piątek, marca 31, 2006

Des visages, des figures

Więc słucham Noir Desir i myślę sobie, że strasznie kiczowato nazywa się zespół, którego piosenki są zupełnie niekiczowate i że żeby wymyślić nazwę Ciemne Pożądanie trzeba było zaciągać się tą całą marie-jeanne przez dość długi okres czasu. Ale czego wymagać od człowieka, który zadźgał nożem swoją narzeczoną w hotelowym pokoiku.
Poza tym, wciąż toczę duchową walkę między chęcią posiadania błękitnego Mr Bean Sony (lansu lansu) a zakupem zwykłego Mr Empeczy-Plejer Noname z allegro.
Poza tym, życie to jedno pasmo wielkich przypadków (albo małych zrządzeń losu, jak kto woli) i wraz z H. w następnych wyborach będziemy głosowały na McD i McS, których uprzednio sklonujemy (inny scenariusz obejmuje okresową wymianę partnerów, żeby nam się nie znudzili i co by sprawiedliwie było. Oba scenariusze przewidują zakończenie pt. and they lived happily ever after)
Poza tym, najchętniej dokonałabym spektakularnego przekrętu finansowego, spakowała manatki i uciekła na Kajmany, ale po pierwsze nigdy nie miałam żyłki do interesów, po drugie wszystkie wakacyjne ciuchy zostały w domu a po trzecie nie wiem, gdzie są Kajmany.
Poza tym drga mi lewa brew i nie bardzo wiem czy to oznacza, że mam tętniaka mózgu (co raczej jest mało prawdopodobne, bo mimo ostatnich uszkodzeń na ciele nie doznałam urazu głowy), a może udar (bo miażdżyca to "choroba bezobjawowa, aż do wystąpienia objawów"), czy też może po prostu brakuje mi magnezu.
Poza tym, zamiast powtarzać o reabsorpcji i wydalaniu sodu ("endotelina i interleukina 1 wzmagają natriurezę przez zwiększenie biosyntezy PGE2") piszę kolejną bezsensowną notkę, którą w gruncie rzeczy rozumie tylko sama autorka i to nie do końca.

wtorek, marca 28, 2006

Integracja - dezintegracja

Tak wyglądały zajęcia zintegrowane rok temu...














A tak w tym...














Rzecz jasna, oba zdjęcia pokazują przypadki skrajne - w przypadku pierwszym wykład dotyczył patomorfologii raka sutka a prowadząca mówiła wyjątkowo monotonnym głosem, w przypadku drugim przeraźliwie nudnego wykładu z równowagi kwasowo-zasadowej. Ale może po kolei.

Czym są zajęcia zintegrowane? Dwa dni w roku, pod rząd, odbywa się cykl wykładów dotyczących jakiejś jednostki chorobwej czy też ważnego zjawiska medycznego. I tak w tamtym roku, był to wspominany rak sutka (najpierw wykłady z tzw. podstaw - anatomia i patomorfologia a potem prawdziwy smaczek - metody leczenia połączone z transmisją "na żywo" z sali operacyjnej, gdzie odbywała się mastektomia) oraz - drugiego dnia - wrodzone choroby serca u dzieci.
W tym roku były to miażdżyca (niezwykle interesujący temat i równie interesujące wykłady) oraz równowaga kwasowo-zasadowa (o której wiele napisać nie mogę, bowiem po 2 wykładach bezczelnie się zmyłam).

Brzmi bardzo profesjonalnie i naukowo, co? No to teraz do rzeczy. Tematyka tematyką, choroby chorobami, wykłady wykładami, ale czy wy zdajecie sobie sprawę, jak bardzo podzielna jest uwaga przeciętnego studenta?! Jak wiele można robić na takich wykładach oprócz notowania i słuchania o eksperymentalnych metodach leczenia miażdżycy terapią komórkową?
I tak, dnia pierwszego, kiedy to jeden z wykładowców nie przyszedł i mieliśmy godzinę przerwy między wykładami, zdołałyśmy z G.:
- stworzyć nowy ranking najprzystojniejszych facetów
- poobserwować kilka szczególnych przypadków OIEMów i niezbyt humanitarnie ponabijać się z nich wraz z niejaką M. ("i babka chce, żeby oni coś przeczytali, a oni nie są w stanie, ponieważ gulgocą, bo zobaczyli w czytance słowo seks")
- ustalić co należy nosić tej wiosny a czego nosić nie należy NIEZALEŻNIE od pory roku (zdecydowanie odradzamy beżowe majtasy w stylu Bridget Jones oraz zbyt niskie biodrówki)
- wymienić najświeższe plotki (tzn. nie ukrywajmy bolesnej prawdy - G. uświadamiała mnie w zakresie ostatnich wydarzeń towarzyskich a ja tylko potakiwałam, bo w tych sprawach jestem jak Johnny English - nie wiem nic)
W trakcie zaś wykładów, jak zwykle wykazałam się inteligencją blondynki, zrzucając wszystko z rozkładanego pulpitu i robiąc taki huk, że pół sali obróciło się w moją stronę. Poza tym, miażdżyca naczyń wieńcowych i kardiochirurgia zaineteresowały mnie do tego stopnia, że nawet zaczęłam brać pod uwagę "sercowe" specjalizacje ;)

