piątek, września 02, 2005

A tu naprawdę kończy się asfalt...

Do Ustrzyk jechaliśmy pełni nadziei. Anita rozmarzonym głosem mówiła, że wreszcie zrobi pranie, ja, że wreszcie w łazience będą cywilizowane warunki, no i każdy po cichu liczył na wygodne spanie. Te nasze nadzieje (płonne jak się szybko okazało) nie wzięły się znikąd. Noclegi w schronisku w Ustrzykach były najdroższe ze wszystkich, więc liczyliśmy na coś ekstra. Niestety, nie tylko tepsa jest paskudnym monopolistą. Kremenaros był jedynym schroniskiem PTTKu w Ustrzykach więc automatycznie ceny ustalano tak, jak się żywnie podobało...
Pierwszy szok przeżyliśmy, gdy zobaczyliśmy drewnianą budę a na niej tabliczkę "Schronisko PTTK. Klasa trzecia". Drugim szokiem był czteroosobowy pokój, w którym mieliśmy się zmieścić w siedem osób. Trzecim i największym okazała się nasza wyśniona łazienka. Ciepłej wody zaznałam raz w pierwszą noc - miłe wspomnienie, do którego wracałam każdego następnego wieczora myjąc się pospiesznie w płynnym lodzie. Brak kolejek do prysznica? Mrzonki - tym bardziej, że zwalił się do schroniska tłum młodych harcerek, które nie myły się od trzech dni (z przykrością stwierdzam, że dało się to wyczuć...). W pierwszą noc czym prędzej zgasiliśmy światło, żeby nie patrzeć na obskurne warunki, w których przyszło nam mieszkać. W międzyczasie prawie pobiliśmy się o miejsce do spania i byliśmy świadkami niezwykłych czułości Jogiego w stosunku do naszej kochanej D.

Dzień następny zaś był... bolesny. Bukowe Berdo będzie nieodmiennie kojarzyło mi się z Władcą Pierścieni (dzięki Kqbie i D.), latającymi napalonymi mrówkami i moim występem pod Tarnicą. Ale po kolei. Jak już Kqba wspominał na swoim blogu, wyjście na połoninę było wyjątkowo długie, strome i grząskie. Wraz z Anitą, tiptopami dreptałyśmy na samym końcu stawki, obiecując sobie, że K. i D.a gorzko zapłacą za ich fanatyzm wędrowniczy (dodam, że pruli oczywiście pierwsi a na przystankach czekali na nas, patrząc jak zasapane wspinamy się w pocie czoła, żeby do nich dotrzeć). Mieli to szczęście, że byłyśmy tak padnięte, że nie miałybyśmy siły zabić muchy. Przyznać jednak należy, że widoki wartały wysiłku a przynajmniej tak mi się jeszcze wtedy wydawało...
Zdanie zmieniłam dużo później, gdy dostrzegłam strome podejście na Szczyt-Którego-Nazwy-Oczywiście-Nie-Pamiętam. Wtedy jeszcze znalazłam siłę, żeby nadmiernie nie jojczeć. Tym bardziej, że w nagrodę "dostałam" śliczne strome zejście. Dotarliśmy na Przełęcz Goprowców. I tu moja cierpliwość się skończyła. Przede mną bowiem piętrzyła się znów góra, pod która należało wejść. Mało tego w tym właśnie miejscu zapoznałam się bliżej z cholernymi mrówkami. Wredne napalone mrówcze samce, które obsiadły K. i mnie, i za cholerę nie chciały się odczepić.
Ja przyrodę lubię. Z daleka, na obrazkach, w opowieściach, mogę nawet przebywać w jej towarzystwie ale ja BARDZO nie lubię, kiedy ww. przyroda mnie atakuje*!!

* są to nieco zmodyfikowane słowa Melmana ("Madagaskar"), który podobnie jak ja w dziczy czuje się cokolwiek nieswojo.

