czwartek, grudnia 10, 2009

♫ The only constant I am sure of is this accelerating rate of change

kolejny, szósty już, rok chodzę ulicami tego miasta, w innych szpilkach, w mniejszym rozmiarze dżinsów, wciąż ze słuchawkami w uszach, wciąż w skórzanej kurtce.
zmieniło się wszystko i nie zmieniło się nic, ludzie przychodzą i odchodzą, zderzam się z nimi, zamkniętymi w swoich kosmosach, wewnętrzną energię zamieniamy na ognisty wybuch, po którym odpychamy się i tracimy z oczu;
zmieniło się wszystko, nie zmieniło się nic; ci, którzy są, są ci sami od lat, z nieznanych zmiennych przekształcili się w wartości stałe, parametry, bez których równanie przestaje mieć sens.
zmieniło się wszystko, nie zmieniło się nic. zagadują mnie mężczyźni na ulicy, na przystanku, w knajpie, mam wrażenie, że im smutniejsza jestem, tym bardziej im się podobam. zresztą, to bez znaczenia, wszyscy przecież dostają w prezencie to samo - zimne oczy i spierdalaj wysyczane bezgłośnie przez zaciśnięte zęby.
zmieniło się wszystko, nie zmieniło się nic. to jest jak odrywanie plastra od sączącej się rany, za każdym razem boli tak samo. zrobiły mi się już odleżyny od samotności, wstydliwie zakrywam wrzody kolejnymi mężczyznami, desperacko wierząc, że któryś w końcu je zagoi, choć póki co wszyscy tylko je zakażają. i w tym bólu potem nie chodzi przecież o nich, chodzi tylko o ten moment oderwania zropiałego plastra, o tę przelotną świadomość, że nie, to znowu nie to. i przecież nic się nie dzieje, kilka dni mija, rany się zaskorupiają, ja znów wciskam się w pancerz samotności i wszystko znowu jest ok, aż do następnego razu.

niedziela, listopada 08, 2009

♫ All of the sounds that kept me feeling down 'been washed away, when I'm with you



Pociągi, pociągi, pociągi. Ekspresowe, inter-regionalne, intercity. Relacje Kraków-Warszawa, Warszawa-Kraków. Z peronu piątego w Krakowie, na peron trzeci w Warszawie. Z peronu trzeciego, na peron piąty. Trzy godziny podróży, trzy godziny czekania, trzy godziny transformacji z Mnie w niezrozumiałą Kobiecość, żyjącą w dotyku jego dłoni, w spojrzeniu jego oczu, oddychającą jego oddechem, śpiącą jego snem. Wciągam zapach jego włosów, korzenny i spopielały, od perfum i papierosów, i nie mogę spać w tym stanie nieważkości, słucham tykania zegara i próbuję odpędzić narzucającą się samotność mojego zatraconego ja.
Wpuszcza mnie do swojego świata, wchodzę coraz głębiej w te wszystkie historie, notatki i zdjęcia, w tę kompletnie inną bajkę, w której nagle się znalazłam, a w której wciąż nie mogę się odnaleźć. Chciałabym czasem rozbić jego głowę i wygrzebać mu wszystkie myśli, pochowane za błyszczącymi oczami i dziwnym grymasem ust, chciałabym go ogarnąć i uchwycić tak, jak on ogarnął i uchwycił mnie. Układ sił w tej wojnie jest jednak nierówny, ja tu nie mam szans na wygraną. Pozostaje mi tylko chłonąć go, całego, choć i tak niezmiennie czuję niedosyt, chcę go więcej i więcej, chcę całą jego nieskończoność.
Ta nasza historia ma niezwykły początek, każe mi ją opowiadać do znudzenia, cieszy się wtedy, jak małe dziecko. Czasem myślę, że on sam to sobie wymyślił, dla niego nie ma w końcu rzeczy niemożliwych, sam sobie wymyślił scenariusz tej historii, a potem wierzył w niego tak bardzo, aż stał się prawdą.
I tak naprawdę, to ja nawet nie wiem, czy jestem zakochana, to mi bardziej przypomina swoisty imperatyw, jakieś cholerne przeznaczenie, w które nigdy nie wierzyłam. Dalej nie wierzę. Brnę jednak w tę abstrakcyjną opowieść, w którą - tak - w końcu zaczynam wierzyć, sprzeciwiając się nieznośnej lekkości bytu, która z jednej strony zawsze mi przeszkadzała, a z drugiej była fantastyczną wymówką na wiele straconych szans. Bo chociaż nie ma żadnej możliwości, aby sprawdzić, która decyzja jest lepsza, to tutaj - z nim było jedyną możliwą decyzją. Być może doprowadzi to któreś z nas na skraj przepaści.
Może już nad nią stoimy.

