poniedziałek, lipca 17, 2006

... mysli porwane

[I always get a kick out of Paris]
Montmartre niezmiennie mnie zachwyca tymi małymi uliczkami, tymi domami z kamienia, tą wszechobecną zielenią, blond transwestytami w oknach domów i dziwkami na bulwarze Clichy, gdzie koło sklepu spożywczego znajdziesz trzy sex shopy a koło obuwniczego pięć salonów masażu – wiesz, to działa na zasadzie kup bułki, kup buty, kup miłość – wszystko w cenie promocyjnej, w końcu za rogiem czai się wielki hangar Monoprix.

Jacyś chłopcy wołają za mną vous syntez merveilleux, mademoiselle! a ja udaję, że nie rozumiem i uciekam na cmentarz Montmartre, by spotkać wreszcie Damę Kameliową, kobietę, której zawsze zazdrościłam śmierci, bo chyba nie ma nic piękniejszego niż umrzeć kochaną w ramionach Miłości swojego życia. Szkoda tylko, że Alexander leży w innym kącie cmentarza, mają teraz do siebie trochę daleko, choć pewnie i tak są szczęśliwi. Ja bym była.

Tak, to jest jedyne takie miejsce na świecie. Pan wychodzący z muru wygląda jak żywy, utknął tam na zawsze, ale widzę w jego oczach nadzieję, że w końcu mu się uda – nie powiem mu przecież, że jest tylko rzeźbą. Jem jabłko przy Sacre Coeur, patrzę z góry na całe to Miasto, które z tej perspektywy wcale nie wygląda na wyjątkowo imponujące, może duże, może rozległe, ale wcale nie przerażające, wcale nie zawstydzające i nawet trochę śmieszne, ale kiedy schodzę w końcu do metra, kiedy uderza mnie żar bijący z wnętrza wagonu to czuję jak to Miasto znów oblepia mnie swoimi mackami wmawiając mi, że jest najwspanialsze i najpiękniejsze a ja nie mogę Mu się oprzeć i znów mu wierzę.

[Miles of miles of Miles Davis]
Piknikujemy w szóstkę od trzech dni i wcale nam się nie nudzi picie wina, jedzenie sałatek i migdałowych florentynek, leżenie do góry brzuchem i spławianie co bardziej napalonych imigrantów wszelkich kolorów skóry. Spadaj towarzyszu woła Agg do wyjątkowo upartego Armeńczyka z sygnetem na palcu i pożądaniem błyskającym z czarnych oczu, M. chichocze jak opętana, kiedy zaczepia nas kilku mulatów (Where are you from? pytają a M. odpowiada bezczelnie From Zimbabwe). Agg patrzy na mnie karcąco, gdy zainteresowanie nami wykazuje kilku Latynosow i syczy do ucha Przestań bawić się włosami i schowaj te nogi. Z trudem udaje mi się powstrzymać glupi zwyczaj nawijania włosów na palce, ale staram się, naprawdę się staram, tylko nie wiem zupełnie, gdzie mam schować nogi, bo to raczej trudne w sukience do kolan.
Obgadujemy wszystkich ludzi na trawie, poczynając od przystojnych chłopców na rowerach, których podejrzewamy o homoseksualizm, poprzez Araba ze swoim haremem i czwórką dzieci, skończywszy na parze staruszków czytających gazetę i facecie przypominającym Kevina Spacey (On Ci zrobił zdjęcie szepcze mi do ucha zaskoczona A. a ja stwierdzam, ze to najwyzsza pora wracac do domu).
14. lipca czekamy cierpliwie do 22:30 a potem biegniemy jak szalone pod Wieżę Eiffla i oglądamy jeden z najpiękniejszych spektaklów, jakie dane nam było widzieć. Niebo rozświetla się nagle, tańczą po nim w rytm Vivaldiego i Mozarta drobne iskierki światła, eksplodują fontanny fioletu i złota, goreją czerwonobiałe kule. Stoje w niemym zachwycie, myslac o paru miejscach i kilku spojrzeniach a gdy wszystko się kończy ciszę przerywa dopiero głos M., która pyta mnie cicho O kim teraz myślałaś?
Milczę.

Brak komentarzy: