poniedziałek, sierpnia 28, 2006

Bez kontekstu (by dać znać, że nie umarłam)

Kocica przynosi mi co wieczór martwe myszy do pokoju, chyba według jej logiki to ma być dla mnie zaszczyt, więc nawet nie śmiem protestować, kiedy rano znajduję na balkonie kolejnego zdekapitowanego gryzonia.
Chodzę po mieście i spotykam dawne wielkie przyjaźnie, zapomnianych małych wrogów, stare rozczarowania i zabliźnione rany - zwykle wtedy, kiedy najmniej się ich spodziewam, co wyprowadza mnie lekko z równowagi i tracę wiarę, że co było a nie jest nie pisze się w rejestr, bo jednak jest, jednak gdzieś się zapisało i powraca właśnie wtedy, kiedy już cała ta przeszłość wydaje mi się bezkształtną masą kształtów, dźwięków i wrażeń, tak odległą, że nierealną.
Piszę notki, ktore nie nadają się do opublikowania, więc w zastraszającym tempie rośnie mi liczba draftów a ja zaczynam się zastanawiać, czy w ogóle jest sens prowadzenia bloga przy takiej cenzurze. Dojrzewa we mnie Pomysł, ale nie wiem jeszcze czy dam radę, czy mi starczy chęci i umiejętności - pożyjemy, zobaczymy. Póki co, słucham Toma Waitsa, uczę się całkiem pilnie i uzależniam się od codziennego kilometra przepływanego na pobliskim basenie.
Nie jest dobrze, nie jest źle, trwam w antrakcie, czekam na kolejny utwór.

środa, sierpnia 16, 2006

A time to be so small

Tak, z Tobą można iść do pubu. Faceci się na Ciebie patrzą, człowiek od razu lepiej się czuje. - z zamyśleniem stwierdza M., gdy wychodzimy już z Salvatore po piwie i pizzy, i idziemy pustymi ulicami wyludnionego miasta, M. trochę za szybko, ja trochę za wolno, ale to przez to piwo i przez to biodro bolące mnie od tygodnia - już nigdy więcej nie pójdę do Łubudubu. Spotykamy jeszcze po drodze Pr. i Sm., którzy nie mogą uwierzyć, że wróciłam do J. (Co Ty tu robisz?! Ty przecież miałaś być w Paryżu! ), Pr. czeka na autobus, Sm. czeka, aż autobus zabierze Pr. - kończy się tym, że zostawiam M. na środku ulicy a Sm. mnie odprowadza, uprowadza, zaprowadza pod sam dom, opowiadając w skrócie co kto kiedy i z kim - Taka Helga to się nic nie zmieniła. W końcu to Helga, no nie?, rozbawia mnie do łez tym swoim sposobem opowiadania i tą całą gestykulacją swoją (on tez się nic nie zmienił, ja też chyba nie aż tak bardzo, w końcu to my jesteśmy, no nie?), umawiamy się więc na piątek na większe piwo większym gronem i robi się 23, kiedy przekręcam klucz w zamku.
Przeglądam jeszcze smsy od G., tęskniąc coraz bardziej za Krakowem, za telefonami o 2 w nocy (Gosia, mnie tu komar lata), za imprezami do rana, za tym rytmem kawa - uczelnia - obiad - skrypt - kawa - Grey's Anatomy - gadu-gadu i telefon w lewej ręce (bo prawą piszę przecież wiadomość do W.). Tutaj codziennie o 12 bije dzwon w kościele farnym, tutaj wstaję o 8 rano a kładę się o 2 nad ranem, tutaj kocica rozkłada mi się na notatkach i każe głaskać, tutaj mnie pilnują, żebym dużo kawy nie piła, żebym dobrze jadła, żebym dobrze spała, żebym dobrze żyła.
Ksiądz w kościele mówił o wierze, bo to dar wielki jest, mówił, dar wielki i konieczny, z wiarą to góry można przenosić, z wiarą to wszystko, bez wiary to nic, tak mówił. Myślę sobie - ma rację ten ksiądz, pewnie to wielki dar, z całą pewnością konieczny, z wiarą to dużo można rzeczywiście, bez wiary ciężko, ale nie ma nic za darmo przecież, nikt za darmo nic nie daje, wiara też za darmo nie jest, kiedyś była, ale to dzieciom się wiarę gratisowo daje, dorosłych promocja nie obejmuje. Patrzę w oczy figurce Matki Boskiej Fatimskiej, ona sie patrzy na mnie martwym wzrokiem nieudanego dzieła nieudanego artysty, ja się na nią patrzę martwym wzrokiem umierającej wiary, patrzymy się tak na siebie, ona nic nie czuje, ja nic nie czuję, nic nie czujemy, patrzymy się na siebie - ona z przenikliwą wiedzą figurki, która dużo już widziała, ja z ogłupiającym zwątpieniem tej, ktora widziała jeszcze za mało. Patrzymy się na siebie i czekamy na zbawienie.

piątek, sierpnia 11, 2006

Prosimy nie regulować odbiorników

To wciąż ten sam blog - kaprysy bloggera zadecydowały o tej chwilowej zmianie. Pod koniec przyszłego tygodnia wróci Chagall.