Dzień drugi (dzisiejszy) upłynął w diametralnie innej atmosferze. Tchnęło marazmem i niechęcią - poczynając od braw dla pani profesor S. w momencie, kiedy pani profesor po prostu zrobiła nieco dłuższy wdech i wcale nie zamierzała kończyć wykładu a kończąc na profesorze D., który spuentował wykład oświadczając bardzo niepedagogicznie, że wśród jego kolegów z roku jest dziewiętnastu profesorów, z czego siedemnastu jechało na trójkach i czwórkach ("z tamtych dwóch pozostałych - jedna była bardzo mądrą osobą a druga była wariatką"), z czego płynął wniosek jasny i oczywisty - niewarto nadmiernie się uczyć.

W trakcie zaś samych wykładów działy się rzeczy następujące:
a. notorycznie przeszkadzałam G. w nauce fizjologii, pokazując zdjęcia w telefonie ("patrz jakiego mam ładnego kotka", "no zobacz jak Ola tu fajnie wyszła", "ooo a to jest Pimpek!"), szturchając ją profilaktycznie w żebra i opowiadając o tym, jak to po raz kolejny uderzyłam się w ten sam łokieć
b. należałyśmy do grupy osób bijących brawa profesor S.
c. odnalazłysmy odpowiedniki panów McDreamy i McSteamy wśród osobników płci męskich II roku Wydziału Lekarskiego Collegium Medicum.
d. prowadziłyśmy wyszukane konwersacje pisemne na temat noszenia pierścionka zaręczynowego i chodzenia na wykłady z genetyki
e. robiłyśmy to, co wychodzi nam najlepiej - stosowałyśmy zasady stowarzyszenia NJME.

Po absolutnie nagannej dezercji z arcy-ciekawych zajęć zintegrowanych udałyśmy się do dziekanatu, gdzie pani Mira zapytała mnie podejrzliwie "Pani jest z drugiego roku? Zajęcia zintegrowane się już skończyły?". Zacukawszy się lekko wydusiłam w końcu z siebie "Yyy, przerwa jest" i uciekłam jak najszybciej się dało (zdaję sobie sprawę, że pójście do dziekanatu w trakcie zajęć nie było zbyt mądre).
Następnie udałyśmy się z G. w kierunku mojego mieszkania i zajęłyśmy się jedzeniem, mówieniem, jedzeniem, chichotaniem i znów jedzeniem, po czym dowiedziałam się, że załatwianie biletów na dobry koncert w dniu tegoż koncertu to pomysł już nie tyle niemądry, co po prostu IDIOTYCZNY a kara za pomysły idiotyczne jest bolesna - na koncert nie poszłam. Miast tego, znów przeszkadzałam G. w nauce (tym razem biochemii) a potem mokłyśmy obie pod parasolem (to jest możliwe) i z zafascynowaniem oglądałyśmy w Księgarni Naukowej opasłe dzieła pt "Chirurgia", "Pediatria", "Farmakologia" i zastanawiałyśmy się po cichu w co myśmy się wkopały, wybierając te studia. Odprowadziłam jeszcze G. na lektorat z j. niemieckiego, spotykając po drodze naszego prywatnego McSteamy'ego, który minął nas i pozostawił w stanie lekkiego oszołomienia, po czym wróciłam do domu, by zagłębić się w lekturze "Genomów" pana Browna...

I tak, proszę ja was, wyglądały zajęcia zintegrowane Anno Dominium 2006.

niedziela, marca 26, 2006

Blondynka znów w akcji...

