dobrnął to zapewne z ziewnięciem i z komentarzem "Pomysły się jej kończą to pisze o romantycznych pierdołach."
W nagrodę dla tych, którzy dotarli do końca - obiecuję, że zrobię wszystko, by ten post był ostatnim z cyklu Kocham Grudniowe Noce ;)


czwartek, grudnia 15, 2005

Co mówi Google?

Taaak. Analiza danych ze StatCountera dostarcza mi od pewnego czasu mnóstwa rozrywki. Obserwując listę rankingową wpisywanych w google słów kluczowych naprawdę można zdobyć ogląd na temat treści mojego bloga.
A oto najczęściej wpisywane słowa kluczowe:
1. to se kurwa polatałam (Grr to wszystko przez nasze durne odzywki!)
2. pani potrzeba taksóweczka (jak wyżej...)
3. najtrudniejsze studia (to chyba wynik mojego jojczenia ostatnimi czasy ;) )
4. Chirurdzy (Grey's Anatomy) (hyhy, a jakby mogło zabraknąć fanki J.C. :-> )
5. Podręcznik Mercka (w końcu moja linkownia bogata jest :D )

Co ciekawsze, acz pojedyncze przypadki zapisywałam. Oto one:
- blog spódniczki (nie wiem jak teraz, ale jeszcze dwa tygodnie temu byłam na 3.miejscu...)
- dziewczyny z Jarosławia (taaa, bo przecież ja tu konkurencję robię serwisom towarzyskim)
- ile pchła ma nóg (tu pojawia się problem o jaki rodzaj pchły chodzi...)
- opisy gg (ludzie naprawdę nie mają co robić tylko szukac pomysłów na opisy do komunikatorów?!)
- tekst do filmu dear wendy (co to w ogóle za film??!!)

Są też hasła stricte medyczne...
- mri kolana
- dren ringera
- wzory sprawozdań z biofizyki (oj te sprawozdania...)
- reaktywne formy tlenu
- insulina stymuluje trasport
- resekcja przełyku + znieczulenie
- biochemia artykuły
- fizjologia odruchy

A najlepszy smaczek zostawiłam na koniec... Po wpisaniu tego hasła mój blog wyskakuje w pierwszej dziesiątce wyników. A jest to...
"potomstwo niedzwiedzia polarnego"

Nie mam więcej pytań, Wysoki Sądzie...

P.S. (18.12) Zrezygnowałam z ciasteczek - pojawiły się w związku z nimi problemy techniczne, których na razie nie chce mi się rozwiązywać ;)

środa, grudnia 14, 2005

Noc...

... i nocne myśli, nocne buszowanie po necie i ten fragment, który jakoś strasznie uderzył mnie swoją prawdziwością:

"R: Ludzie mają błędne założenia, uważają że miłość jest dla każdego i że im się należy. Każdemu się należy, tak jak za PRLu raz na rok para butów. A miłość nie jest dla każdego i nie każdemu się przytrafi. To nie tylko kwestia tego że ludzie nie są zdolni do - życie przekarmia ich słodkimi iluzjami, potem rzygają z niemożności i dziwią się, skąd się w nich tyle tego bierze. Potem rzygają żółcią. Potem pustką.
S: Niemożność.
R: Tak. Ludzie muszą mieć w sobie predyspozycje żeby się zakochać. Tak jak muszą mieć predyspozycje żeby wierzyć w boga. Religia to zawierzenie, miłość to pozwolenie sobie na ufność. Wyłącza się racjonalność i mechanizmy obronne. Nie każdego stać na taką lekkomyślność.
S: Znak czasów?
R: Czy wszystko trzeba zwalać na czasy w których żyjemy? To chyba kwestia dojrzałości. Najpierw dojrzewa się do samotności. Przestaje się uciekać w ludzi by uciec przed samym sobą. Przed tym że czujesz w sobie dziurę, która cię zasysa, i sprawia ci fizyczny ból, tak silny że rozmawiasz z nim w myślach żeby go oswoić. To jak mieć w sobie pustkę która boli. Potem dojrzewa się do bycia z drugim człowiekiem. Do miłości. Do czułości, która jest olbrzymią stratą energii i teoretycznie nie ma większego sensu."

Dobranoc :)

wtorek, grudnia 13, 2005

Grudniowe szare dni...