wtorek, października 27, 2009

In Greek, "nostalgia" literally means "the pain from an old wound."

I nie wiem co mam o tym wszystkim myśleć, nie wiem co powinnam czuć, topię się tylko w jego dotyku, czas przestaje dla mnie istnieć. Odbiera mi rozum, odbiera mi instynkt zachowawczy. To się przecież nie skończy dobrze, to się skończy jak zawsze, nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Przecież wiem.
Mimo to trzymam się kurczowo resztek szaleństwa we mnie, bo tylko w nich pozostała jeszcze wiara w miłość, bo wygrzebał je we mnie, kazał sobie przypomnieć, że jest cholerną połówką tej zgniłej pomarańczy, którą z chęcią zamieniłabym na jakieś zwykłe, zdrowe jabłko, tylko, że, kurwa, te wszystkie zdrowe jabłka strasznie mi nie smakują.

Chcę żebyś stała przede mną bezwstydna ze swoim ciałem, ze swoimi myślami i emocjami, naga, z rozłożonymi nogami. mówi mi takie rzeczy, a ja nawet się nie rumienię, choć przecież powinien dostać w twarz za takie bezprawne zagarnianie całej mnie, przecież powinnam wyśmiać go i wyjść, ale on wygrzebuje we mnie szaleństwo i, ja pierdolę, już nie mam sił być rozsądną i utrzymać moją suwerenność. Ma niesamowitą zdolność usuwania mi ziemi spod nóg, tak do utraty tchu, do chwili, aż nie mam już zjadliwej odpowiedzi i spadam na łeb, na szyję. Łapie mnie wtedy w ostatnim momencie i tym swoim irytującym uśmiechem małego dziecka sprawia, że czuję się totalnie bezbronna.

Znowu przyszedł i rozpierdolił to wszystko, a ja zostałam sama z kawałkami niepojętego chaosu do pozbierania.

To się nie może dobrze skończyć, to się skończy wyjątkowo źle.

sobota, października 03, 2009

Frank O'Hara "Mayakovsky"

Od miesięcy już brak mi słów do napisania, duszę się tym niczym ryba powietrzem. Bywa, że uformują się w mojej głowie jakieś zdania, jakieś treści, jednak mimo najszczerszych chęci i wielokrotnych prób powrotu do tego przyjemnego hobby, jakim było pisanie, nie potrafię wykrzesać w sobie ani zapału, ani stylu, który zadowoliłby mnie na tyle, aby kliknąć magiczny pomarańczowy przycisk w edytorze postów. Czytam za to i oglądam filmy, i w miarę czytania i oglądania natykam się na kolejne perełki, takie, jak ta poniżej.


Now I am quietly waiting for
the catastrophe of my personality
to seem beautiful again,
and interesting, and modern.

The country is grey and
brown and white in trees,
snows and skies of laughter
always diminishing, less funny
not just darker, not just grey.

It may be the coldest day of
the year, what does he think of
that? I mean, what do I? And if I do,
perhaps I am myself again.

sobota, września 12, 2009

♫ And when we go, we won't go slow, we'll put up such a fight



Uwielbiam zdjęcia zakochanych par, jedno zdjęcie mówi mi więcej o związku niż hektolitry przelanych słów. To takie moje chore hobby, kolekcjonowanie zdjęć szczęśliwych ludzi, mam taką mentalną wystawę w mojej głowie, wpatruję się we wszystkie ujęcia po kolei, studiuję oczy, uśmiechy, schwytane gesty i uczucia zamrożone w ułamku sekundy. Im dłużej na nie patrzę, tym bardziej wierzę w abstrakcję szczęśliwej miłości.