Znacie kogoś, kto rozbił sobie łokieć... rurą od odkurzacza? Nie? A może chociaż kogoś, kto strącił mało stabilną półkę prosto na swoją stopę? Też nie?
Ooo, ktoś na sali podnosi rączkę! Jak miło! To ja mam jeszcze jedno pytanie - a czy temu komuś przydarzyły się obie sytuacje? Tak?! No co za zbieg okoliczności! A czy nastąpiły te sytuacje naraz czy z dużym odstępem czasowym? Ooo, 20 lat! No sporo, sporo...
Czyli NIKOMU z tu obecnych rura od odkurzacza nie zrobiła krzywdy ani półka nie spadła na stopę w ciągu jednego dnia? Nikomu?! Naprawdę?!

To ja się pójdę schować do szafy...

PS Przy okazji okazało się, że rzeczywiście te studia wpływają źle na psychikę człowieka - stojąc w łazience i obserwując z niezdrowym zainteresowaniem skapującą z łokcia krew, przez głowę przemknęła mi myśl "Szkoda, że tak słabo sobie to rozcięłam. Może gdyby rana była głębsza, to bym zobaczyła z bliska jak się zszywa?..."

PPS Do ludzi mieszkających z rodzicami: jaki wy macie w domu skarb! Jak wspaniale jest wiedzieć, że ktoś mnie zbudzi na wykład i przygotuje śniadanie! Jak wspaniale jest mieć znów porządek w domu (ta rura od odkurzacza nie wzięła się znikąd...) i, przede wszystkim, jak wspaniale jest jak ktoś przytuli i pocieszy chlipiącą sierotę z rozbitym łokciem i stłuczoną stopą...

sobota, marca 25, 2006

Yesterday

Wszystko zależy od punktu widzenia. G. u siebie, ja u siebie. Tym razem ograniczę się do suchego zaprezentowania faktów, ocenę ekhem... wartości naszych rozmów pozostawiając Czytelnikom.

Wykład z fizjologii nerek. Profesor mówi o tym, jak estrogeny wpływają na powstawanie obrzęków u kobiet pod koniec cyklu
G.: Nie lubię estrogenów. Nie dość, że pryszcze przez nie mam to jeszcze przez nie puchnę!
Ja (po chwili milczenia): Ja nie lubię układu parasympatycznego, właściwie bez powodu, nic mi nie zawinił.
G.: A to ja sympatycznego.
Ja: I histaminy. Wredna suka.
G. (po chwili milczenia): Wiesz, że to nienormalne?

Idziemy na wykład z genetyki. Słońce mocno świeci, Grr wyciąga okulary przeciwsłoneczne.
Ja: W tych okularach wyglądasz jak agent.
G.: Muszę je mieć. Bo jak ich nie mam to mrużę oczy i mi się robią te... no... kozie stópki.
Ja: ?
G.: No... KURZE ŁAPKI.

Zajęcia z fizjologii. Próba wysiłkowa. Kolega K. podpięty do dwunastu elektrod, z dziwnym ustrojstwem na głowie i rurką przez którą oddycha, żeby było szczelniej. Wiadomym jest, że mówić nie może. Dr Ś mówi, że gdyby K. już nie dawał rady, to żeby podniósł lewą rękę.
Ja: A co jak podniesie prawą?
G.: Padnie.

jak wyżej. Patrzymy na monitor komputera i obserwujemy pobór tlenu i wentylację minutową
Ja: Tyyy, patrz ile on już powietrza pobiera na minutę.
G.: Ej, my się zaraz udusimy - on cały tlen zużyje!

Próba wysiłkowa dobiega końca. Kolega K. to mężczyzna wysportowany, daje sobie radę przy dużym wysiłku, przy prawie maksymalnym tętnie wysiłkowym. Dodać należy, że im dłużej próba potrwa tym mniej czasu zostanie na pytanie.
Dr Ś. : Chce pan jeszcze kontynuować?
głosy z sali: Tak! Tak!

czwartek, marca 23, 2006

Witałam dziś wiosnę turkusowymi kolczykami, rozpiętym płaszczem i ukochanymi butami w szpic, i pewnie dlatego pani w szatni powiedziała, że sama jestem wiosną.

Po raz pierwszy od dłuższego czasu czułam, że żyję, szlajając się po uliczkach wokół rynku z Deftones i Blur w uszach i kubkiem gorącej latte w dłoni. Zadzierałam co chwilę głowę, jakby nie do końca wierząc, że niebo naprawdę jest niebieskie i że słońce naprawdę mnie oślepia. I nawet przez chwilę czułam się prawie jakbym była w Paryżu. Tylko ludzie nie ci, tylko ulice nie te, tylko drzewa nie te. Ale przynajmniej niebo to samo.