PS Walczę z muchami, ćwiczę silną wolę jedząc gotowaną marchewką (tylko gotowaną marchewkę), poznaję nowe śliczne angielskie slówka jak uxorious czy diapason (doszłam do wniosku, że John Fowles napisał książkę o mnie a nie o jakichś tam Danielu i Jane), dalej ćwiczę silną wolę jedząc tym razem owoce (tylko owoce), czytam o operacjach plastycznych uszu i oglądam wszystkie możliwe programy kulinarne.

PPS. Rozpoczęłam też kolejny rozdział mojego życia zatytułowany "Fizjologia - ostatnie starcie" - trzymajcie kciuki, jakby Wam się bardzo nudziło.

PPPS. Po przeczytaniu "Ojca chrzestnego" zapragnęłam wyjść za syna mafiosa(sam mafioso jest zbyt nieatrakcyjny jak na męża) Ostatecznie mógłby być pezzonovante.


niedziela, sierpnia 06, 2006

Trzydzieści kilometrów od granicy polsko-ukraińskiej

Obrazy przewijają się w oknie z prędkością 80 kilometrów na godzinę - zielone, żółte, niebieskie, zielone, żółte, białe, czasem mignie wściekły róż elewacji domu jakiegoś wiejskiego bogacza, przygnębiająca szarość mijanego miasta lub czerń i biel denerwująco spokojnych krów, ale tak poza tym to zielone, żółte, niebieskie, zielone, żółte, białe - wiecie takie mickiewiczowskie krajobrazy - błękitne niebo z chmurkami i te pola posrebrzane pszenicą wyzłacane żytem i zielone wstęgi miedzy czy jakoś tak to szło, może na odwrót, już nie pamiętam, nigdy nie lubiłam Mickiewicza. U Mickiewicza chyba nie było tylko napisów na murach JKS pany ani puszek po piwie na rogach ulic, ale poza tym to wszystko tak samo, bez zmian, na wschodzie bez zmian - co najmniej od dwudziestu lat. Ten sam dworzec rządzony przez chmarę obrzydliwych gołębi, te same ulice z tymi samymi sklepami, ten sam brud, ta sama małomiasteczkowa cisza, chociaż mama burzy się, że nie taka małomiasteczkowa - Czterdzieści tysięcy mieszkańców i ty dziecko nie zapominaj, że to jedno z najstarszych miast w Polsce!; ten sam marazm, ta sama pustka, te same gimnazjalistki w bluzkach do pępka, brzęczących złotych paskach, rzęsach ociekających od tuszu i skórze pomarszczonej od światła ultrafioletowego z solarium (to znaczy pewnie nie te same, zmieniają się im nazwiska, miejsca zamieszkania, ale one są te same - przynajmniej ja ich nie rozróżniam), ci sami panowie w bramach kamienic na Grodzkiej, nawet ten sklepik, gdzie Mary Lou, Mała i Żaba kupowaly fajki na sztuki, nawet ten sklepik ciągle jest i ma się dobrze.
Ludzi tylko coraz mniej, coraz gorzej - a wiesz, że ten co lodówki sprzedaje miał wypadek? Jechał chłopak spokojnie na motorze i wjechał w niego jakiś idiota z podporządkowanej. Rdzeń przerwany, nogi połamane, żona, dwójka dzieci, chłop ma trzydzieści parę lat i wózek na dożywocie. A ten, ten taki znajomy taty z Rzeszowa na wakacje pojechał, poszli na plażę całą rodziną, zawał serca, już go nie odratowali. Czterdzieści lat miał.
Nie ma tego, nie ma tamtej, ta wyjechała, tym się nie wiedzie, tym się dziecko urodziło a ten się rozwodzi, ale wiesz, poza tym to tu się nic nie dzieje, wszystko po staremu.