Czasem się gubię, nogi plącze mi bluszcz ludzkich znajomości, zaczepiają mi się o ubranie Niezałatwione Ważne Sprawy, wchodzą mi w serce byli i obecni mężczyźni. Zwykle wtedy panikuję i rzucam się histerycznie w totalną inercję, licząc irracjonalnie na to, że wszystko minie, że wszystko płynie. Myślę wtedy: porozmawia się, załatwi się, zdecyduje się, a potem patrzę pustym wzrokiem w pusty sufit i zapełniam się muzyką, filmami, internetowymi serwisami spolecznościowymi i innymi bzdurami. Coraz rzadziej zdaje to egzamin, coraz częściej sama muszę stawać z czerwoną płachtą na arenie i wygrywać każdą walkę, już nie dla splendoru i aplauzu obojętnej publiczności, a dla zwykłej potrzeby przetrwania, dla pierdolonego imperatywu wykonania dawno założonego planu.

I krzepnę w sobie, ustalam swoje formy i treści, powoli przestaję się tłumaczyć z moich tak i nie. Coraz częściej patrzę w lustro i mówię sobie tak, to jednak jestem ja; i widzę za moim odbiciem tłum dobrze znanych mi demonów i aniołów, toczących zażartą, nieustanną walkę o moją duszę, o tę ziemię niczyją, która w jakimś tam sensie ma jakąś tam wartość dla jakichś tam sił Dobra i Zła, i przyglądam się im coraz spokojniej, im i tej niezrozumiałej wojnie.

Dorastam.

sobota, czerwca 06, 2009

♫ Untitled, czyli notka po Pinot Noir

oswoiłam samotność, nie mam z nią problemów, łapię się na tym, że potrafię nie myśleć, na przykład dzisiaj w kawiarni, G. wyszła na chwilę, a ja patrzyłam w chodnik i nie myślałam, w ogóle, nic. zorientowałam się dopiero po minucie czy dwóch. Pani doktor z psychiatrii powiedziała nam, że niemyślenie jest strasznie trudne, że tylko schizofrenikom się to udaje.
nie mogę powiedzieć ze brakuje mi kontaktu z ludźmi, nie, to nie to. tylko czasem, kiedy patrzę na ulicę, piję wino i słucham Interpolu, wtedy trochę mi dziwnie. to wszystko.

bolą mnie plecy, mam chore zatoki i przytyłam trochę, i nie wiem już, co chciałam napisać, chyba coś o tym, że są takie momenty, kiedy chcę się zwinąć w kłębek, przykryć kołdrą i spać, choć zupełnie nie mam powodu, bo wszystko jest naprawdę zajebiste. a potem są takie momenty, że biegam ze stetoskopem i moimi kieszonkowymi podręcznikami i śpię po trzy godziny i wtedy nawet jestem z siebie dumna.
chociaż to ostatnie to raczej rzadko.

i piję strasznie dużo kawy, mam nowy ekspres ciśnieniowy, kupiony za pieniądze ze stażów, i degustuję wszystkie kawy, które dostałam w zestawie. piję też dużo red bulli i coli i próbuje oswoić się z myślą, że lekarz nie może być leniwy. w miarę oswajania tej myśli coraz częściej przychodzi mi na myśl, że te studia to był katastrofalny błąd, bo ja jestem strasznie leniwa. ja lubię długo spać, oglądać filmy, włóczyć się po ulicach i dużo jeść. poza tym bardzo nie lubię ludzi, naprawdę, oni mnie strasznie denerwują, 95% społeczeństwa wkurwia mnie niemiłosiernie.
i to nie dlatego że są specjalnie głupi, niemili czy kłamliwi. nie, ja ich nie lubię z założenia. (tak jak się zastanowić dłużej to nawet 97%) no i tak sobie myślę, że jak ja tych ludzi tak strasznie nie lubię i jak jestem taka strasznie leniwa, to jak ja mogę być dobrym lekarzem, jak ja w ogóle mogę być lekarzem. chyba nie bardzo. z drugiej strony ludzie mają fajne mózgi i rdzenie kręgowe, i całkiem niezłe wątroby, żołądki i trzustki, i to im trzeba przyznać, to jest duży plus.

