sobota, września 30, 2006

Dżazga

Nawet nie przypuszczałam, że tak szybko nadarzy się życiowy i bynajmniej nie depresyjny temat. Co więcej, temat związany z medycyną.
Wycieczki szkolne fajne są. Wiecie, te kłótnie o to kto z kim siedzi w autobusie, kto od okna a kto od przejścia, kto z tyłu a kto z przodu (wiadomo, że z tyłu siedzi rozrywkowa elyta a z przodu zakompleksieni przegrańcy i jeszcze bardziej zakompleksione prymusy. I tak, nie pytajcie, całą podstawówkę siedziałam z przodu), te narzekania na przewodnika i bolące nogi, a psze paniii a kiedy pójdziemy do MacDonaldaaaaa? i inne takie.
Jednak mimo wycieczek szkolnych podstawówkę wspominam traumatycznie i szczerze mówiąc okres ten zepchnęłam do bardzo głebokiej podświadomości.
Siostra moja jest szczęściarą - siostry zakonne iście cieplarniane warunki zapewniają uczniakom, więc eS traumy nie przeżywa, w autokarze siedzi z tyłu a podstawówkę lubi do tego stopnia, że w sierpniu chciała wracać do szkoły. Szkoła jest, jak widać, przyjazna dzieciom i jako taka często organizuje weekendowe wycieczki w pobliskie rejony.
I tak było i dziś.

Tu nalezy dodać dla przypomnienia, że mówią mi Walking Disaster.