Wszystko po staremu, taki constans, takie status quo utrzymywane za wszelką cenę, taka opieka paliatywna nad umierającym, opuszczanym przez wszystkie swoje dzieci, którym znudziło się czekanie na śmierć (...A. w Londynie studiuje, B. powiedziała, że już nie wraca z Warszawy, C. ma pracę we Wrocławiu, D. wzięła ślub z Niemcem i chyba mieszka w Berlinie... co z E.? W Ameryce siedzi, ponoć strasznie przytyła). Eutanazja szczęśliwie jest zabroniona, jeszcze się wszyscy łudzą, że ktoś znajdzie lekarstwo na tę wrodzoną chorobę - na tę galicyjskość, na tę biedę, na tę niewidzialność południowowschodniego skrawka tego, co już coraz mniej liczni nazywają Ojczyzną. Ja tam się już nie łudzę, ja już się przyzwyczaiłam, chyba nawet polubiłam, szczególnie teraz, gdy Kraków wystawił swoje wnętrzności na pokaz, przechodząc skomplikowane operacje w znieczuleniu miejscowym, nie zawsze skuteczne, nie zawsze dobre, ale, wiecie, liczy się działanie, liczą się chęci, tu zasada primum non nocere nie działa - w końcu to dla władz tylko bruk, tylko beton, tylko trochę asfaltu, żaden żyjący twór, tylko takie duże miasto na południu Polski, trochę kamienic, parę kościołów, sporo blokowisk. Przeciez nikt nikomu krzywdy nie robi, przecież to dla dobra ogólu, poboli i przestanie, potem kilka miesięcy rehabilitacji i wszystko wróci do normy, ale ja jednak za wrażliwa jestem, ja jednak w takich chwilach wolę J. bez zmian, bez rozpruwaniu mu flaków, bez bólu i rehabilitacji, wiecie, takie ciche spokojne miasteczko na południowowschodnim końcu Polski.

wtorek, sierpnia 01, 2006

Jeszcze w P. rozmawiam z Siostrą przez telefon - mówi trochę o Gdańsku, trochę o plaży, trochę o lodach, w końcu pytam ją czy dalej za mną codziennie płacze. Płaczę tylko wtedy, kiedy sobie o Tobie przypominam, więc teraz trochę Cię zapominam, żeby nie płakać. Jak Cię zapominam to nie płaczę, wiesz? odpowiada radośnie odkrywając w wieku lat dziewięciu jedną z tych prostych zasad miłości, ktore z wiekiem stają się coraz trudniejsze do zastosowania. Dzwonię do niej w sobotę i mówię, że już może zacząć sobie mnie przypominać, bo niedługo mnie zobaczy.

W piątek wyjeżdżamy na szczyt Wieży, żegnam się z Miastem i jest tak pięknie, tak pięknie, że przypomina mi się Incipit Mickiewicza i szepczę bez sensu Nad wodą wielką i czystą błysnęło wzdłuż i grom ryknął i woda tonią przejrzystą odbiła światło i głos zniknął. A woda jak dawniej czysta stoi wielka i przejrzysta, tę wodę widzę dokoła i wszystko wiernie odbijam i dumne opoki czoła i błyskawice - pomijam.

Dwa dni później - samolot pełny dzieci, niebo pełne chmur, ja pełna wątpliwości, ale wracam do domu i chyba jestem nawet z siebie dumna, co zdarza mi się dość rzadko, więc jestem dumna z własnej dumy a do pelni szczęścia brakuje mi tylko Placebo. Nadrabiam ten brak tuż po powrocie, intoksykując się Meds i Follow the cops back home i niech mi nikt nie mówi, że nowa płyta jest beznadziejna, bo z wyjątkiem trzech gniotów jest moim zdaniem świetna - stężenie Molko w Molko wynosi 100%, niewiele niepotrzebnego hałasu, parę oryginalnych fragmentów i może ja się nie znam, ale wcale się dla mnie nie wypalili. Siostra ogrywa mnie w remika i również stwierdza, że jej się podoba (On tak fajnie śpiewa "Trying my best not to forget"), ale zaraz ciągnie mnie do swojego pokoju i włącza jej nowe odkrycie w postaci Katie Melua, zaznaczając od razu, że poki co i tak nic nie przebija Beatlesów, których słucha na okrągło.

Na dobranoc czytam Chirurgię plastyczną Holle'a, przedłużając sobie sztucznie pobyt na sali operacyjnej i z każdym przeczytanym rozdziałem blizny, oparzenia, przeszczepy skóry wciągają mnie coraz bardziej. Powrót z P. trwa znacznie dłużej niż 2 godziny lotu - wciąż nie mogę się nadziwić, że mogę mówić po polsku, że wszędzie odrapane mury, że nie ma Saint Germain des Pres i że nie widać Wieży; jednak z każdą rozmową z Mamą, z każdym dowcipem Taty, z każdym mruknięciem kota przeklęte znienawidzone ukochane Miasto oddala się coraz bardziej a ja coraz bardziej przybliżam się do ojczyźnianej rzeczywistości, choć jeszcze jej nie dotknęłam, jeszcze jej na sobie nie poczułam i chyba tak wolę, tak mi się bardziej podoba.