środa, listopada 30, 2005

Pchła sfrustrowana

[Uwaga! Post zawiera bardzo duże ilości jadu, niezadowolenia i pesymizmu. Czyhający na moje załamanie i depresję powinni już zacierać ręce. Pora listopadowo-grudniowa to dla Pcheł najgorszy czas - ponury, pechowy, ciemny, zimny i mokry, wywołujący złe myśli i prowadzący do degrengolady umysłowej ]

"Nudni, ograniczeni, wulgarni, monotematyczni, cyniczni, skorumpowani, zadufani w sobie, pijący hektolitry wódki, wyzuci z wszelkich uczuć, niekompetentni..." etc etc.
Tak wygląda etos zawodu lekarza w XXI wieku według osób niezwiązanych z medycyną. Medyków in spe uważa się za kujonów, którzy nie potrafią rozmawiać o niczym innym niż o medycynie, którzy nie orientują sie w sprawach kulturalnych i politycznych, którzy nie widzą nic poza czubek swojego nosa, no i którzy piją rzecz jasna na umór (koniecznie na umór - ponoć inaczej nie potrafimy).
Jeśli ktoś myśli, że ja zamierzam bronić lekarzy w tym poście to się grubo myli. Mogłabym oczywiście pisać o tym, że zarzuty są przesadzone, że mówi się tylko o przypadkach niewyleczonych i o "czarnych owcach" i że polska służba zdrowia naprawdę nie stoi tak źle w porównaniu chociażby z brytyjską (mówię tu o dobru pacjenta - nie o finansach). Ale i tak ludzi uprzedzonych do lekarzy bym nie przekonała. Więc, żeby może wykazali większe nieco zrozumienie dla naszych przywar, pokażę kilka scenek rodzajowych pod wspólnym tytułem "Droga do tytułu lek.med."

Scenka 1.
8.30 - ćwiczenia z biofizyki. W ciągu 2 h 15 min mamy wykonać 4-krotną dializę (każda trwa po 15 minut), dokonać stosownych obliczeń, opatrzyć je odpowiednimi komentarzami i zrobić wykresy. Asystent wpada, majstruje przy dializatorze, mruczy coś pod nosem i znika. Po 10 minutach powraca, by zauważyć, że źle ustawił parametry dializatora. Poprawia co trzeba i zostawia nas na jakąś godzinę, po czym odwiedza nas mówiąc, że czas na dializę z ultrafiltracją. Przekręca suwaki, naciska guziczki i wychodzi. Wraca po 15 minutach - kiedy dializa jest już prawie skończona, by radośnie oświadczyć, że zapomniał włączyć ultrafiltrację. Kończymy już po czasie i mamy 7 minut by dotransportować się z Grzegórzeckiej na Kopernika 7...
Scenka 2.
Wypruci po dializie, głodni i spragnieni cudem zdążamy na biochemię. 1,5 godziny słuchania i pisania (5 stron A4 - maczkiem!!) monotonnego wykładu na temat gospodarki glukozy("...w okresie resorpcyjnym insulina stymuluje nośniki GLUT-4 ułatwiając transport glukozy do miocytów. Jednocześnie aktywując fosfatazę białkową 1 doprowadza do defosforylacji fosfruktokinazy II, która wówczas posiada aktywność fosfatazową i rozkłada fruktozo-6-BP do fruktozo 6-P [...] glukagon aktywuje kinazę białkową A, która doprowadza do fosforylacji fruktokinazy II, która wówczas zyskuje aktywność kinazową za pośrednictwem której doprowadza do syntezy fruktozo 6-BP")
Scenka 3.
20 minut po zakończeniu seminarium z biochemii zaczynamy... ćwiczenia z biochemii trwające kolejne 3 pełne godziny zegarowe. Moja gospodarka glukozą zostaje znacząco zachwiana (ostatni posiłek - grahamka o 7 rano), jestem odwodniona i koniecznie potrzebuję do toalety. Nic to. Przelewamy, nalewamy, pipetujemy, rysujemy, obserwujemy. Godzina 15.45 zostajemy wypuszczeni do domu. Nie, bynajmniej nie po to, by odpocząć. Wracamy po to, żeby wkuć kolejną partię materiału z fizjologii i biofizyki.