piątek, maja 22, 2009

Kot Schrödingera

Mam 24 lata i to już nie jest wiek na tak zwane lelum polelum, na to cudowne opierdalanie się bez odpowiedzialności i konsekwencji. Starzeję się i wymaga się ode mnie dorosłości i podejmowania Ważnych Decyzji, takich decyzji, po podjęciu których życie nabiera konkretnego kształtu. Wie się wtedy, gdzie mieszkać, co robić i jak zarabiać, umie się wypełniać PITy, ma się fundusz emerytalny i zaczyna się dbać o zdrowie. Tyle, że ja mam 24 lata, ja wciąż nie dojrzałam, wciąż wydaje mi się, że jeszcze wszystko mogę i na wszystko mam czas, że jeszcze mam czas na ostateczności i definicje. Moje życie jest wciąż superpozycją wszystkich możliwych decyzji, a ja wciąż boję się otworzyć pudełko i sprawdzić, czy przeżyję, czy nie.

I może jednak wcale się po Tobie nie pozbierałam po tych kilku latach, a może mam zjebany konstrukt poznawczy, a może i jedno i drugie, ale ja wciąż nie chcę dać się usidlić, wciąż uciekam, gdy ktoś próbuje mnie złapać. Komfortowo czuję się w związkach bez perspektyw, bez oczekiwań i bez nadziei. Brzmi to o wiele smutniej niż jest w rzeczywistości, w rzeczywistości jest to przyjemne i nie przynosi rozczarowań. Jest tylko nudne, ale powoli zaczynam rozumieć, że mało co nie jest nudne w tym życiu.

wtorek, maja 19, 2009

Z siódmego życia kota został tylko kot.

na dnie przepaści jest bardzo spokojnie, są tam głównie kamienie nagrzane od słońca i rudy chłodny piasek w cieniu drzew. od kilku dni siedzę w pełnym słońcu i zadzieram łeb do góry. coraz bardziej tęsknię za byciem tam, na krawędzi, bliżej życia i bliżej nieba. na dnie przepaści spotykam różnych nowych, zwykle nie łączy mnie z nimi nic poza kilkoma powierzchownymi spotkaniami lub paroma nieznaczącymi nocami. tutaj, na dnie przepaści, głębia nie istnieje, tu są tylko kamienie, piasek i drzewa, ale już i te ostatnie powoli umierają. ściany przepaści są strasznie gładkie, jakby wyślizgane od desperacji tych, którzy też zmienili zdanie, próbując wspiąć się na wyżyny. nie ma o co się zaczepić, nie ma już nawet skąd skakać. można tylko patrzeć na rysunki miłości, przyjaźni i marzeń, i rozmyślać, czy warto było wtedy skakać i tracić życie. Czy w ogóle warto było stawać nad przepaścią.

piątek, maja 08, 2009

Ta piosenka to tylko dlatego, że jest naprawdę śliczna i strasznie prawdziwa.