Siostra, zaopatrzona w trzy paczki cukierków, dwa batoniki, kanapkę, paluszki oraz litr soku (pani ekspedientka zaintrygowana zapytała a ta wycieczka to przepraszam na ile dni?) udała się na jednodniową wyprawę do Krasiczyna. Ja zaś, pełniąca od trzech dni honory gospodyni domu, zajęłam się sprzątaniem, udowadniając sobie po raz kolejny, że na Matkę Polkę to ja się nie nadaję a jedynym obowiązkiem domowym, do którego pałam sympatią jest pieczenie. Odkurzyłam, przetarłam, wymyłam, westchnęłam. Po westchnięciu zadzwoniła babcia zapraszając mnie, półsierotę, na obiad. Nie odmówiłam, bo jak można odmowić zupie pomidorowej i pieczeni cielęcej.
Tu syndrom WD odezwał się po raz pierwszy, albowiem po odłożeniu słuchawki poczułam jak moje trzewia wykręcają się na drugą stronę i po mojej jamie brzusznej rozlewa się silnie żrący kwas solny. No może w rzeczywistości to był tylko nadmierny skurcz miocytów gładkich, ale chciałam to jakoś obrazowo przedstawić. Do babci dotarłam półżywa i w tym też stanie skonsumowałam obiad, który ze względów oczywistych stracił nieco na swych walorach smakowych. Tuż po obiedzie zaś syndrom WD ujawnił się w calej okazałości.
Zadzwoniła Siostra. Z pojedynczych sylab, artykułowanych między pociągnięciem nosa a atakiem szlochu, zrozumiałam, że wbiła sobie coś w palca. Jakiego palca, co sobie wbiła i czy spuchło już się nie dowiedziałam. Pojechałyśmy po nią z ciocią i Niną, córką cioci (urocza sześciolatka, której buzia nigdy się nie zamyka). Na miejscu ujrzałam umorusaną eS w towarzystwie wiernych koleżanek, które z niecierpliwością czekały momentu, kiedy eS zemdleje. Nie zemdlała, czego potem przyszło mi żałować. Coś wbiło się w opuszkę kciuka. Kciuk wyglądał w miarę normalnie, na macanie (to znaczy ten, no, w badaniu palpacyjnym) nic w nim nie wyczułam, zaczęłam wręcz podejrzewać, że nic w nim nie ma, ale jak się wbiło to się wbiło, jedziemy do szpitala.
I tu się zaczęła zabawa.
Otóż, nie można po prostu pójść na izbę przyjęć. Nie. Najpierw trzeba pójść się zarejestrować do lekarza internisty. Rejestracja zaś oznacza czekanie w kolejce. Pół godziny, podczas ktorej zmuszona byłam wysłuchiwać żalów dotyczących lekarzy (pani doktor ośmieliła się wyjść do ubikacji po przyjęciu sześćdziesięciu pacjentów) i wrzasków Niny, której pielęgniarka starała się włożyć kolczyk do źle przekłutego ucha (kolczyka nie udało się włożyć, tym bardziej że się złamał zaś Nina nabawiła się trwałego urazu do wszelkiej "biżuterii usznej"). Jak zwykle też przy takich okazjach, okazałam się wymarzoną słuchaczką dla opowiadań starszej pani z półtoraroczną wnuczką - ja naprawdę nie wiem, co skłania ludzi do zwierzeń w moim towarzystwie i dlaczego dzieci mnie lubią do tego stopnia, ze wręczają mi klucze do mieszkania.
Po otrzymaniu skierowania do izby przyjęć rozpoczęło się czekanie. Po 30 minutach uchyliłam drzwi do izby i zapytałam czy można z drzazgą... Nie dane mi było skończyć, bo zza przepierzenia usłyszalam warknięcie herod-pielęgniarki Ambulatorium zajęte! Wycofałam się pospiesznie, eS kwiknęła, że ona do tej siostry nie chce i... czekałyśmy. Po kolejnym kwadransie zrobiło się jakby tłoczno - nikt z izby nie wychodził ani nikt nie wchodził zaś na poczekalni robiło się nas coraz więcej. I w tym dramatycznym momencie wpadł do poczekalni młody człowiek z obłędem we wzroku i z damską torebką na ramieniu, wołając lekarza!. Lekarz się nie zjawił, zjawiły się za to pielęgniarki a po chwili wwieziono na wózku kobietę, która zemdlała przed wejściem do szpitala. Ciocia nachyliła się konspiracyjnie do eS i szepnęła Kochanie spróbuj tak zrobić, może wreszcie stąd wyjdziemy. eS spróbowała, ale jej nie wyszło. Czekałyśmy dalej. Zaczęłyśmy grać w państwa miasta, co, jak mniemam, było dość zabawne dla pozostałych (Nina błagalnym szeptem prosi mnie o podanie miasta na literę H. Hryniec? odpowiadam niepewnie. Ciocia, wybuchając śmiechem, Chyba Horyniec, Ka! ), dla nas było to zaś jedynym ratunkiem od śmierci z nudy. Po chwili z izby wyszło stado ratowników a za nim wyjechała na wózku nieprzytomna pani z olbrzymim guzem na policzku. Podeszłam do innej pielęgniarki (anioł-kobiety, jak się później okazało) z cichą nadzieję, że wreszcie będzie można pomóc mojej biednej Siostrze. Pielęgniarka współczująco pokiwała głową, pogłaskała eS. po policzku, po czym rzekła Pan doktor właśnie poszedł z tamtą panią na tomografię. Ale proszę czekać, może ta pani nie będzie miała krwiaka i może pan doktor nie będzie musiał robić trepanacji. A to by długo potrwało, bo pan doktor jest jedynym chirugiem dyżurującym w całym szpitalu.
Przynajmniej wyjasniło się dlaczego tak długo czekamy.
Więc czekałyśmy. Pan doktor wreszcie się zjawił, poznał mnie zresztą od razu pytając na wejściu o stan moich pęcin (pacjentki, która wzbrania się jak szalona przed gipsem, raczej się nie zapomina, szczególnie w naszym małym mieście i szczególnie jeśli pacjentka zerwała więzadła biegnąc na tramwaj). Następnie moja Siostra przestraszyła się reflektora operacyjnego, potem okazało się, że w kciuku nic nie ma i jedyne czego jej trzeba to szczepionka przeciwtężcowa. Anioł-kobieta zrobiła zastrzyk w przeciągu ułamka sekundy a Siostra nie zdążyła nawet otworzyć buzi do krzyku.
Tak więc po dwóch godzinach wyszłyśmy z izby przyjęć. Siostra z kciukiem owiniętym bandażem, ja z receptą na antybiotyk, ciocia i Nina z minami dobijcie nas, umarłyśmy z nudów.
Na pocieszenie dostałyśmy Milky Waya a ja zabieram się właśnie za pieczenie szarlotki. W końcu trzeba godnie powitać powracających Rodzicieli.