Niejedna osoba zarzuci mi, że jestem sfrustrowaną malkontentką. Pewnie tak. Ale kto by nie był sfrustrowany, kiedy będąc osobą dorosłą podporządkowuje się całe swoje życie uczelni. "Spotkajmy się" ktoś mi proponuje. Ja się pytam kiedy? Poniedziałek - odpada - na środę jest biofizyka i biochemia. Wtorek? Kończę o 19.30 (na uczelni od 8 rano), środa i czwartek - majaczy wizja fizjologii. Pozostaje weekend, który i tak w 90% przypadków przeznaczyć trzeba na nadrobienie tego, czego nie zdążyło się zrobić w ciągu tygodnia. Że zacytuję G.: "Dyktują nam, kiedy mam się uczyć, kiedy spać, kiedy jeść, kiedy pić i kiedy sikać.My nie żyjemy - my trwamy w stanie wegetacji". Sobotni andrzejkowy wypad na kręgle (przez 2 h zdobyłam całe 100 punktów ;) ) pozostanie zapewne jedynym miłym wspomnieniem na najbliższy miesiąc - w końcu 16 grudnia kolejne kolokwium...
Więc pewnie rzeczywiście jesteśmy trochę ograniczeni, monotematyczni, cyniczni i i niezadowoleni. I przechodzimy kryzys. I chcemy brać dziekankę. I pewnie gdzieś tam czasami się zastanawiamy, czy to wszystko jest warte tego "lek.med." przed nazwiskiem.
W chwili obecnej nie jestem tego taka pewna.

wtorek, listopada 29, 2005

Wybitni są wśród nas...

Posta dziś nie miało być, bo ja kobieta pracująca jestem i żadnej biofizyki się nie boję;) Zaszły jednak pewne okoliczności związane z moim niczym niepohamowanym wścibstwem, które nieco zmieniły mi plany:) Generalnie na blogu nie posługuję się konkretnymi nazwiskami profesorów i asystentów na naszej szacownej uczelni. Dziś jednak zrobię wyjątek.
Istnieje taki przedmiot na medycynie jak historia medycyny. Katedra owego przedmiotu mieści się przy ul. Kopernika 7 w malutkiej kamieniczce obrośniętej bluszczem. Przedmiot generalnie uchodzi wśród studentów za przysłowiowy wrzód w miejscu, gdzie plecy swą szlachetną nazwę tracą. Ale nie o tym chciałam, więc spuśćmy załonę miłosierdzia na naszą wiedzę historyczną:)
Jest szef owej katedry. Profesor Andrzej Śródka. I o nim to będzie:)
Profesor prowadzi wykłady dla sierotek z CMUJa. Wykłady pasjonujące, pełne anegdot i zabawnych uwag profesora i jego adiunkta:

1) Prof. do dr G. (zajmującego się aspektem wizualizacyjno-technicznym wykładów): Kiedy ja się do pana zbliżam to zaczynam rezonować
Dr G.: To ja się mogę schować

2) Profesor prowadzi wykład i co chwilę mikrofon robi "łubudu":
Prof: Co ja robię?!
Dr G.: Strzelają do pana. Proszę się nie bać. Zaraz ich zlokalizuję

3) Temat znieczulenia eterowego. Pierwsze takie narkozy były wykonywane przez dentystów i wzbudzały wielkie kontrowersje ze względu na damy, które...:
pod wpływem podtlenku azotu miały, że tak powiem, dość odważne marzenia senne. Po wybudzeniu skarżyły stomatologów o nieetyczne zachowanie. Biedacy, nie dość, że z całej imprezy przyjemności nie mieli, to mieli jeszcze problemy z prawem

4) A propos dawnych prywatek z gazem roweselającym lub eterem w roli głównej:
Te eterowe spotkania wśród high-life'u też były popularne


Tak więc nie dziwota, że zdecydowana większość studentów (do której i ja do dziś się zaliczałam) kojarzy profesora li i jedynie z poczuciem humoru i darem do opowiadania.