Na moje nieszczęście staję się mistrzynią tracenia czasu, Facebook i kolejne seriale pochłaniają godziny, myślę, że kiedyś napiszę scenariusz do sitcomu pt. Generacja Facebooka czy coś w tym stylu. To może być największe osiągnięcie mojego życia, chyba że wreszcie wezmę się do roboty, wtedy istnieje szansa, ze może nawet kogoś wyleczę. To by było dopiero osiągniecie.
Przedwczoraj widziałam, jak rodzą się dzieci. To dość zabawne, ale aż do momentu pierwszego oddechu one wciąż wyglądają jak płody: zamknięte oczy, sina skora, niepodobne do niczego. A potem nagle, zupełnie nie wiadomo skąd, zaczynają się drzeć, robią się różowe i patrzą ślepymi oczami w nowy niewspaniały świat i wyglądają całkiem jak dzieci, prawie jak ludzie. Naprawdę, fajna sprawa. ***A w tym momencie last fm zapodał mi "My heart will go on", gdybym nie była sobą to uznałabym to za zajebiście sentymentalne. Na "Titanicu" płakałam zresztą jak bóbr, ale miałam 14 lat i wierzyłam w takie bzdury, jak miłość od pierwszego wejrzenia. Teraz mam 10 lat więcej i nie jestem nawet pewna czy w ogóle wierzę w miłość.***

Chirurgia ginekologiczna (lub raczej ginekologia chirurgiczna) jest zaś całkowicie obrzydliwa i poza tym, że używają narzędzi chirurgicznych, to z chirurgią to nie ma nic wspólnego. Piękno chirurgii polega na przekraczaniu granicy między światem zewnętrznym a wnętrzem: jest skóra, tkanka podskórna, mięśnie, otrzewna; albo skóra, tkanka podskórna, kość, opony mózgowe. Trzeba przedrzeć się przez te wszystkie warstwy, żeby dotrzeć do sedna. To zajmuje czas, bo potrzeba czasu, żeby przygotować się do widoku, dotyku i zmieniania tego, co jest w środku. Dlatego właśnie nie mogę pokochać chirurgii plastycznej. I dlatego nie znoszę chirurgii ginekologicznej.Oni wchodzą we wnętrze bez przygotowania, upraszczają wszystko, wydzierają macicę przez pochwę, przypomina mi to rzeźnictwo. I tak ja wiem, że tak trzeba, że tak jest mniej powikłań i tak jest najlogiczniej, ale ja dorabiam do wszystkiego ideologię i ideologia ginekologii chirurgicznej nie przemawia do mnie.
I poza okazjonalnym winem i okazjonalnymi spotkaniami, nie dzieje się nic. Znów zrobiło się cicho. Gdyby nie te egzaminy za trzy tygodnie, to pewnie by mnie to martwiło. A tak, to przewalają mi się po głowie wyrazy, czasem nawet zdania, ale większość czasu są tam tylko rzeczy do kupienia, sprawy do załatwienia i zegar biologiczny odliczający czas do egzaminów.
Siedzę przed laptopem i nad książkami, przed sobą mam widok na bulwar Wilsona i ten widok kocham najbardziej w moim mieszkaniu. Jest taka śliczna kamienica na rogu - ciemny róż, z beżowymi dekorami, wysokie okna; i są latarnie świecące na pomarańczowo, szeroka ulica, zielone drzewa i przystanek autobusowy. Nocą to jest naprawdę piękne, tak pięknie puste, bez tych wszystkich ludzi, tylko puste chodniki, pusty przystanek, ta różowa kamienica i od czasu do czasu przejeżdżające samochody. Jak na to patrzę, to lepiej się czuję. Od kilku miesięcy ciągle się dusiłam, próbowałam zaczerpnąć powietrze, ale wciąż miałam szlam zamiast tlenu w płucach; myślałam, że już zawsze tak będzie, nawet zaczęłam palić, zaciągałam się mocno pierwszym, drugim, czwartym djarumem, w końcu kręciło mi się w głowie od nikotyny, ale wciąż się dusiłam. Teraz wreszcie, kiedy patrzę za okno w S., znów normalnie oddycham. Jeszcze chwila, a zacznę różowieć, może jeszcze trochę, a będę prawie jak człowiek.

piątek, kwietnia 10, 2009

♫ With your feet in the air and your head on the ground try this trick and spin it

Niesamowite, że jeszcze ktoś tu zagląda. Myślę, że powoli tracę zdolność pisania, straciłam łączność z moim układem limbicznym i chyba dlatego nie potrafię już znaleźć słów do napisania, to strasznie banalne i strasznie przykre, lubiłam egocentrycznie opisywać siebie.