Szaro, brudno na ulicach. Ciemno, smutno w domach. Nie ma słońca, nie ma śniegu,wszędzie tylko chmury i deszcz. Nie dziwota, że żabojady nazywają pluchę brudną pogodą.

A jednak... Niezwykły urok ma siedzenie w wygodnym fotelu z filiżanką gorącej kawy zagryzanej maślanymi Walkersami i wsłuchiwanie się w stare dobre Culture Clash vol.2 przeplatane schizofrenicznym piosenkami pana Tarmac. I to właśnie teraz. Gdy za oknem ogołocone z liści drzewa i szarawe niebo. Gdy wisi nade mną kolejne kolokwium z fizjologii a ja po prostu, najzwyczajniej w świecie, przestałam się przejmować.
Tak, depresja mi minęła.
Tak, wrócił stary wystrój - doszło do niebezpiecznego przerostu formy nad treścią a to szkodliwe jest :)

I przy okazji dziękuję jednem stałemu, cichemu Czytelnikowi bloga. Za rozmowę i za wsparcie. Za zrozumienie i za wiarę. Za to, że nie trzeba przed Nim niczego udawać.

niedziela, grudnia 11, 2005

Chodząca katastrofa...

No tak. Pewnie wszyscy już zauważyli, że blog jakoś dziwnie zmienił wystrój. Tak to jest jak jedna blondynka o Naprawdę Mikroskopijnym Rozumku w tym samym czasie streszcza tekst po angielsku, uczy się neurofizjologii i próbuje coś zmieniać w CSSie. Pokarało mnie. Merde. Szlag trafił cały wystrój bloga. Linki też. Pies by to kopał. I gryzł. I wścieklizną zaraził. Na razie blog będzie ubogi. Proszę o wybaczenie. Do niczego się nie nadaję...

P.S. (godzinę później) "The Doors Concerto" by Nigel Kennedy uspokaja... W pierwszej chwili miałam ochotę popełnić harakiri.
W końcu mogło być gorzej. W końcu mogłam zrobić to, co zrobiłam 8. października...
Zaraz. Przecież ja to właśnie zrobiłam. Inteligentny człowiek zapisałby kopię strony w notatniku czy innym edytorze zanim zacząłby zabawę w Javę, ciasteczka i inne html'y... U mnie nie istnieją fale beta. Mój mózg ciągnie na jałowym biegu. Załamałam się.
Niech mnie ktoś przytuli.

/Pchła nieutulona w żalu

Neurologia jaka jest, każdy widzi...

Jak już wspominałam, ostatnie zajęcia z fizjologii odbywały się w klinice neurologicznej. Pierwsze prawdziwe ćwiczenia kliniczne. Pierwszy kontakt z pacjentem.

Zasiedliśmy w drugiej ławce. Optymalnie - wystarczająco blisko, żeby wszystko widzieć i bezpiecznie daleko od wykładowcy.
Prowadząca pani doktor - blondynka pod pięćdziesiątkę. Twarz bez emocji. Cichy głos, bez wyrazu.
Pacjent 1. - chłopak 25 lat. Spadł z rusztowania z 8. piętra - robił elewację i chciał szybciej skończyć pracę. Czaszka z prawej strony wklęsła - była konieczna trepanacja czaszki ze względu na krwiaka. Lewa ręka wciąż całkowicie niesprawna, z nogą nieco lepiej. Patrzymy ze S. po sobie: S. odwraca głowę, mówiąc "Chyba za miękki jestem". Ja po raz pierwszy na tych studiach mam ochotę płakać. Dalej jest tylko gorzej...
Pacjent 2. - pani koło 50 lat, mocno zdenerwowana. Powoli traci władzę w nogach. Upada bez powodu, prawą nogą już tylko powłóczy. Nie miała żadnego urazu, żadnych chorób, nie nosiła wielkich ciężarów. Niewiadomo co jej jest, po tygodniu badań wypuszczają ją do domu nie postawiwszy żadnej diagnozy.
Pacjent 3. - roześmiany pan. Sam z siebie się przedstawia, radośnie pokazuje jak mu drżą mięśnie, optymizm po prostu z niego tryska. Nawet wtedy, gdy mówi, że właściwie sprawną ma tylko prawą rękę, ale i ona ciągle słabnie. Zastanawiamy się ze S. co mu jest. S. szepcze "Widac po nim, że stwardnienie rozsiane". Po jego wyjściu, pani doktor mówi nam diagnozę "Stwardnienie zanikowe boczne." Żadnych możliwości leczenia. Pan w końcu przestanie nawet móc połykać i oddychać. Po prostu się udusi.
Pacjent 4. ma problemy z równowagą. Też dopiero po jego wyjściu, pani doktor mówi, że cierpi na nieuleczalną i postępującą degenerację móżdżku. Może się zdarzyć, że choroba się zatrzyma na jakiś czas. Może też być tak, że będzie postępować i w końcu całkowicie unieruchomi pacjenta.