W związku jednak z zadaniem domowym, które profesor nam zadał zaczęłam szperać w googlach wśród tematów historyczno-muzycznych. Przy okazji, wiedziona czystą babską ciekawością wstukałam w wyszukiwarkę "Andrzej Śródka". I opadła mi szczęka.
Okazuje się bowiem, że profesor nie dość, że szefuje Katedrze Historii Medycyny, to należy także do PAN (i tam też szefuje Instytutowi Historii Medycyny), jest jednym z konsultantów Wielkiej Encyklopedii PWN, wydał kilka książek, jest lekarzem i patofizjologiem. No dobra. To są jeszcze osiągnięcia, które są dość typowe dla profesora.
Co jednak zwaliło mnie z nóg to to, że profesor jest rockmanem, prowadzi audycje w Jazz Radiu (współpracował czas jakiś z Hołdysem), ma kilka tysięcy płyt i własną stronę(zaprojektowaną przez... uwaga uwaga CMUJowcy... adiunkta profesora - dr G. :D). A mówią, że nie ma już ludzi renesansu...

Niektórzy pewnie stwierdzą, że ja nienormalna jestem, żeby się zajawiać postacią jakiegoś profesora, ale ja już tak mam, że straszną sympatią darzę oryginalnych ludzi:)

PS. Tak tylko w ramach informacji rocznicowych i innych takich: ten post jest już setnym moim postem na tym blogu. Szczerze mówiąc, nie przypuszczałam, że aż taka się rozgadana zrobię:) Ciekawe czy dobrnę do drugiej setki...

czwartek, listopada 24, 2005

Nie ma to jak fachowcy...

Dialog telefoniczny z fachowcem od piecyka
Ja: Dzień dobry. Ja byłam dziś z panem umówiona na naprawę piecyka na 15.
Fachowiec: (szelest kartek) A tak, tak
Ja: No właśnie. Wypadło mi cos na mieście i nie zdążę na 15 być w domu. Możemy przesunąć na 15.30?
F: Eee, ymmm, umm... A co się dzieje z piecykiem?
Ja: przedstawiam zachowanie piecyka (patrz post pt. "Syberia")
F.: A jaki to typ piecyka?
Ja: Nie wiem, ale ma symbol W.
F: A to na świeczkę. To czemu pani mówi, że na baterie?
Ja: Ale ja nie mówiłam, że na baterię. On po prostu zapala za trzecim razem.
F: Za trzecim? To rzeczywiście dziwne...
Ja: No niekoniecznie za trzecim. Różnie. Czasami w ogóle nie zapala (po raz kolejny opisuję zachowanie piecyka).
F: No ale jak on jest na baterie, to powinien zapalać w ciągu 5 sek. Bo tam iskra przeskakuje i następuje zapłon. I nie ma tak, że nie chce zapalić.
Ja: Ale ustaliliśmy, że jest na świeczkę.
F: Ale pani rozumie, jak on jest na baterie, to my nie odpowiadamy za sprawy konserwacyjne. Jeśli baterie trzeba wymienić, to pani zapłaci.
Ja: (z rozpaczą w głosie) No ale on ma symbol W i jest na świeczkę!
F: No wiem, że ma symbol W. I to mi się nie zgadza, bo pani mówi, że on jest na baterie.
Ja: Ale ja nie twierdzę, że on jest na baterie!
F: No, ale jeśli jest, to pani zapłaci. Żeby się pani potem ze mną nie sprzeczała!
Ja (zrezygnowana): Dobrze. Jeśli będzie na baterie to zapłacę. Ja po prostu chcę mieć ciepłą wodę.
F (radośnie): No! To dobrze. To pani chciała pół godziny wcześniej, tak?

Ech... przypomina mi się wędrująca po Internecie rozmowa telefoniczna: "Pani Potrzeba, taksóweczka czeka!"

środa, listopada 23, 2005

Syberia

Z pamiętnika marudzącej Pchły:
Październik - temperatura na zewnątrz plusowa, zwykle świecące słonko ewentualnie jakieś chmury. W mieszkaniu - ukrop. W centralnym grzeją na potęgę - po co? Niewiadomo, ale to niewielki problem - zawsze można skręcić kaloryfer do zera.
Koniec listopada - mróz.. Człowiek marzy, żeby znaleźć się w cieplutkim mieszkanku, tuż po wyjściu na zewnątrz. Tylko jeszcze to cieplutkie mieszkanko trzeba mieć. Bo teraz, oczywiście, centralne grzeje jakby chciało a nie mogło. W konsekwencji od paru dni ziębnę. Dziś zimno domowe osiągnęło apogeum. Próbowałam się rozgrzać ciepłą herbatą, grubymi skarpetami i grubym golfem. Próbowałam wyobrażać sobie, że jestem teraz w tropikach. Próbowałam nawet biegania w miejscu i robienia pajacyków. Na nic. Siedzę i dygoczę.
Na dodatek zrypało się coś w piecyku od wody w związku z czym otwierając kran obserowować można jedno z podanych niżej zjawisk:
a. Piecyk ze złośliwym uśmiechem pozwala przez pierwsze 30 sek cieszyć się ciepłą wodą, po czym przestaje grzać
b. przez 5 minut leci zimna woda (przez ten czas piecyk zastanawia się "włączyć się czy nie"). Wreszcie piecyk podejmuje decyzję i odpala.
c. Piecyk decyduje się na grę fair play i w ogóle się nie włącza.