G. powiedziała, że jeszcze tylko 96 dni.


poniedziałek, marca 20, 2006

"One tak mają"

„Zostaw je. One tak zawsze mają” – słowa kolegi K. po zajęciach z biochemii do koleżanki M., gdy ta usiłowała się dowiedzieć dlaczego płaczemy z G. ze śmiechu.

One tak zawsze mają.

Może to być filozofia, na której porozumiewamy się bez słów. Zwykle wystarczy jedno znaczące spojrzenie i każda wie o co chodzi.
Może to być socjologia, na której z trudem możemy wysiedzieć 1,5 godziny i umilamy sobie czas rozmowami o McLife i innych problemach egzystencjalnych oraz prowadzimy tzw. rozmowy na poziomie:

K.C. odpowiada na pytanie
Dr.: Tak! Tak! Tak!
Ja, pokrzywiam się: Tak! Tak!
G.: Ciiicho, nie widzisz, że ma orgazm

Ja, zaczytana w „Czarodziejskiej Górze”, Dr B przedstawia swoją kolejną wspaniałą teorię socjologiczną, bez pokrycia z rzeczywistością
G., z łezką w oku: Jakie to… Wzruszające… i smutne...
Ja, traktując G. z łokcia: Pojebało Cię?

Może to być także biochemia, na której zajmuje nas osoba dr X. i jej wrodzona głupota.
Może to być wykład z biochemii i ustalanie rankingów najprzystojniejszych facetów.
Może to być genetyka, na której liczymy ilość oddechów na minutę u pani doktor prowadzącej, która wyrzucała z siebie wyrazy z prędkością ponaddźwiękową (wynik doświadczenia: 7 oddechów na minutę – ma kobita pojemne płuca… - norma to 12-16 oddechów)
Może to być fizjologia i wieszanie psów na szacownej katedrze i jeszcze szacowniejszym skrypcie szacownego profesora Konturka.
Może to być obiad w NorthFish i totalne obżarstwo wielkim Drakkarem z frytkami.
Mogą to być zakupy w GK i G. cierpliwie tłumacząca mi, gdzie warto pójść i w jakich sklepach co można kupić oraz ja, z wyrazem obłędu na twarzy i błaganiem „Pomóż mi! Chcę kupić i stąd wyjść!” (Zakupy zakończone, a jakżeby inaczej, wizytą w NorthFish).
Mogą to być smsy dziwnej treści, jak np.: Odgryzę sobie kolano zaraz. Paznokci zabrakło. Głowa mnie boli a raczej czoło. Też je odgryzę”
Mogą to być telefony o północy, podczas których jojczymy, narzekamy, pocieszamy się i chichoczemy.
Mogą to również być plany spalenia wszystkich tomów konturka (wraz z ustaleniem kolejności palenia) i późniejszego upodlenia się alkoholem. Do cna.
No i niezmienne, codzienne nawiązywanie do Grey's Anatomy (cytatami sypiemy jak z rękawa, poza tym zauważamy u siebie podobieństwa do bohaterów. I wiemy, wiemy, nie musicie nam mówić - to nie jest normalne)

Generalnie (tak, wiem, że nadużywam tego słowa), więc generalnie, moi drodzy, ONE TAK MAJĄ. Gadają głupoty, śmieją się z byle czego, po każdej wypowiedzianej złośliwości (a jest ich wiele) powtarzają chórem „Bo my nie jesteśmy miłe” i chyba nie bardzo są rozumiane przez otoczenie.

Ale jakby tak nie miały to obawiam się, że zamiast tkwić na Grzegórzeckiej 16 siedziałyby w bezpiecznym pokoiku bez klamek na Kobierzynie...

niedziela, marca 19, 2006

Klikasz 'new post' i kursor miga a ty zastanawiasz się od czego zacząć, skoro działo sie tyle. dni zlewają się w tygodnie te w miesiące i właściwie nie wiesz kiedy to minęło. żyjesz od kolokwium do kolokwium, od salsy do salsy, od świąt do świąt i nie zastanawiasz się, że wciąż, wciąż, z każdą sekundą, minutą, sekundą kawałek ciebie umiera bezpowrotnie.
zwalniam czas, wypełniając sobie każdą chwilę czymkolwiek. zapycham sekundy muzyką, książką, filmem, nauką, rozmowami, snem. snem w szczególności. to rozszerza czas, wiesz? daje złudzenie, że dodajesz sobie nowe życie. z każdą piosenką, z każdą książką, z każdym filmem, z każdym snem dodajesz sobie życie. reinkarnacja kilka razy dziennie. jakby ze strachu, że potem już nic nie ma. chcę tych istnień jak najwiecej, tylko wiesz. czasu jest coraz mniej.