PS Post jest dokładną antytezą disclaimera, ale niech mnie usprawiedli fakt, że wypiłam Pilsnera.

poniedziałek, września 25, 2006

Disclaimer

W związku z coraz częstszymi pytaniami o charakter bloga i stan psychiczny autorki oświadczam, co następuje:
1. Autorka jest przy zdrowych zmysłach
2. Autorka nie cierpi na depresję, psychozę ani nerwicę.
3. Autorka czuje się dobrze, śmieje się często i nie ucieka przed ludźmi.
4. Autorka trochę dorosła, trochę dostała w dupę, trochę się zawiodła a przede wszystkim zmienił jej się sposób postrzegania ludzi i świata, a to przekłada się na inny charakter notek.
5. Autorka potrafi zachwycać się przyrodą, lubi dobrze zjeść, kupuje nowe ciuchy, ale nie oznacza to, że ma ochotę o tym pisać. Jak jej się kiedyś zechce, to napisze, ale póki co proszę na to nie liczyć.
6. Autorka dalej robi głupoty, gubi się na mieście i doprowadza ludzi do spazmów swoją głupotą ogólnożyciową, ale... patrz punkt 5.
7. Autorka ma nadzieję, że mimo powyższych punktów przynajmniej część Czytelników się nie obrazi, nie znudzi i pozostanie Czytelnikami.

niedziela, września 24, 2006

A tribute to myself

Nie wiem, kiedy skończą się koszmary, nie wiem, kiedy będę mogła wreszcie spać spokojnie. Dziś w nocy ogłuchłam, brzęczały mi w uszach miliony dzwonków, zagłuszały wszystko, ludzie wokół próbowali mi coś powiedzieć, próbowali mi coś wykrzyczeć, ale ja nie słyszałam, ja się starałam, ale jedyne co słyszałam to montonne pulsujące dzwonienie rozbrzmiewające głuchym echem w mojej głowie. Oni czegoś chcieli, znowu czegoś chcieli, ale już się nie dowiedziałam czego, bo brzęczenie dzwonków przeszło w oślepiającą jasność słońca prześwitującego przez zasłony.

A dzień był nudny, w dzień nic nie robiłam, w dzień nic nie jadłam, w dzień tylko siedziałam i słuchałam muzyki. I tak długo siedziałam, tak długo słuchałam muzyki, aż wreszcie wstałam i wyszłam. Planty, Planty, Planty, Sławkowska, Grodzka, Wawel, Wisła. Siadłam więc na wałach i patrzyłam jak gaśnie Słońce, jak Wisła rozjarza się setkami świateł, jak ludzie jedzą lody, jeżdżą na rowerach i robią zdjęcia Smokowi. Długo chyba tak siedziałam, ale w końcu zrobiło się ciemno, zimno i głodno, więc jeszcze tylko wino na kolację i Travis w słuchawkach i nawet nie wiem kiedy włączyłam Donniego Darko i niechcący wyszła mi piękna symetria ostatniej doby z filmem jako klamrą spinającą, z Gretchen machającą jego matce, z nauczycielką drżącą z przerażenia (let's not succumb to the path of fear), z Gyllenhaalem zanoszącym się perlistym śmiechem i z Garym Julesem śpiewającym najpiękniejszą piosenkę jaką słyszałam obok nieśmiertelnego Just like honey.



Tyle że to nie jest post o dzisiejszym dniu. To jest post sprzed tygodnia, to taki powrót do przeszłości, to takie małe nieporozumienie - zamiast "publish" dałam "save as draft", bo wydało mi się to wszystko nieinteresujące dla publiczności, publiczność nie będzie klaskać, publiczność się skrzywi i splunie przez lewe ramię. Tfu, tfu.
Dziś jednak się znużyłam, znudziłam, sfrustrowałam, sobota była nudna, w sobotę sprzątać musiałam, niszczyłam ostatnie ślady drugiego roku studiów, wynosząc w plastikowych torbach trupy notatek, wykładów i skserowanych niepotrzebnych książek, odkrywając przy okazji szkodliwe wspomnienia i rozdzierające zapiski, których lepiej było nie odnajdywać. Pozostało mi puste, czyste mieszkanie, zasysające próżnią, ociekające chłodem i piszczące ciszą moich własnych myśli. Wróciłam do minionych miesięcy, może zresztą tkwię w nich nieprzerwanie. Czas nie gra żadnej roli, jeśli stoi się w miejscu.