Efekt końcowy: piszę te słowa siedząc w zimowym kożuszku. Wreszcie mi ciepło... Co do piecyka, fachowiec (jak ja ich lubię) ma zjawić się jutro. Póki co, uzbrajam się w cierpliwość i liczę na dobry humor piecyka. Poza tym, czuć już zapach szarlotki z piekarnika. Chyba mogłoby być gorzej ;)

PS Właśnie pocieszył mnie tato - niektórzy ludzie naprawdę mają gorzej. Fantazje zarządzających centralnym ogrzewaniem w naszym bloku bledną z historią rodem z Alternatyw IV. Zarząd jakiegoś bloku wymyślił renowację balkonów. Mieszkańcy stwierdzili, że balkony są w dobrym stanie (zresztą były). Co administracja wymyśliła? Pod nieobecność właścicieli mieszkań, od zewnątrz wdrapywali się na odpowiednie piętra i wbrew woli właścicieli kuli im płytki i remontowali owe nieszczęsne balkony. Niewiadomo - śmiać się czy płakać...

sobota, listopada 19, 2005

Z monologów Młodej...

Justin Chambers wylądował na tapecie:

Komentarz mojej siostry: "Czy on się modli?"

" The sky is the limit"

Człowiek ma to do siebie, że lubi przekraczać granice swoich możliwości. Ten tydzień dał mi okazję do przetestowania moich. Bilans? 10 Red Bulli (to naprawdę działa!!), tyleż kaw, sińce pod oczami, próba wchłonięcia 350 stron skryptu (za kilka dni dowiem się czy udana) a w przerwach notowanie co ciekawszych haseł prowadzących zajęcia. No i nie mogę zapomnieć o dzisiejszych pytaniach "Kasia, ale nie będziesz mdlała?"

Nie lubię fizjologii, nie lubię kolokwiów, których sposób oceniania jest niejasny, podejrzany i niezrozumiały, nie lubię uczyć się na ostatnią chwilę, choć i tak zawsze to robię, nie lubię, kiedy widze ciemne plamy przed oczami a wiem, że nie mogę zemdleć.
Choć z drugiej strony tydzien, jak zwykle w przypadku Pchły - blondynki, zaliczał się do obfitujących w wydarzenia. Smsy G. na temat walorów estetycznych Ryana Philippe'a, Justina Chambersa i M.A. były niezwykle owocne (ustaliłyśmy, że Justin Chambers bije wszystkich na głowę, ale G. przyznała mi rację, że M.A. też nie można nic zarzucić :->). Podobnież plany wylądowania na toksykologii (Red Bull + wódka nie wróży dobrze...) oraz w psychiatryku (zaplanowałyśmy już nasze występy w rolach "Crazy Frog", pani Potrzeby i zmęczonego niedzwiedzia polarnego).

Wykładowcy także okazali się nieocenieni:
Profesor L. na temat energii z ATP: "trywialnie mówiąc, takie tycie".
Asystent a propos form odpowiedzi ustnej : " Wszystkie formy ekspozycji są dopuszczalne. Oczywiście z poszanowaniem godności osobistej naszej i kolegów" .
Pan X.. (historia medycyny - zdecydowanie najbarwniejsza postać spotkana przeze mnie na tych studiach. To nic, że plecie androny...):
"To je która grupa?",
Przy okazji wyjaśniania terminu tzw. medycyny zewnętrznej : "Odbyt. Tam też coś można włożyć"
Nawiązanie do genezy zawodu chirurga: "Małpa coś tam potrafi wyjąć, jak coś wejdzie koleżance", "Zdarza się wśrod ludzi, że potrafią odrąbać sobie nogę jak bohater powieści "Chłopi""
A propos rozprzestrzeniania się kiły: "Zarazki kiły straciły swoją potęgę", "Całe tabuny kobiet. Musiały z czegoś żyć. żeby z czegoś żyć, musiały coś robić. W swej pracy twórczej i nawiązywaniu kontaktów stały się znakomitym przenośnikiem zarazków kiły".
Z cyklu "Co liczy się dla mężczyzn u kobiet": "Ma ładny front, ładny tył. To wystarczy"