Spotykamy się w Stuttgarcie, na przystanku przed dworcem. Jest ciepło i wieje zimny wiatr, ja - czarny top z Polą Negri, czerwona walizka oparta o udo, on - niebieska koszulka i kask w ręku; niezręcznie całujemy się w policzek, jakby w świetle dziennym nasza relacja była trudniejsza do uchwycenia, rozmawiamy o jakichś nieistotnych sprawach, o jego przygodach na jachcie i mojej walce z językiem niemieckim; dopiero, kiedy wsiadam do pociągu zdobywam się na odwagę i całuję go w usta, na chwilę mam poczucie realności, ale konduktor cichym chrząknięciem przypomina mi o powrocie do nierealnej rzeczywistości z pociągami, biletami, egzaminami i innymi bzdurami, które niezmiennie irytują mnie absolutnym bezsensem.
Z nim jest tak, jak ze wszystkimi innymi, jest tak, jak z moimi miastami. Uciekam z jednego w drugie i nigdzie nie zagrzewam miejsca. Ojciec pyta mnie, kiedy się zatrzymam, kiedy wreszcie siądę na przysłowiowej dupie i zacznę żyć jak przystało na porządnego obywatela naszej popierdolonej planety. Znaczy, ujął to kulturalniej i delikatniej, ale myślę, że o to mu mniej więcej chodziło. Problem w tym, że wizja porządnego życia porządnego obywatela z pracą od poniedziałku do piątku, oglądaniem telewizji w weekend, urządzania mieszkanka, gotowania obiadków, przyjmowania gości raz na tydzień, wyjazdów na narty w lutym i nad morze w lipcu przyprawia mnie o mdłości. W związku z tym spierdalam od Wizji z nadzieją, że się w końcu zmieni.
Wizja.
Albo ja.

poniedziałek, kwietnia 06, 2009

♫ I used to be a lunatic from the gracious days

I used to be woebegone and so restless nights
my aching heart would bleed for you to see...




Miałam właśnie napisać, że niewiele się zmieniło przez ostatnie półtora miesiąca, ale po dłuższym zastanowieniu doszłam do wniosku, że zmieniło się strasznie dużo, tylko chyba nie chcę o wszystkim pisać.

Chodzę ostatnio na spacery z wariatami, bez białych fartuchów nie różnimy się tak bardzo, oni tylko przekroczyli cienką czerwoną linię między życiem a szaleństwem, nasza strona jeszcze walczy, oni już oddali się demonom. Mamy grubą panią, która nie chce, żeby na nią patrzono, chudego pana, którego mózg stoi obok ciała, kilka dziewczyn, które nienawidzą swoich brzuchów, sześćdziesięciolatkę zakochaną w swoim ojcu i jeszcze kilku innych, a każdy z nich jest na swój sposób całkiem normalny. Uczę się ich języka, każdy mówi co innego, myśli co innego, a chodzi mu o jeszcze co innego. To trochę jak rozgryzanie szyfru Enigmy, pewnie mniej skomplikowane, ale znacznie ciekawsze.

A 2. kwietnia po południu rozpłakałam się po raz pierwszy od ponad pół roku. Od kilku miesięcy próbowałam płakać, naprawdę się starałam, ale nie mogłam, wykrzywiałam gębę, mrużyłam oczy, wyginałam usta w podkówkę, ale nie wychodziło mi w ogóle, w końcu pomyślałam, że to już koniec, będę płakać tylko na filmach i przy cebuli, byłam już pewna, że kanaliki łzowe mi zarosły, ale 2. kwietnia po południu okazało się, że jest jednak dla mnie szansa. Trochę głupio wyszło, bo rozpłakałam się na ulicy, słuchając No more I love you's, ale wreszcie poczułam się żywa. Wreszcie poczułam, że należę do rzeczywistości, tak jakby puściły koszmarne pęta starej, nieudanej mnie, starych, nieudanych związków, starych, zbyt udanych lęków.

Od kilku dni płaczę więc przy byle okazji, to takie moje nowe hobby, wolę płakać na zapas, bo może znowu kiedyś coś się spierdoli i łzy nie będą chciały płynąć.