piątek, września 22, 2006

Dreams in which I'm dying are the best I've ever had

Coraz częściej męczą mnie moje słowa, moje opinie, moje gesty, łapię się na braku myśli, to nie jest miłe - taka bezmyślność z zaskoczenia, to świadczy o upadku intelektu, o braku ideałów, o braku zainteresowań, to jest brak po prostu. Wszyscy na mnie krzyczą, że czego ja chcę, niechże ja przestanę bredzić, bo mnie uderzą kubkiem, bo dostanę w dupę, bo jak zwykle przesadzam. Tyle że ja nie przesadzam, tyle że ja nie bredzę, ja naprawdę się wypaliłam, ja już się znudziłam, ja bym chciała zasnąć i nie mieć już żadnych spraw do załatwiania, ludzi do spotkania, rozmów do przeprowadzenia. Zdarzają się lepsze momenty, w końcu to jeszcze nie listopad. Wino i papierosy, Serbia i Interpol, J. zwiedzany przez G. i piłkarzyki z Sm. i Pr., Łańcut i plany zdobycia zamku, zapadła wieś i oglądanie atlasu Aclanda o pierwszej w nocy, potem znów Kraków, piwo, muzyka, "7 krasnoludków", Dołek i Trzy świnki. Tak. Na pewno zdarzają się lepsze momenty.

Dziś wyszłam z katedry z indeksem i wejściówką na trzeci rok tych studiów tej znienawidzonej uczelni, uciekłam do ubikacji, żeby nie mówić dzień dobry profesorowi - to nie było grzeczne, ale profesor naprawdę jest ostatnią osobą, której życzę dobrego dnia - jeszcze cztery lata postkomunistycznych zwyczajów, obserwowania lizusów, ścierania się z ludźmi, którym wydaje się, że mają monopol na rację, piętnowania jaka jestem, jaka nie jestem, kogo lubię, kogo nie lubię, alienacji na własne życzenie, bo Ka, ty jesteś taka strasznie na dystans, ty sprawiasz wrażenie, że ty ich nie potrzebujesz. W gruncie rzeczy rzeczywiście nie potrzebuję sterty sztucznych uśmiechów, intymnych pytań, na ktore i tak nie odpowiem, wysilonych grzeczności, lukrowanych uprzejmości, wysłanych smsów i odpuszczonych sygnałów, wszystko tylko po to, by mieć kolejną osobę, której trzeba powiedzieć cześć, od której zaczyna się w końcu oczekiwać, która nieuchronnie zaczyna wymagać - układy, zasady, relacje, mniej lub bardziej toksyczne, mniej lub bardziej radosne, zwykle mniej radosne, zwykle bardziej toksyczne, zawsze raniące w ostatecznym rozrachunku. Patrzę na zdjęcie, na którym stoimy wszyscy razem, uśmiechy od ucha do ucha, nikt nam nie podskoczy, bo dostanie między oczy, my się trzymamy razem, kto nie z nami ten przeciw nam.
Pozostało już tylko zdjęcie.

- Czy ktoś kiedyś zostanie?
- Nie.