S. również wspierał nas swoimi komentarzami:
A propos inteligencji Amerykanów i programu multimedialnego z fizjologii (hamerykańskiego rzecz jasna, z gadżetami i wytłumaczeniem zagadnień jak dla debili)": "To wynik ewolucji. Im inteligencja jest do niczego niepotrzebna. Oni mieli supermakety od zawsze"
Dyskusja z cyklu "Cechy charakterystyczne G. i Pchły":
Ja (z wyrzutem): Jak się Ciebie zapytałam, co się w moim przypadku rzuca oczy to nie powiedziałeś "ładne oczy" tylko "duża torebka"
(co do torebki - dziś idę kupić małą;-) )
S.: No ale Kasiu, ładne oczy to oczywistość - o tym nawet nie ma sensu mówić.

Przeżyłam też ćwiczenia z biofizyki (kolejna specjalizacja odpadła - ortopedia. Badanie wytrzymałości mechanicznej kości przerosło moje możliwości. Poza tym, wymagało idiotycznych przeliczeń arytmetycznych, które między Bogiem a prawdą niczemu nie służyły). Ćwiczenia z biochemii okazały się również mało traumatyczne. Doktor tylko strasznie bał się komputera i programu do obliczeń kinetycznych reakcji ("Nie, co wy robicie?! Nie tak szybko! On zaraz zgłupieje! Zaraz się zawiesi! Nie! Prosze robić dokładnie tak, jak w instrukcji! Żadnego wolnomyślicielstwa!"). Udało się jednak zrobić konieczne obliczenia bez zawieszania programu i nawet sk0ńczyć zajęcia godzinę przed czasem :)

Gehenna chwilowo się skończyła. Liczę się z rozmową w cztery oczy z dr W. lub dr M. na temat fizjologii ogólnej (wszystko w ramach poprawy ww. kolokwium pisemnego). W tle majaczy fosforylacja oksydacyjna, reaktywne formy tlenu, układ krążenia w aspekcie biofizycznym oraz prawdziwy smaczek - neurofizjologia. Znikam więc, bo chwila relaksu przed nadchodzącym tygodniem się przyda...


sobota, listopada 12, 2005

Ona

To było wiadome od początku. Albo ona albo ja.

Na początku myślałam, że zniosę jej obecność, ale jej krzykliwe zachowanie, nadmierna pewność siebie i zwyczajna upierdliwość okazały się zbyt naprzykrzające się. Nie było miejsca dla nas dwóch. O jedną za dużo.
Najpierw myślałam, że delikatne aluzje wystarczą, by dała mi spokój. Potem nie przebierałam już w słowach i gestach. W końcu zdecydowałam się na najdrastyczniejszy krok. Uzbrojona po zęby zakradłam się od tyłu... Niestety, zainteresowana czym innym poruszyła się i mój plan cichego zabójstwa padł z kretesem. Postanowiłam zrobić to niehumanitarnie. Podczas posiłku. Zajęta jedzeniem nie zauważy mnie a ja będę mogła dokonać ostatecznego czynu. Ona jednak chyba przeczuła niebezpieczeństwo i była ostrożna. Znów mi się nie udało. Zrezygnowana, stwierdziłam, że chyba muszę ją zaakceptować.
Okazja nadarzyła się sama. Zobaczyłam Ją jak z rozmarzeniem patrzyła przez okno. To był mój moment.
Zrobiłam to cicho i szybko.
Na szybie został czerwony ślad. Założyłam rękawiczki, usunęłam dowody zbrodni i wyrzuciłam zwłoki.