Dotarliśmy pod Tarnicę i legliśmy na ławeczkach. Z niejaką satysfakcją stwierdzam, że i Kqba miał już dość, czemu dał upust komentując tekst z przewodnika:

"Zaczynamy teraz bardzo strome zejście" (K: Kurrrwa mać... – zajęczał! Autentycznie zajęczał :D)
"Teraz już łagodnie w dół lasem, momentami mocno rozmokniętą dróżką" (K: Kurwa, ale będzie błoto)

W międzyczasie rozejrzałam się wokoło i zobaczyłam kolejny szczyt. Zmroziło mnie i zapytałam naszych kierowników wycieczki czy mamy tam wejść. Usłyszałam ciszę a po chwili niepewny głos D., że to już naprawdę ostatnie podejście. Zagotowało się we mnie. Po raz pierwszy w życiu poczułam jak bulgoczę i jeśli czegoś nie zrobię to ciśnienie wyrzuci mnie na orbitę, z której raczej powrotu mieć nie będę. Wystartowałam więc pod gorę. Podejście i sam szczyt były kamieniste więc już po wejściu wyszukałam najwyżej leżący kamień, usiadłam na nim i oświadczyłam nadchodzącej reszcie grupy, że jest to najwyższy punkt jaki dziś zamierzam zdobyć i żadna siła nie zmusi mnie do pójścia wyżej.
Szczęśliwie rzeczywiście później schodziliśmy w dół. We mnie jednak wrzeć nie przestało i przez kolejne 15 minut Kqba, D. i Anita byli zmuszeni wysłuchać mojej tyrady. Sklinałam góry, moją głupotę i brak formy, zaklinałam się, że to był mój ostatni raz w górach, że więcej takiego błędu nie popełnię, bo co takie dziecko miasta w ogóle robi w dziczy etc. etc. Ww. trójka słuchała w milczeniu, kiwając głowami a gdy wreszcie skończyłam K.zapytał mnie grzecznie "Nie będziesz miała nic przeciwko, jeśli się tym w ogóle nie przejmiemy?" Cóż, czegóż innego można się było po nich spodziewać...
Po zejściu (rzeczywiście błotnistym), kolejnych przeprawach z latającymi mrówkami i po oplotkowaniu z D. wszystkiego co się dało dotarliśmy do Ustrzyk.
Historię o ognisku szczegółowo opisał Kqba, więc nie będę się powtarzać :) Dwa kolejne dni znacząco różniły się od poprzednich, bowiem spędziliśmy je na... nicnierobieniu :D
W poniedziałek wymyśliliśmy sobie pójście nad pobliską rzeczkę. I tu zarysował się prawdziwy konflikt wewnątrz grupy. Właściwie to powstały dwa obozy:
Obóz 1. (kobiecy) - zarządził piknik nie w bliskim sąsiedztwie rzeki, za to w cieniu wielkiego drzewa na wydeptanej trawce
Obóz 2. (męski) - po bliższym zapoznaniu się z terenem stwierdził, że znalazł lepsze miejsce przy samej rzece. Miejsce, do którego trzeba było dotrzeć w bród (woda była po kostki), miejsce zakrzaczone and/or kamieniste.
Po chwili cichej wojny, obóz pierwszy odpuścił. Ze skruchą przyznaję, że foszyłam się jeszcze długo, mimo że miejsce wybrane przez obóz 2. okazało się urokliwe i miłe. Byczyliśmy się więc przy rzeczce, po czym poszliśmy na przepyszny obiad "Pod Caryńską" a następnie... dalej się byczyliśmy, tyle, że na trawce przy schronisku.
Po całym dniu lenistwa T. i Jogi zapragnęli odmiany. Odmiany pod postacią mocno zakrapianej imprezy. Opisywać ją można by długo i szczegółowo, ja wymienię tylko w punktach kilka rzeczy, które szczególnie utkwiły mi w pamięci:
1. Żołądkowa gorzka - wypala przełyk, ale pyszna jest :>
2. Wódka z przemytu. Kremenaros mieścił się naprzeciw straży granicznej - samochód SG zawsze stał przy drodze do Wetliny a panowie strażnicy zatrzymywali prawie każdy nadjeżdżający samochód.
Wódka jak to wódka, kończy się szybko więc T. z Jogim postanowili pójść do pobliskiego sklepiku uzupełnić zapasy. Pan sprzedawca oświadczył im jednak, że on sprzedaje tylko piwo. Ale... może im sprzedać ukraińską wódkę z przemytu. Nasi panowie przystali na to z chęcią i wrócili do nas kwicząc z radości, jak to łatwo Straż Graniczną zrobić w bambuko.
3. Jogi skaczący w śpiworze, turlający się po materacach i robiący dżdżownicę.
4. Obżarstwo. T. i Jogi postawili na alkohol. Cała reszta na żarcie. W przeciągu pół godziny zeżarliśmy chleb, dwa marsy, snickersa, czekoladę i nie pamiętam co jeszcze. Dawno tak się nie objadłam.
5. Pewien spacer...:)