środa, marca 15, 2006

Une feministe militante?

Zgodnie z zapowiedzią - jest notka :)

Byłam wczoraj na drugim z cyklu wykładów w ramach Tygodnia Mózgu. Temat - „Zaburzenia nastroju a picie alkoholu”, prowadzący – doktor H. z Warszawy, miejsce i czas akcji – Auditorium Maximum UJ, godz. 17.00.
Motywem przewodnim wykładu były powiązania między depresją a alkoholizmem, a dokładniej czy to depresja prowadzi do alkoholizmu czy też alkoholizm do depresji. Okazuje się więc, że w większości przypadków prawdziwy jest ten drugi model picia, zaś ten pierwszy jest typowy dla kobiet. Inne jest podłoże obu modeli – chodzi bowiem o zaburzenia różnych układów przekaźników. W modelu 1. (apollińskim) działa nieprawidłowo układ noradrenalina – dopomina, który związany jest z ośrodkiem nagrody i przyjemności. W drugim (dionizyjskim) – układ serotoniny związany z ośrodkiem kary. Stąd też w modelu 1. pije się „by zalać robaka” a w typie 2. pije się dla samego picia, dla zabawy, na umór. Dlaczego tak dokładnie to tłumaczę? Otóż w odniesieniu do typu pierwszego pan doktor pozwalał sobie na mało wyszukane uwagi odnośnie kobiet.
Padały więc stwierdzenia w rodzaju „a potem dręczą psychiatrów” (w typie apollińskim zachowane jest krytyczne podejście do siebie a uzależnieni/uzależnione mają świadomość swojej choroby, więc szukają pomocy. Rzeczywiście straszne.) bądź też „jest sprawiedliwość w naturze” a propos cięższych powikłań alkoholizmu u kobiet niż u mężczyzn, czy też „szukałem odpowiedniego obrazka, by przedstawić typ apolliński, wpisałem więc melancholy w google, ale ta pani wygląda mi raczej na histeryczkę” (obrazek przedstawiał kobietę siedzącą przy stole, na którym stała butelka wina) etc, etc. Najbardziej zaskakująca była dla mnie reakcja słuchaczy, w większości kobiet – te i podobne im uwagi spotykały się z wielkim aplauzem i chichotami na sali.

Ja do tej pory naprawdę nie uważałam się feministkę, nigdy nie utożsamiałam się z radykalnymi poglądami pań w stylu pani Dunin, ale to co widzę i słyszę ostatnimi czasy sprawia, że niedługo zacznę brać udział w Manifach. Przedstawianie problemu w sposób sugerujący, że akceptowalne jest chlanie na umór dla zabawy zaś śmieszne jest picie w stanach depresyjnych i przed-depresyjnych wydają mi się co najmniej nie na miejscu.

Wczorajszy wykład po raz kolejny udowodnił mi, że tzw. równouprawnienie nie istnieje. I nie bierze się to, moim zdaniem, z niedoskonałości polskiego prawa – to się bierze ze zwykłego braku szacunku do kobiet. A jedyne co mi się marzy to poszanowanie wzajemnej odmienności psychiczno-emocjonalnej i równocześnie równości intelektualnej (co za tym idzie, rozumiem i akceptuję fakt, że do niektórych zawodów kobiety nie nadają się równie dobrze jak mężczyźni).
Twierdzenia mojego, skądinąd lubianego, kolegi, że kobiety nadają się tylko do sprzątania, gotowania i wychowywania dzieci, bo na inne rzeczy są za głupie, świadczą, przepraszam, o niesamowitym zawężeniu horyzontów. Znam mnóstwo mądrych facetów i tyleż samo głupków. Znam gros inteligentnych kobiet i tyleż idiotek. Nie jestem przewrażliwiona na punkcie kobiet i ich wad. Bawią mnie dowcipy profesora D., gdy mówi, że oszalałby na bezludnej wyspy bez jakiejkolwiek kobiety, która mogłaby na niego krzyczeć. Podobnie jak Grr, wkurzają mnie głupie babiszony w tramwajach i urzędach. Wciąż uważam, że łatwiej idzie się dogadać z facetem niż z kobietą, która albo jest zazdrosna albo po prostu jest złośliwa. Jednak nie mogę i chyba nigdy nie będę mogła znieść ewidentnego lekceważenia kobiet i forowania mężczyzn na polu zawodowym, co naprawdę nie jest tylko czczym gadaniem – przez miesiąc praktyk na klinice chirurgii dużo się widziało.