Pani doktor widząc chyba nasze przybicie mówi po krótkiej przerwie, że teraz będzie optymistyczniejszy przypadek. Sześćdziesięcioletni pacjent z chorobą Parkinsona. Według pani doktor jest to przypadek optymistyczny, bo można stosować leczenie objawowe i nieco łagodzić skutki choroby. Pan lewą ręką w ogóle nie rusza, ledwo chodzi, nie może sam się ubrać, trudno zrozumieć co mówi, nie wspominając już o pisaniu.
Optymistyczne jak cholera.

I wreszcie ostatnia pacjentka. Na dobicie. Pokazanie w jak porąbanym kraju żyjemy. Pani ma osłabione odruchy, do kolan i do łokci niedoczulicę. Poza tym oczywiście trudności z poruszaniem się. Nasze wspaniałe państwo orzekło jednak, że pani do pracy się nadaje i zabrali jej zasiłek.

I to jest właśnie moja ukochana neurologia. Jej główną funkcją jest diagnozowanie. Mówienie pacjentom lub ich rodzinom o trwałym kalectwie, paraliżu, niepełnosprawności umysłowej, śpiączce, śmierci.
A na pytanie "Co można zrobić?" prawie niezmienna odpowiedź "Nic."

sobota, grudnia 10, 2005

Blogger opanowuje świat

Do szerokiego grona blogujących dołączyła bardzo mi bliska osóbka. Zwą ją różnie: Gosia, Margaret, Mała...
Dla mnie to jest i będzie po prostu Grr:)
Życzę dużo odwagi w starciach z Bloggerem, CSSem i sprzętem komputerowym, który doprowadza Cię do szewskiej pasji:D

P.S. Odkryłam właśnie pewien trik z CSSem - w chwili wejścia na bloga bylibyście powiadamiani o tym, czy pojawiły się nowe komentarze. Zamieszczam więc ankietę, czy jesteście na "tak" czy na "nie". Macie tydzień na podjęcie decyzji - za bardzo wkurza mnie ten biały prostokąt w sidebarze, żeby go trzymać dłużej niż 7 dni ;)

Kucharką, ach kucharką być!