poniedziałek, września 11, 2006

Post mortem

Wpatruję się z rosnącą niechęcią w siedzącą naprzeciwko mnie ciemną blondynkę o pełnych policzkach i akwamarynowych oczach, i dopiero po kilku chwilach rozpoznaję w niej siebie. Odwracam wzrok i spoglądam na opakowania pianek, żelów i lakierów stojących rzędem na półce. Fryzjerka usiłuje podkręcić mi włosy i wreszcie udaje się jej nieco złamać tę ich linearność, z którą walczyłam bezskutecznie całe liceum. Uśmiecha się do blondynki w lustrze z widocznym oczekiwaniem na pochwałę a ja widzę jak jasna twarz, moja twarz, marszczy się w sztucznym uśmiechu, spełniając oczekiwania fryzjerki, która z satysfakcją przeczesuje jeszcze kilka kosmyków. Oczy tylko niewzruszenie wpatrują się w nieskończoność odbijających się od siebie luster, zastanawiam się czy z buntu czy z braku życia, ale to czysto filozoficzne dywagacje na krzesełku u fryzjera, w gruncie rzeczy lepiej nie wiedzieć takich rzeczy.
Wszyscy mi mówią, że to już za mną, że mogę już odetchnąć, że jeśli nie ty to kto - gdybym miała w sobie tyle wiary, co ci wszyscy ludzie wokół, podbiłabym świat.
Nie, nie jestem zła, prędzej zdegustowana, raczej zmęczona. Na pewno zmęczona. Nie chce mi się mówić, kiwać głową, uśmiechać i być zainteresowaną. Nie jestem zainteresowana, siedzę z Nimi w knajpie i zastanawiam się, kiedy będzie mi wypadało wyjść. Wypada za godzinę, więc po godzinie wychodzę, wracam do domu, zsuwam z stóp szpilki, zsuwam spódnicę, ściągam koszulę i przez chwilę czuję ulgę, przez chwilę mogę spokojnie oddychać. To trwa jednak tylko chwilę, zaraz zaczynają przychodzić smsy, zaczyna dzwonić telefon a ja robię się coraz bardziej zmęczona i coraz bardziej senna, i coraz mniej zainteresowana, aż wreszcie naciągam koc na głowę i odpływam, licząc na to, że choć raz nie przyśnią mi się koszmary.
Nie śnią mi się koszmary, nic mi się nie śni, bo dzwoni telefon a pan chce wiedzieć, czy nie chciałabym zająć się jutro tłumaczeniem konsekutywnym, chciałabym, czemu nie, w końcu jakoś muszę uzbierać pieniądze na ten skórzany płaszcz, więc tak, tak, jutro rano i znów padam na poduszkę i znów telefon i niestety klient zrezygnował, ale czy pani jest w Krakowie, czy pani studiuje, tak, studiuję, medycynę studiuję, a to bardzo się dobrze składa, bo my nie mamy tłumacza z tej specjalności, czy pani przypadkiem by nie chciała, tak, chciałabym, czemu nie, w końcu ten płaszcz sporo kosztuje. Czyli może będę miała pracę, całkiem mi się to podoba, trochę bardziej lubię blondynkę o akwamarynowych oczach i zbyt pełnych policzkach, nie pytajcie jej tylko o egzamin, bo ona już nic nie pamięta i nie chce sobie przypominać, przypomni sobie za dwa tygodnie, kiedy otworzy indeks, na razie się bawmy, na razie pijmy, na razie udawajmy, że oczy się buntują, że wcale nie są martwe.

niedziela, września 03, 2006

Delirium

Wsunęli mi nóż pod łuk żebrowy i drążą nim kanał w ciele, przebijając żołądek, serce, płuco, docierają do przełyku a ja zwijam się w boleściach, próbując złapać oddech, schwytać resztki rozsądku, powstrzymać rozlewające się w mózgu przerażenie. Miesza mi się niestrawność z bólem niemojego istnienia, zwykłe gastritis mylę ze zmierzchem wiecznych ideałów, przyczyn choroby szukam w pustych oczach, roztrzęsionych dłoniach i zmęczonej twarzy zamiast w nadmiarze ciastek, kanapek i wina.
Najchętniej zwróciłabym i te ciastka, i te kanapki, i te wypłakane, wykrzyczane słowa, i ten widok pustych przerażonych oczu, i to bezbrzeżne, okrutne poczucie niemocy, działanie ograniczone do zgięcia się w pół - zamknij oczy nie myśl nie patrz nie słuchaj zapomnij obserwacja kwarantanna erase and rewind. Chce to wszystko zwymiotować, nie drażnić żołądka, nie drażnić mózgu, nie drażnić zmysłów, ale nie mogę, już nie potrafię, nie mam siły.
Dajcie mi Ranigast, dajcie mi orzechówki, dajcie mi spokój.