And you know what mummy?
Everybody was being really crazy.
Uh huh. The monsters are crazy.
There are monsters outside.

wtorek, lutego 24, 2009

♫ Ces moments-là

Gdzieś między flakonem Chanel a telefonem znalazłam swoją samotność, zagrzebaną głęboko na dnie czerwonej torebki w notatniku w kwiatki i odtwarzaczu mp3. Nadgryziona obecnością mężczyzn mojego życia, zalana mocnymi drinkami i podduszona dymem lekkich papierosów, zagłuszona imprezami i przytłoczona zajęciami, czekała cierpliwie, aż znajdę ją na tej ławce nad rzeką Ill przy Quai Saint - Thomas.
W moim wielkim mieszkaniu w centrum niewielkiego Strasbourga piję Merlota, rocznik 2004, zapalam kolejnego camela lighta, bo w kebab barze - jedynym miejscu, gdzie sprzedają papierosy po 19 - nie było innych i patrzę na miasto, w którym zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Chciałabym napisać mądre słowa o tym, jak to znalazłam się w zwrotnym punkcie mojego życia, albo o tym, że wszystko nabiera sensu, albo, że nie chcę niczego więcej od życia, chciałabym napisać te wszystkie rzeczy i nawet już je napisałam, tylko że były tak zajebiście nieszczere, że wszystko usunęłam. Bo prawda jest taka, że niezależnie od ilości wypitego merlota, liczby wypalonych papierosów, dni spędzonych w łóżku, bo postawienie stopy na podłodze wydawało się zbyt trudne, niezależnie od wszystkich bezsennych nocy, nie ma zwrotnych punktów w moim życiu, co ma swoje dobre strony, i nie ma tak, że wszystko nabiera sensu - czasem jeden element układanki uda mi się włożyć na odpowiednie miejsce i zamiast dziewięćset dziewięćdziesięciu dziewięciu milionów puzzli zostaje mi już tylko dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem i jestem wtedy z siebie bardzo dumna.
Poza tym ja jeszcze bardzo wiele chcę od życia. Przestały na mnie działać wszystkie magiczne słowa, jakieś na zawsze, na nigdy, jakieś deklaracje i wyznania, to mnie tylko bawi od pewnego czasu. Z dystansu ponad tysiąca kilometrów okazało się, że ja do magicznych słów nie zostałam stworzona, bo mnie się bardziej podoba flirtowanie z rezydentami niż jakieś deklaracje i wyznania bez pokrycia. Myślę, że tutaj, w wielkim mieszkaniu w niewielkim Strasbourgu, mogę wreszcie nauczyć się prawdziwej wolności. Z każdym dniem wychodzi mi coraz lepiej.

wtorek, stycznia 20, 2009

♫ My home is your head

Warszawa jest stalowo niebieska tuż przed świtem, szarawobiała tuż przed zmrokiem, w ciągu dnia natomiast rozmywa się między samochodami, sklepami, kawiarniami i ludźmi w jakiś dziwny, nieokreślony kolor, który jednych odpycha, a drugich przyciąga. Mnie zdecydowanie przyciąga. W metrze zmęczeni ludzie patrzą się w swoje pozornie wypoczęte odbicia w szybach kolejki, jeden pijak śpiewa stare piosenki, stara wariatka zaczepia ludzi, wyciszam się w głośnej muzyce, przymykam oczy i pozwalam przelatywać przez głowę obrazom guzów, naczyń, tętniaków, dysków, między każdą kolejną operacją, niczym przerwa na reklamę, pojawiają się zielone oczy, czarna czupryna i zawadiacki uśmiech. W każdym neuronie mojego mózgu, w każdym zakończeniu czuciowym mojej skóry i w każdym erytrocycie mojej krwi mam hologram z zielonych oczu, czarnej czupryny i zawadiackiego uśmiechu, to brzmi śmiesznie i głupio, ale taka jest prawda, zawirusował mi całe ciało, a jedyne, co mogę zrobić, to nauczyć się żyć z tą przewlekłą chorobą.