Początkiem tygodnia miałam wizję. Upiec ciasto. Dokładnie jedno wybrane ciasto o wdzięcznej nazwie "Tarta łasucha". Zakupiłam więc migdały, śliwki, morele suszone, rodzynki, cynamon i całą masę innych składników. Z pożądaniem wpatrywałam się w kartkę z przepisem każdego ranka wiedząc, że jedynym dniem kiedy będę miała czas na zabawę w mistrza kuchni jest piątek.
Nadszedł ów wyczekiwany przeze mnie piątek. Początkowo trudno go było zaliczyć do optymistycznych dni. Zajęcia na klinice neurologicznej wpłynęły na mnie dość dołująco - na tyle dołująco, że opiszę je w osobnym poście. Z nosem na kwintę, telepiąca się z zimna jak osika na wietrze, w towarzystwie jeszcze bardziej telepiącej się G. ("Kkkkasiaaaa, choooodźmyyyy juuuuż"), udałam się do domu.
Humory poprawiły się nieco po pierogach mojej mamy i muzyce z płyty "Listopad" autorstwa Tomka, znanej już chyba większości grupy 12 :)
Przystąpiłam więc do ataku na przepis mając za kibiców jedynie G. i Tadeusza (czy wszyscy Czytelnicy znają Tadeusza? Jak nie to zrobię posta zapoznawczego;) ). Z ciastem poszło całkiem zgrabnie. Kruche co prawda dziadostwo było, ale po jakichś 10 czy 15 minutach udało mi się je zagnieść. Nadzienie też nie stanowiło większego problemu. W końcu jednak należało zabrać się za polewę.
"100 ml śmietany" - chlust.
"2 jajka i jedno żółtko" - chlust.
"200 ml mleka" - chlust.
"50 g cukru, cynamon, wanilia" - sypnęłam szczodrze.
"Ubić mikserem na puszystą masę". Zaczęłam ubijać. Wkrótce parapet, okno oraz podłoga były w jasnokremowe ciapki. G. uparcie je zmywała, ale była to raczej Syzyfowa praca, bo z każdą minut ciapek robiło się coraz więcej. Wyłączyłam mikser. Płyn w misce wyglądał może nienajgorzej, ale zdecydownaie nie przypominał "puszystej masy".
"Ubijaj dalej" zarządziła G.. Ubijałam dalej. W ciapkach było już wszystko w promieniu jednego metra. Spieniony płyn w misce dalej pozostawał jednak tylko płynem.
G. podejrzliwie przyjrzała się śmietanie, którą dodałam. "Kasia, czy to na pewno 36 - procentowa śmietanka?"
Zacukałam się trochę. Zasugerowana mamą oraz namiętnie oglądanym Pascalem, który zawsze dodaje Rama Cremefine zaopatrzyłam się właśnie w tę śmietankę. Niestety na opakowaniu nie było słowa o procentach tłuszczu. Zdesperowane, wylałyśmy kremową ciecz do ubikacji a G. poleciała po śmietankę i nowe jajka.
Zabawa zaczęła się od nowa. Co najlepsze, z identycznym skutkiem jak poprzednio. Stanęłyśmy skwaszone nad nieszczęsną miską zastanawiając się co zrobiłyśmy źle. G. wzruszyła ramionami, klepnęła mnie pocieszająco w ramię i zasiadła przed komputerem, mówiąc mi na odchodnym "Co się martwisz? Pizza z Etny zawsze jest smaczna"
Zostałam sama na placu boju. Ciasto było już podpieczone, wystarczyło rozłożyć nadzienie i zalać całość tą cholerną polewą. "Raz się żyje" pomyślałam i wylałam tę mleczno-jajeczną zupę do formy.
Zajrzałam do kuchni po jakichś 15 minutach. Przetarłam oczy. Cholerna polewa zaczynała tężeć.
"G.!" - wrzasnęłam. "G., ta polewa się zastyga!"
G. wpadła do kuchni. Zerknęła do piekarnika i z obłędem w oku wykrzyknęła pamiętne słowa:
"Nie ma cudów! Nie ma drugiej strony! Sąsiad ma bardziej zieloną trawę!* TO się nie mogło udać!"
Udało się jednak. Gdy później zjawili się T. i S., my pełne dumy zaprezentowałyśmy nasz wypiek. Chłopcy okazali się nieocenieni - T.: "Ooo, zrobiłaś pizzę!", S. (po pierwszym kawałku i propozycji dokładki): "Nie, dziękuję. Za chwilę. Jak mnie zęby przestaną boleć."
Pocieszyła mnie tylko A., która dotarła nieco później: "Dziwne. Nie cierpię rodzynek, ale w tym cieście mi smakują" oraz G., która zażądała przepisu.
Ustaliliśmy przy okazji, że ciacho najlepiej smakuje z czerwonym winem i Bregovicem w tle, a także zaprojektowaliśmy (a właściwie G. i T. zaprojektowali) wystrój ścian w moim pokoju - w najbliższym czasie zamierzam zaopatrzyć się w plakat "Kabaretu":)

Kilku osobom z eks grupy 12 nie udało się niestety zakosztować moich wypieków, ale wiedzcie, że nie odpuszczę Wam następnym razem :P

Znad neurofizjologii: Pchła kucharka :-)

*Cytat z piosenki Travisa "Side":

:
You'll realise one day
That the grass is always greener on the other side
The neighbour's got a new car that you wanna drive
And when time is running out you wanna stay alive
We all live under the same sky
We all will live, we all will die
There is no wrong, there is no right
The circle only has one side



środa, grudnia 07, 2005

Pomieszanie z poplątaniem

Uważaj na siebie... na drzwi - lubią się same zamykać, kiedy jesteś w progu; na krzesła - odjeżdżają jak siadasz...

by G., 11.07.2005, po dyżurze na bloku operacyjnym

Kiedy byłam dzieckiem, nie wiedziałam co to pech czy złośliwość losu. Moje problemy ograniczały się w zimie do tego, żeby na święta Bożego Narodzenia była Coca-Cola (napój, który smakowałam maksymalnie 2-3 razy do roku) a w lecie do tego, żebym nie była zmuszona przez kochaną Rodzicielkę do wyjścia na podwórko*. Wiosną i jesienią problemów nie miałam - książki potrafią dziecku wynagrodzić wszystko.