Nie mam pomysłu na puentę - niech każdy sobie sam dopowie. A ja, jako kobieta wyzwolona, pójdę uczyć się fizjologii :P


P.S. Proszę wybaczyć mi formę siermiężnej i niezbyt interesującej epopei, ale… czasami człowiek musi – inaczej się udusi...

niedziela, marca 12, 2006

Czasem...

Czasem wystarczy półtorej godziny ćwiczeń skomplikowanego sombrero i mniej skomplikowanego adios.
Czasem wystarczą śmietankowe lody.
Czasem wystarczy muzyczna terapia Kasabianem i Franz Ferdinand.
Czasem wystarczą bardzo ciepłe słowa komentujących bloga.
Czasem wystarczy głosik ośmiolatki opowiadającej z przejęciem o rozciętej ręce.
Czasem wystarczy perspektywa tygodnia wypełnionego wykładami, spotkaniami, przeglądem filmów Kieslowskiego i koncertem Tiersena.

Czasem wystarczy połączyć to wszystko i trochę bardziej przychylnym okiem patrzy się na życie.

sobota, marca 11, 2006

Po przejrzeniu notek z ostatnich kilku miesięcy dochodzę do wniosku, że cierpię na dwubiegunową chorobę afektywną, ze znaczną przewagą fazy depresyjnej. Kłóci się to z pierwotną ideą bloga, ale na usprawiedliwenie powiem, że powstał on w maju, kiedy jakoś łatwiej o radosne nastawienie do świata i życia. Moją prywatną diagnozę obala jednak Kępiński, gdy pisze o psychopathia anancastica a stronę później o psychastenikach("...nie mają radości życia, żyją więcej z poczucia obowiązku, dlatego że się urodzili i że trzeba jakoś przez to życie przejść"). Krótko mówiąc, można by mnie zamknąć w Kobierzynie z minimum trzema rozpoznaniami.
Nie mam o czym pisać, nie mam o czym mówić, czas dzielę na sen i czytanie "Czarodziejskiej Góry". Boli mnie głowa a z wielkich planów na ten weekend pozostało oglądanie "Match Point"* i samotne szwendanie się po Krakowie o północy z Joshem Rousem w uszach.
Doszłam do dziwnego stanu, kiedy po prostu i don't care anymore.

*Allen nie potrafi się powstrzymać od swojego specyficznego humoru nawet w filmie, który sam nazywa "poważnym". W konsekwencji, moje nadzieje na nie-kiczowaty film o zdradzie spełzły na niczym - zobaczyłam przeciętną humoreskę na temat pechowców i szczęśliwców.

wtorek, marca 07, 2006

I need to know I'll last if a little
Miniature disaster hits me
It could be the death of me

KT Tunstall

Mieliście kiedyś taką chęć, żeby zasnąć i się nie budzić... bo ja wiem... przez kolejny rok na przykład? Nie? No dobra, może tylko mnie ostatnio taka chęć nachodzi codziennie. I bynajmniej nie jest to już tylko związane z daleko posuniętą degrengoladą emocjonalną, a po prostu z niezwykłym fenomenem budzenia się co ranek z uczuciem, że spałam 5 minut a nie 7 godzin. Uczuciu towarzyszy wrażenie, że zabrano mi mózg i wlano do czaszki rtęć, która to bynajmniej procesów poznawczych nie umożliwia.
Poza tym, profesor Konturek miał rację - ból serca rzeczywiście promieniuje na lewy bark, może nasilać się po wysiłku i rzeczywiście, cholera jasna, może być kłujący. Więc jeśli Czytelnicy mieszkający w okolicach Placu Inwalidów (vee, pomachaj ładnie) usłyszą dziś jadącą na sygnale karetkę to to po mnie będzie. Bo umarłam. Chociaż... do trupów chyba nie wzywają karetki, nie? Więc może na etapie karetki będę jeszcze żyła. A potem się pewnie okaże, że to kolka była. Tylko czy kolka może promieniować na lewy bark? I czy można mieć kolkę od rana aż do teraz i wcale nie czuć, żeby miała przejść? I proszę mi tu bez haseł w stylu "studentka medycyny a nie wie takich rzeczy". Nie wie, bo skąd. Wie o chorobie syropu klonowego, działaniu ksantyn oraz o układzie renina-angiotensyna i niestety do końca roku nie zapowiada się, żeby wiedziała wiele więcej z rzeczy praktycznych.