Tak. Dziś o godzinie 10.40 zamordowałam muchę.

czwartek, listopada 10, 2005

De medicina

"Medycyna jest niezaprzeczalnie najwznioślejszą nauką, stawia cię w pośrodku przyrody i człowieczeństwa i odsłania przed tobą ich tajemnice. Jesteś tam wobec wszechświata i Boga, uznajesz moc twojego umysłu, ale i jego ograniczoność zarazem. Przed tobą nikną pomiędzy ludźmi wszystkie sztuczne różnice stanu i wszyscy ludzie są równi, bo wszyscy jednako moralnie i fizycznie są uorganizowani i wszyscy ulegają jednakim warunkom bytu. Medyk myślący nie może być ateuszem, ale nie wierzy wedle ogólnej wyznaczonej formułki; musi być demokratą wobec niwelującej natury swojej nauki. Żadna też nauka inna tak wysoko nie sięga i wyższego nie daje zadowolenia, bo żadna wyraźniej nie stawia ci owego najwyższego filozoficznego zadania, ażebyś świat poznał i siebie samego*"

"Pamiętniki" Wiktor Szokalski


Mądrą książkę zaczęłam czytać. Pod wiele mówiącym tytułem "Propedeutyka lekarska". Nie wiem jak inni medycy in spe, ale ja czasem zastanawiam się nad ogromem mojego masochizmu, który się uaktywnił, gdy wybierałam ten kierunek studiów. Wtedy takie fragmenty, jak ten dziś przeze mnie wyczytany strasznie podnoszą na duchu i dają dużo do myślenia

* Z tym ostatnim zdaniem nie mogę się do końca zgodzić, bo przecież jest jeszcze jedna nauka, która sięga równie wysoko. Matematyka :-)


środa, listopada 09, 2005

Samotność

A raczej "samość", bo jestem sama a nie samotna. Ludzie dziwią się strasznie, kiedy mówię, że mieszkam w pojedynkę. "Nie jest ci smutno? Ja to bym tak nie mógł/nie mogła. Na pewno ci się samej nie nudzi?"
Nie, nie nudzi mi się. I nie, nie jest mi smutno. I szczerze mówiąc, póki co, za nic w świecie nie zrezygnowałabym z tej mojej pseudo-samotności. Czemu pseudo? Bo fakt, że mieszkam sama nie oznacza, że z nikim się nie widuję, nikogo nie odwiedzam i że nikt do mnie nie przychodzi. Powiem więcej, odkąd mieszkam sama moje życie towarzyskie kwitnie. Lepiej rozplanowuję sobie czas i chyba zrobiłam się bardziej odpowiedzialna.
W mieszkaniu w pojedynkę jest ten cudowny urok azylu. W momencie zamknięcia za sobą drzwi, można zostawić za progiem problemy, odsunąć je na chwilę, można odpocząć od świata i ludzi, można zostać sam na sam ze sobą.
Nie powiem: czasami jest to towarzystwo męczące - potrafię być dla samej siebie upierdliwa, wścibska, narzekająca i krytykująca. Zadająca trudne pytania i dociekająca odpowiedzi. Wtedy bywa niemiło. Wtedy rzeczywiście wolałabym, żeby ktoś był obok. Ale to są sytuacje wyjątkowe. Zwykle, ta cisza, spokój i brak innych osobników ludzkich daje olbrzymią swobodę. Mogę śpiewać, słuchać muzyki, robić bałagan jeśli mi się podoba, sprzątać o 23 w nocy jak mnie najdzie chęć, wisieć na parapecie, łazić w samej bieliźnie, chodzić spać o porach dowolnych i robić mnóstwo innych głupich i mniej głupich rzeczy, które nie zawsze tolerowane są przez innych przedstawicieli H. sapiens.
Ja wiem, że niektórzy są uzależnieni od towarzystwa innych osób. Że brak kogoś, do kogo można by się odezwać uważają za jedną z dotkliwszych kar. Ci ludzie zwykle nie poznali dobrze Samotności. Towarzyszki wiernej i mądrej, cichej i nienarzucającej się. Cierpliwej. Pewnie to banały, ale naprawdę uważam, że w samotności bardziej można dojrzeć i więcej zrozumieć niż w zgiełku lub nawet w ciągłym przebywaniu z innymi. To bardzo egocentryczne podejście, ale w samotności jest więcej czasu dla siebie. Więcej wolności. Swobody.
Czasem wydaje mi się, że jestem nie z tej planety, kiedy mówię, że podoba mi się mieszkanie w pojedynkę. Czy to naprawdę aż tak dziwne? Aż tak nienormalne? Naprawdę aż tak mało ludzi lubi samotność i aż tak wielu boi się swojego własnego towarzystwa? Jeśli tak, to skąd to się bierze? Strach przed straceniem kontaktu z innymi, przed ciszą, przed... samym sobą?

