niedziela, września 24, 2006

A tribute to myself

Nie wiem, kiedy skończą się koszmary, nie wiem, kiedy będę mogła wreszcie spać spokojnie. Dziś w nocy ogłuchłam, brzęczały mi w uszach miliony dzwonków, zagłuszały wszystko, ludzie wokół próbowali mi coś powiedzieć, próbowali mi coś wykrzyczeć, ale ja nie słyszałam, ja się starałam, ale jedyne co słyszałam to montonne pulsujące dzwonienie rozbrzmiewające głuchym echem w mojej głowie. Oni czegoś chcieli, znowu czegoś chcieli, ale już się nie dowiedziałam czego, bo brzęczenie dzwonków przeszło w oślepiającą jasność słońca prześwitującego przez zasłony.

A dzień był nudny, w dzień nic nie robiłam, w dzień nic nie jadłam, w dzień tylko siedziałam i słuchałam muzyki. I tak długo siedziałam, tak długo słuchałam muzyki, aż wreszcie wstałam i wyszłam. Planty, Planty, Planty, Sławkowska, Grodzka, Wawel, Wisła. Siadłam więc na wałach i patrzyłam jak gaśnie Słońce, jak Wisła rozjarza się setkami świateł, jak ludzie jedzą lody, jeżdżą na rowerach i robią zdjęcia Smokowi. Długo chyba tak siedziałam, ale w końcu zrobiło się ciemno, zimno i głodno, więc jeszcze tylko wino na kolację i Travis w słuchawkach i nawet nie wiem kiedy włączyłam Donniego Darko i niechcący wyszła mi piękna symetria ostatniej doby z filmem jako klamrą spinającą, z Gretchen machającą jego matce, z nauczycielką drżącą z przerażenia (let's not succumb to the path of fear), z Gyllenhaalem zanoszącym się perlistym śmiechem i z Garym Julesem śpiewającym najpiękniejszą piosenkę jaką słyszałam obok nieśmiertelnego Just like honey.



Tyle że to nie jest post o dzisiejszym dniu. To jest post sprzed tygodnia, to taki powrót do przeszłości, to takie małe nieporozumienie - zamiast "publish" dałam "save as draft", bo wydało mi się to wszystko nieinteresujące dla publiczności, publiczność nie będzie klaskać, publiczność się skrzywi i splunie przez lewe ramię. Tfu, tfu.
Dziś jednak się znużyłam, znudziłam, sfrustrowałam, sobota była nudna, w sobotę sprzątać musiałam, niszczyłam ostatnie ślady drugiego roku studiów, wynosząc w plastikowych torbach trupy notatek, wykładów i skserowanych niepotrzebnych książek, odkrywając przy okazji szkodliwe wspomnienia i rozdzierające zapiski, których lepiej było nie odnajdywać. Pozostało mi puste, czyste mieszkanie, zasysające próżnią, ociekające chłodem i piszczące ciszą moich własnych myśli. Wróciłam do minionych miesięcy, może zresztą tkwię w nich nieprzerwanie. Czas nie gra żadnej roli, jeśli stoi się w miejscu.

1 komentarz:

Wujek Zdzisek z Ameryki pisze...

czy drugi rok medyka jest taki dekadencki? śledząc bloga zauważam diametralną zmianę w tonacji wypowiedzi. co to - optymizm życiowy wycieli przy okazji wykładu o patologiach czy dokarmianie kaczek jako przykład postawy obywatelskiej tak wykańcza?