I niech jeszcze raz ktoś mi powie, że wiosna idzie. Wezmę i zabiję własnymi rękami. Wiosny nie ma. Umarła. Zima wynajęła małą grupę terrorystyczną, która sprzątnęła Wiosnę jeszcze w okolicach grudnia. Lata też nie ma. Z rozpaczy za Wiosną popełniło samobójstwo.

Koniec wiadomości. Idę umartwiać się bolącym sercem (czy tam kolką)

niedziela, marca 05, 2006

Ostatnio moje wahania nastroju można by zilustrować sinusoidą o bardzo krótkim okresie i wysokiej amplitudzie po stronie wartości ujemnych.
Obecnie znajduję się na etapie totalnego roztkliwienia. Roztkliwia mnie moja siostra, gdy opowiada mi, że jej kolega wisi*; roztkliwia mnie fotografia Charliego Chaplina ze zbuntowaną dziewczynką, w którą wpatruję się od wczoraj z częstotliwością 10 razy na minutę; roztkliwia mnie Antony Hegarty ze swoim przejmującym głosem (As I search for a piece of kindness and I find Hitler in my heart); ; roztkliwia mnie zdjęcie Tower Bridge (made by Domowo-Zawodowy Fotograf, a co) wiszące na ścianie nad biurkiem; roztkliwia mnie nawet filiżanka petersburska od taty. Wreszcie roztkliwiam się sama nad sobą (ach, jakie to beznadziejnie melodramatyczne), gdy w przebłysku zdrowego rozsądku dostrzegam moją nieuleczalną infantylność i brak jakichkolwiek powiązań z otaczającą mnie rzeczywistością. A poza tym weny nie mam, która, podobnie jak moje nastroje, ma przebieg sinusoidalny i zbliża się nieuchronnie do swojego ujemnego maksimum. Resztki przyzwoitości każą mi nie nudzić więcej Czytelników i napisać dobranoc.


* kolega wisiał... siostrze Dorocie świadectwo chrztu - moja siostra i jej kolega są bowiem w wieku komunijnym.

piątek, marca 03, 2006

Opowieści dziwnej treści

No to tak. To fizjologia jest w piątki, tak? I o tej fizjologii to się wie, że jest w piątki. I się wie, że będą pytać. Wie się, tak? Wie się. Teoretycznie się wie. W praktyce wychodzi różnie. Generalnie wychodzi tak, że cały weekend człowiek się obija, poniedziałek i wtorek wmawia sobie, że ma dużo czasu i w środę uświadamia sobie, że ma 150 stron do zrobienia. Przy czym nawet taka świadomość nie przeszkadza człowiekowi tłumaczyć napisy do Chirurgów dla G., bądź też słuchać muzyki, bądź też gadać z Żabą o problemach egzystencjalnych ("ale my bieeedneee jesteeeśmyyy"), bądź też robić wszystko tylko nie uczyć się fizjologii. No ale rzeczywistość w końcu człowieka dopada i o tej 23 zaczyna się uczyć. I uczy się. I uczy się. I uczy się. I w koncu w piątek wstaje o tej 9 rano, z językiem na brodzie goni na wykład z biochemii i trzeźwieje powoli słuchając o replikacji DNA (prof. L. naprawdę ma dar wykładania). No i wreszcie dochodzi godzina 11.15, człowiek wpada na katedrę fizjologii po to, by po raz kolejny odkryć, że nie ma zeszytu do sprawozdań i utwierdzić się w przekonaniu, że jest sierotą do potęgi n-tej i już myśli, że gorzej być nie może, gdy... tadam - zza pleców człowieka wychyla się Dr., która lustruje postać człowieka z sadystycznym uśmieszkiem Pamiętam-Cię-I-Nie-Wiem-Czemu-Ale-Już-Mi-Podpadłaś, i zaprasza słodkim gestem do sali.

Człowiek wchodzi, siada i dochodzi do wniosku, że prawdziwa jest teoria, że nadmiar kortyzolu zabija komórki nerwowe. Człowiek bowiem patrzy w skrypt i nie pamięta NIC. I to takie nic, że nawet pięciolatek wiedziałby więcej.
Ale czasami, naprawdę rzadko, ale jednak czasami, Opatrzność Boża czuwa nad człowiekiem. I człowiek jest pytany na samym początku zajęć. Mało tego, pytanie jest proste. I nagle, niewiadomo skąd, oświecenie na człowieka spływa i okazuje się, że mógłby mówić i mówić, ale... od Opatrzności Bożej i nagłych objawień silniejsza jest Dr. Gdy człowiek osiąga pułap oceny dostatecznej każe zamilknąć i idzie pastwić się nad kolejnym człowiekiem.