* towarzyszką moich zabaw miała być szczerbata Ania, z którą za grosz nie miałam kontaktu i która ciągle gadała o spinkach, frotkach do włosów i zabawie w dom (wolałam klocki Lego). Z tym wyjściem na podwórko to eskalacja problemu przerosła chyba nawet moją mamę - doszło do tego, że byłam wystawiana za drzwi z rozkazem "Masz siedzieć na polu** co najmniej pół godziny". Wracałam ze szlochem po 10 minutach błagając o wpuszczenie mnie do środka. Mama gromkim głosem oświadczała, że jeszcze 20 minut i żebym zachowywała się jak normalne dziecko (czytaj grała w klasy, bawiła się w berka i łaziła po drzewach - tego ostatniego dotąd nie umiem). Po 5 minutach z powrotem waliłam w drzwi, że chcę poczytać i czemu Ona mi nie pozwala.
** prosze się nie czepiać wyrażenia "na polu" - ja z Galicji ciężkiej jestem :P

Niestety, dorosłam. Los dla dorosłych nie jest tak wyrozumiały. Prawa Murphy'ego obowiązują a słowa G. cytowane na początku są nie bez powodu mottem dzisiejszego posta.
Wczoraj znów poszłam spać przed 3. Nie, żebym się uczyła. Skąd. Po prostu o 2 zbuntowałam się biochemii i zaczęłam grać w NFS Underground...
Budzik nastawiłam na 7 (8.30 zajęcia). Budzik zadzwonił. Obudziłam się. Wyłączyłam budzik. Poszłam spać.
Obudziłam się godzinę później. Dzwonię do G. i mówię, że się spóźnię. Co najmniej pół godziny.
G. z paniką i przerażeniem w głosie pyta mnie: "A jak ja mam otworzyć plik ze sprawozdaniem?" Odłożywszy telefon, uświadamiam sobie, że w swoim lenistwie nie poinstruowałam ani G. ani S. jak obchodzić się z komputerem na biofizyce (podział ról wyklarował się bowiem następujący: G. - teoria, S. - wykonanie, Pchła - obróbka komputerowa z malowaniem wykresów i innych pierdół). Dzwonię więc po taksówkę - przyjemność spania godzinę dłużej kosztowała mnie 9, 80 zł.

Tuż potem, edukujemy się z zakresu glukoneogenezy. Zwalniam się wcześniej, bo jadę do Galerii Kazimierz kupić Oli prezent (docentowi mówię, że mam ważną sprawę do załatwienia). Oczywiście tuż po wyjściu uświadamiam sobie, że nie mam numeru telefonu do Pawła (który wcześniej zapisywałam w telefonie! - ewaporował się czy co...) a muszę się z nim koniecznie skontaktować. Spłoniona robię nawrotkę na seminarium i proszę G. o telefon. Docent się ze mnie śmieje - kurde, wszyscy się ze mnie śmieją!
Jestem wreszcie w tramwaju. Przed samym Rondem Grzegórzeckim pojawia się kontroler. Ja do ich widoku nie jestem przyzwyczajona. Raz, że rzadko tramwajami jeżdżę, dwa, że jakoś mi się trafia ich nie spotykać. Nerwowo szukam biletu - na szczęście choć raz był na swoim miejscu. Dojeżdżamy do ronda. No i ja myślałam, że tramwaj się jeszcze nie zatrzymał albo że kanar coś zablokował albo że ja nie wiem co myślałam. Grunt, że stoję jak idiotka przed drzwiami i czekam niewiadomo na co. Jakiś litościwy człowiek nacisnął guzik i popatrzył na mnie z politowaniem. Drzwi się otworzyły. W tym momencie, nie wiedziałam czy się rozpłakać nad moją głupotą czy się śmiać. Wybrałam to drugie.
Chichocząc pod nosem dotarłam do GK - zgubiłam się tylko 2 razy, kupiłam co miałam kupić (po półgodzinnej konsultacji telefonicznej z Rodzicielką wybrałam Młodej... brązową spódnicę ;) ), wróciłam na przystanek i po 2 przesiadkach byłam w domu.
Teraz czuję się bezpieczna. Przynajmniej tu się nie zgubię, nikt ani nic mi nie zrobi krzywdy a konsekwencje mojego braku rozumu wraz z niezmiennie działającymi prawami Murphy'ego pozostaną moją słodką tajemnicą;)