Zamiast komentarza :)

No już już. Już nie marudzę ;) W końcu długi weekend się zaczyna jutro... Co prawda z fizjologią, ale zawsze weekend. Poza tym, coś tam ktoś o kinie wspominał...:->
Biofizyka okazała się do przeżycia. Ćwiczenia polegają na tym, że dzielimy się na trzyosobowe zespoły i każdy zespół ma inny temat ćwiczeń. Nam trafiła się telemedycyna z nieszczęsnym rezonansem i tomografią. Kazali nam opisywać zdjęcia RTG, MRI, TK i USG. Na litość boską, ludzie uczą się tego 5 lat! Jedyne co widzieliśmy to jasne i ciemne plamy z miejscowymi białymi paskami. Asystenci powiedzieli, że to cysty są. A te plamy to wątroba i nerki. No skoro tak.. Przed oczyma naszej wyobraźni dostrzegliśmy i cysty, i wątrobę, i nerki poo czym zgrabnie polaliśmy wody i napisaliśmy sprawozdanie.
Inni mieli gorzej. Np. taki temat - elektroterapia. Biedną Kasię kopali prądem i potem bidulka chodziła z lekko poparzoną ręką. Albo EKG. Magda wykonywała dziwne podskoki i przysiady, żeby można było porównywać jej pracę serca w spoczynku i po wysiłku.
Jeszcze inni mieszali jakąś zupkę o dziwnym składzie w jeszcze dziwniejszym mikserze. A już do szaleństwa doprowadzała nas maszyna, która wydawała przeraźliwe dźwięki przez ponad godzinę (szczerze mówiąc do tej pory nie wiem, do czego była). Do tego wyobraźcie sobie pięciu asystentów biegających tam i z powrotem od stanowiska do stanowiska i 30 osób usiłujących wykonać poprawnie doświadczenia. Totalny chaos ;)

A teraz odnośnie komentarzy:
Vee i wujku Zdzisku, "ostro mi pojechaliście". Wstydzę się. Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że ostatnio naprawdę rzadko marudzę :) No i ta zachęta w postaci zawodu lekarza sprawia, że nawet fizjologia staje się bardziej przyswajalna ;)
Melon: Strasznie Ci zazdroszczę. Oj, jak Ci zazdroszczę. Tak Ci zazdroszczę, że przy najbliższej okazji zaprezentuję Ci moją zazdrość rękoczynowo:P

Jesienne marudzenie

Wrr...
Dlaczego ja zawsze muszę robić wszystko na ostatnią chwilę? Dlaczego nie potrafię rozplanować sobie nauki na kilka dni, tylko siedzę do nieludzkiej godziny 0.40 i na grandę uczę się wszystkiego. Ja wiem, że "moźna tak i tak", jak w tym kawale o maści na szczury, ale przecież zdrowiej i mniej stresogennie byłoby gdybym się nauczyła wcześniej. Argh.

Dlaczego nie potrafię pojąć fenomenu obrazowania MRI? Dlaczego pan X napisał ten rozdział tak dupnie, że zrozumieć go chyba może tylko sam autor? Dlaczego musiał wytłumaczyć to tak mętnie, że mimo najszczerszych chęci (ostatecznie MRI z neurologią się wiąże dość mocno) nie jestem w stanie zgłębić tajników rezonansu jądrowego? Argh.

Dlaczego też nie potrafię uczyć się w domu? Dlaczego zawsze, gdy jadę do Jarosławia zajmuję się wszystkim tylko nie nauką? No dlaczego? Przez to moje ciągłe gadanie z rodzinką, oglądanie TV i podjadanie co pięć minut nie jadę do Familii na długi weekend, bo oczywiście znów się nie pouczę a koło z fizjo niestety nie poczeka, aż łaskawie siądę na tyłku i wkuję te cholerne mechanizmy skurczu mięśni. Więc nie pojadę do domu, nie dostanę kolejnej laurki od siostry, nie poplotkuję z mamą, nie pooglądam Top Gear z tatą, nie zjem pysznego, domowego obiadku ani jeszcze pyszniejszego ciacha, bo zostanę sam na sam z imć Konturkiem, a raczej jego pożal się Boże dziełem pt "Fizjologia ogólna, krew i mięśnie". Argh

I dlaczego te studia są tak porąbane, że człowiek żyje w cyklu dwutygodniowym*? Inni balują co kilka dni, chodzą wszędzie i nigdzie, robią co chcą bez wyrzutów sumienia, że czeka na nich jeszcze stos nauki w domu i jak się nie nauczą to stracą punkty lub dostaną banię. Argh.