Człowiek-z-Oceną-Dostateczną (w skrocie Pchła) zaś pozostaje sam sobie. Właściwie niewiele ma do roboty. Początkowo może czuje lekką euforię, ale w końcu zaczyna się niepomiernie nudzić. Co człowiek robi jak się nudzi? Zaczyna rozmawiać z osobą najbliższą mu nastrojem, czyli z Drugim Człowiekiem-z-Oceną-Dostateczną(w skrócie G.). Efekty owych rozmów zamieszczam w celu zaprezentowania naszego poziomu umysłowego podczas i tuż po zajęciach z fizjologii.

G. (a propos Dr.): Ona mogłaby być żoną Gargamela
Pchła: Nooo... Ale Gargamel byłby biedny...
G.: Miałby przejebane. Zresztą tak, jak Klakier

Pchła (wyluzowana, z nogą założoną na nogę i z wyrazem lekceważenia przedmiotu wymalowanym na twarzy): Ejjj, ale oni wszyscy są spięci...
G.: Jak barania dupa.

Dalszy ciąg obserwowania ludzi, już po zajęciach
Pchła: On trochę dziwnie wygląda, nie?
G.: On jest jak... jak... jak... jak słonecznik

No i to by było na tyle. Aaa nie, człowiek jeszcze włosy ciut rozjaśnił i się do biblioteki wreszcie zapisał. I spał. I wstał. I teraz właśnie zamierza iść sprzątać.
Dobranoc.

czwartek, marca 02, 2006

Trzy godziny

Z dedykacją dla Vee, Szymona i Jakuba.

Czym są trzy godziny? W skali wieczności, niczym. W skali roku, niepomiernie małym jego ułamkiem. W skali tygodnia, mogą już być ratunkiem dla niezorganizowanych i zagonionych. A w skali dnia? W skali dnia, 3 godziny stanowią już znaczną część naszego dobowego czuwania. Mogą minąć w mgnieniu oka, jeśli spędzone są na korzystaniu z uciech życia doczesnego lub na rozwijaniu swoich pasji. Mogą mijać w normalnym tempie, jeśli wykorzystujemy je na naukę lub pracę, jeśli stanowią tylko obowiązek. Mogą też, niestety, być wiecznością.
3 godziny jazdy pociągiem, 3 godziny stania w kolejce, 3 godziny pilnowania szatni szkolnej (trauma z liceum), 3 godziny mierzenia butów lub ubrań (tak, wiem dla kobiet to przyjemność - więc oznajmiam - nie dla wszystkich) etc etc. Co łaczy te wszystkie rzeczy? Całkowity brak konstruktywnego działania, brak myślenia, brak zainteresowania - ogólnie mówiąc brak. Nuda - przez Baudelaire'a uroczo zwana potworem bez ruchu i mowy, brzydszym i nieczystszym od najgorszych występków. Nie mogę powiedzieć, żebym nie zgadzała się ze słowami Mistrza.

Unikam więc jej jak tylko można, ale ona dopada. Dopada człowieka wtedy, kiedy najmniej się jej spodziewa, kiedy jest pozbawiony wszelkiego oręża w postaci czy to książki, czy to muzyki czy sprzyjających warunków środowiskowych. Wgryza się wtedy w umysł, oblepia swoimi mackami wszystkie neurony, paraliżuje myślenie, wysysa radość życia a jakiekolwiek chęci do działania miażdży swą paskudną wielką stopą zwaną marazmem.
Nie zawsze działa sama. Ma swoich sprzymierzeńców. Może nim być nudziarz, z którym przyjdzie rozmawiać, niespiesząca się pani na poczcie, dyrektorka liceum z umysłem wielkości orzeszka (jej pomysłem były dyżury w szatni) lub też... wykładowca o monotonnym sposobie mówienia. Tak, w szczególności ten ostatni. Ponoć cytometria przepływowa oraz mechanizmy działania cząsteczek sygnalizacyjnych są ciekawe. Ponoć. Nie zaprzeczam. Jednakże dziś przez ową cytometrię i owe cząsteczki sygnalizacyjne zostałam ofiarą Nudy. Dopadła mnie, zabierając mi z życia 3 cenne godziny, podczas których grałam w tenisa w telefonie T. , zabijałam komary w telefonie S. oraz malowałam bliżej niesprecyzowane kształty na kartkach, po to by ostatecznie pogrążyć się w stanie permanentnej wegetacji ze wzrokiem utkwionym w jednym punkcie.
Tak oto, proszę państwa, wyglądały pierwsze zajęcia z genetyki.