Oraz, myślę, że powinnam wreszcie to napisać, bo to dla mnie ważne - wierzę w chirurgię. Wierzę w moc skalpela, hemostazy i disektora. Szczerze i całkowicie wierzę, że wszystko można naprawić, jeśli ma się dwie zdrowe, sprawne ręce i głowę na karku. Lekarze ze szpitala na Bródnie utwierdzają mnie w tym przekonaniu każdego dnia. Mogę nie ufać lekom, przeczytam setki artykułów zanim uwierzę w alternatywne metody leczenia, ale bezgranicznie wierzę w doktora P., kiedy usuwa guzy, w doktora G., kiedy usuwa chore dyski i w doktora S., kiedy pomaga chorym z parkinsonizmem. Wierzę w nich wszystkich i marzę, żeby kiedyś umieć tak naprawiać ludzi, jak oni.

niedziela, stycznia 18, 2009

ciekawa jestem czy jest jakiś limit na dobrych ludzi, na ludzi których się kocha. czy w ogóle można powiedzieć że ktoś zasługuje na dwóch dobrych ludzi w swoim życiu, a ktoś na dwudziestu. bo wiecie, ja nie uważam, że zasługuję na dobrych ludzi w moim życiu, a spotykam ich niesamowicie dużo. są i trwają, dzwonią, rozmawiają i pytają, im zależy i oni są w moim życiu, a ja się czasem zastanawiam, co ja takiego zrobiłam albo zrobię, że ich dostałam. bo wiecie, mam rodziców, mam siostrę, mam przyjaciół i potencjalnego mężczyznę życia i ciągle sobie myślę, właściwie to ciągle się boję, że gdzieś tu kurwa jest haczyk. tu gdzieś musi być haczyk. jasne, no przeszło się przez depresję, przeszło się przez kilka nieudanych związków, nieokreśloną liczbę flirtów, parę przyjaźni i znajomości i oberwało się po gębie za naiwność, to wszystko to rzecz pewna, ale mimo wszystko, tak sobie patrzę na moje życie teraz i sobie myślę, że to jest fantastycznie dużo jak na kogoś takiego, jak ja. tak naprawdę to sobie myślę, wiecie, że Bóg, to raczej nie ma innej opcji - On po prostu istnieje.

wtorek, stycznia 06, 2009

Wiecie, uczę się teraz dużo o bakteriach. To są takie fajne stworzenia, mają kolistą cząsteczkę DNA i czasem jakiegoś plazmida lub dwa, niektóre mają wici, a niektóre otoczki, a niektóre i wici i otoczki, i to są bardzo proste żyjątka, nie potrzebują za wiele, ewentualnie agaru czekoladowego albo podłoża MacConkeya. To nie są skomplikowane stworzenia, a dają sobie radę, potrafią nawet zabić człowieka, bo mają takie fantastyczne toksyny, którymi strzelają w rybosom 60S albo w płytkę nerwowo-mięśniową albo w komórki Renshawa. I naprawdę, chociaż to brzmi tak mądrze, to one są bardzo proste. Nie potrzebują odżywek do włosów, kropli do oczu, masażów na kręgosłup, kremów na zmarszczki i tabletek na depresję, żeby się dobrze poczuć. Ich priorytety są bardzo proste - jedzenie i podział komórkowy.Czasem sobie myślę, że na chuj nam tyle komórek.

Piję setną kawę, ale i tak nie mogę się skupić na zespołach chorobowych związanych z zakażeniem EBV. Myślę, że robię się za stara na naukę; to trochę głupi moment na podobne wnioski, bo za tydzień mam egzamin, ale niestety - takie są fakty. Coraz częściej łapię się na tym, że chcę już robić coś, co przynosi wymierne efekty, chyba chcę już pracować, chciałabym wreszcie mieć poczucie dobrze wykonanej pracy, chciałabym mieć wreszcie wrażenie, że ratuję komuś życie albo chociaż że pomagam.

A może po prostu jestem leniwa. To nie jest całkowicie wykluczone.