PS Wpadłam na genialny pomysł zarobkowania- jeśli ktoś ma dość uporządkowania i spokoju w swoim życiu, to za niewielką opłatą jestem w stanie sprawić, że chaos i zawirowania psychiczno-fizyczne będą mu towarzyszyły na co dzien.

piątek, grudnia 02, 2005

Spódniczki w aspekcie neurologicznym

Niektórzy mają niesłychany dar do wplątywania się w najgłupsze sytuacje. Jakiś rys charakteru, wyraz twarzy, zachowanie, Bóg wiec co, sprawia, że niechcący rzucają się w oczy.
Dziś rano umyśliłam sobie, że pójdę na zajęcia w spódnicy. Mojej ukochanej, brązowej, krótkiej spódnicy.
Jeden wykład (fizjologia snu), drugi (jedyne co wiem to to, że dotyczył cyklu pentozofosoforanowego - 45-minutowy wykład z biochemii okazał się być idealnym czasem na interesujące dyskusje:)) i wreszcie zmora całego tygodnia. Fizjologia. Zmora tym razem o tyle straszna, że nie umiałam NIC. Z nadzieją, że osób, które oceny już mają, nie będą pytać wkroczyłam na salę ćwiczeniową i... odkryłam, że nie mam zeszytu do sprawozdań. Wizja pani doktor znęcającej się nade mną za jego brak nieco mnie przestraszyła. Siedzę więc cicho jak mysz pod miotłą i modlę się, żeby pani dr nie przyszedł do głowy spacerek wzdłuż ławek.
Biednemu zawsze wiatr w oczy...
Pani doktor sprawdziła obecność, podyktowała tematy zajęć i spokojnym krokiem twardego esesmana (ten stukot obcasów... brr) zaczęła iść w moim kierunku. Minęła 1. osobę, 2., 3., 4., (tudum tudum tudum), 5., 6., 7. (zaraz dostanę zawału), 8., 9., 10., 11. (nie, to nie zawał. To już asystolia)...12., 13., 14., 15., S., G....
"Pani!" - wytknęła mnie palcem pani doktor.
Umarłam.
"Co się pani tak boi? Proszę za mną"
Nie umarłam jednak. Umrę za chwilę. W najgorszych męczarniach, torturowana pytaniami o odruchy, pętle gamma i pola Rexeda.
"Pani sobie tu siądzie" - pani dr wskazała krzesełko. "Proszę państwa, proszę podejść bliżej - będziemy badać odruchy neurologiczne"
Sala gruchnęła śmiechem i wszyscy skupili się przy mnie, jakbym była jakimś egzotycznym królikiem doświadczalnym co najmniej.
Siedziałam więc sobie na krzesełku, za sobą miałam panią dr (okropne uczucie, kiedy mówiła o mnie "ona" i nawet nie widziałam, co znów mi zrobi ) a przed sobą 30 osób wpatrzonych z natężeniem w moje kończyny górne i dolne. Wszyscy świetnie się bawili, kiedy odskakiwało mi przedramię, zginały się palce, prostowały nogi w kolanach (idiotyczne uczucie, kiedy ni z tego ni z owego, bez mojego pozwolenia, noga ośmiela się sunąć do przodu).
Niewątpliwie najlepiej oczywiście bawiłam się ja. Krzesełko i badanie odruchu z mięśnia trójgłowego pozostanie w mej pamięci jako jedno z najtraumatyczniejszych przeżyć w moim życiu. Pominę fakt, że czułam się dość nieswojo, gdy pani doktor bawiła się moimi włosami. Chyba nie powinnam już nic pisać...

Więc wszystko przez spódnicę. Wywiad środowiskowy wykazał, że byłam jedyną dziewczyną ubraną w spódnicę - w spodniach ciężko sprawdzać odruchy.

Dlatego nigdy więcej spódnic na fizjo. Nigdy więcej... (aż do następnego razu :-> )