* dwa tygodnie nauki - impreza - dwa tygodnie nauki - impreza... A właśnie, impreza! Sobotnia. W "Gorączce". Było gorrrąco ;->
Dowiedziałam od G., że jestem "niezdrożna". Jako, że obie byłyśmy wówczas już mocno wstawione, podejrzewamy, że chodziło o to, że powiedziałam coś zdrożnego właśnie i jej taki twór wyszedł. Oprócz tego szłam do cheeseburgera na McDonalda, tańczyłam na 30 cm kwadratowych, wyzbierałam informacje co się dzieje u dawnych członków grupy 12 i słuchałam jak to A.S. nie zatwierdzała odpowiedzi na teście (przy komputerze się odbywał) i mimo, że zaznaczała dobrze wyszło jej zero punktów i jak to pytanie asystenta czemu tego wyniku z nim nie skonsultowała odpowiedziała "Zobaczyłam, że mam zero punktów, zdenerwowałam się i poszłam".
I tym miłym akcentem, jako że minęła godzina 1, a rano trzeba wstać, kończę. Dobranoc!

PS Post jest niespójny, niestylistyczny i w ogóle (z naciskiem na w ogóle), ale jak się człowiek żali o 1 w nocy to proszę się nie dziwić:P

piątek, listopada 04, 2005

O Piciu

W ramach odchemienia się poczytuję różne takie. Poniższy cytat odchemił mnie totalnie:

"SZŁO DWÓCH GOŚCI PO PUSTYNI I NIE MIELI NIC DO
PICIA. ALE PICIO I TAK IM WPIERDOLIŁ"
(caps lock konieczny w wersji pisemnej, żeby nie spalić)

Pewnie dla niektórych nieśmieszne (de gustibus... etc) - grunt, że po tym tekście synapsy mi się zrestartowały, mózg się odlasował i mogę iść wkuć jeszcze parę wzorów na pamięć.

Dobranoc :P

czwartek, listopada 03, 2005

Życie w niebycie ;)

words disappear, words once so clear
only echoes passing through the night
the lines on my face, your fingers once traced
fading reflection of what was

thoughts rearranged, for millions I'm strange
all my skins drifting on the wind
spring brings the rain, with winter comes pain
every season has an end

I'd tried to see through the skies
but the clouds were there locking up the sun...

thoughts rearranged, for millions I'm strange
all my skins drifting on the wind
spring brings the rain, with winter comes pain
every season has an end

There’s an end…
There’s an end…


Trochę muzyki a człowiek rozum traci. The Greenhornes i Holly Golightly całkowicie owładnęli moją duszą (Tu można posłuchać nowej płyty Greenhornesów). Na dodatek zaczarował mnie Mulatu Astatke ze swoimi etiopskimi rytmami. Bębny, saksofon, trąbka - i powstała rewelacyjna mieszanka jazzu i afrykańskich beatów. Uzależniłam się do tego stopnia, że łażę po mieście ze słuchawkami na uszach - człowiek odrywa się ciut od rzeczywistości i nabiera dystansu do wielu rzeczy...
A jak jeszcze dodać do tego fakt, że moim kresomózgowiem rządzą enzymy, inhibitory, funkcjonowanie hemoglobiny i przeciwciał oraz wzory aminokwasów i witamin to możecie sobie wyobrazić w jak totalnym oderwaniu od świata żyję ;)

Z wyżej wymienionych powodów zapanował na blogu lekki zastój. Kiedy czar muzyki i biochemii w końcu pryśnie znów się odezwę.
Póki co, pora wacać do lektury Harpera i zgłębiać tajniki białek. A w tle "Yekermo sew" pana Astatke... Żyć nie umierać... ;)