Dnia następnego pożegnaliśmy niestety T. i Jogiego, którzy zdecydowali się wracać wcześniej do miasta Kraka. Aura zrobiła się wyjątkowo niesprzyjająca i z wielkich planów wyjścia na Połoninę Caryńską wyszło wielkie NIC. Tym sposobem kolejny dzień obijaliśmy się dubeltowo, co nie znaczy, że było nudno. No bo przecież, czy nie jest ciekawe objadanie się, czytanie prasy, wygadywanie głupstw i granie wieczorem w skojarzenia. A właśnie. Skojarzenia. Nie ma lepszego sposobu, żeby sprawdzić, czy jest się prawdziwą blondynką... Z przykrością stwierdzam, że jestem.
Może podam dwa przykłady:
1. Anita: stół Kqba: okrągły stół Ja: burdel ( tu należy dodać, że po mojej prawej znajdował się czerwony okrągły stół, na którym znajdowało się WSZYSTKO, począwszy od chleba i konserw a skończywszy na czyjejś kosmetyczce i pudełku na soczewki kontaktowe).
2. Kqba: reklama Ja: Kopytko (no co ja poradzę, że mnie na hasło reklama od razu na myśl przychodzi reklama Plus GSM?!). Po tym skojarzeniu K. stwierdził, że gra doprowadzona została do takiego absurdu, że należy ją skończyć.

W środę, gdy wyjrzeliśmy za okno i zobaczyliśmy brzydko zasnute niebo, stwierdziliśmy, że nie ma co czekać na poprawę - zbieramy manatki i wracamy do domku:) Tak też uczyniliśmy...

6 komentarzy:

Poltergeist pisze...

No to sobie poużywam... A co!
1. lapsus linguae - nie Aneta, lecz Anita (jako osoba, która kilkakrotnie nazwała Anitę Anielą wiem to dobrze :P)
2. Heh... To ja piszę posty ładnie, ze wszystkimi nazwami geograficznymi, cobyś sobie m.in. Ty mogła przypomnieć gdzie byłaś - a wyjeżdżasz tu z tekstem "Szczyt-Którego-Nazwy-Oczywiście-Nie-Pamiętam"! ;P Szczyt nazywa się Krzemień i jest najwyższym punktem Bukowego Berda... Później zeszliśmy do Przełęczy Goprowców, a kolejne strome podejście było do Przełęczy Pod Tarnicą (to nazwa własna jest ;P) i dopiero tam dałaś pokaz swej frustracji...
3. Co do jęku - przyznaję się, jęknęły we mnie palce u stóp i czułem się w obowiązku im odpowiedzieć... ;)
4. Przyznałaś rację obozowi męskiemu! Rany! ;)
5. Pozostałych wydarzeń nie skomentuję - opiszę je bowiem u siebie na blogu. :)
PS. Ktoś pewnie uzna, że się strasznie czepiam - ale jak ktoś spędził tyle godzin nad mapami co Dorota i ja i pewnych fragmentów nauczył się wręcz na pamięć, powinien zrozumieć lekkie czepialstwo wobec osoby, która 20 razy potrafi się zapytać o nazwę szczytu, który właśnie zdobyliśmy... :)

Kate pisze...

Anete zaraz poprawie, z tych wszystkich wymienionych przez ciebie nazw zapomniałam tylko Krzemienia a co do miejsca gdzie dałam popis to czytaj ze zrozumieniem!! Wściekła byłam od Przełęczy Goprowcow, pod Tarnicą jeszcze monologu nie prowadziłam - tam tylko dostałam zastrzyku energii a dopiero potem gadałam sama do siebie, zloszcząc się na wszystko wokół. No!!

Poltergeist pisze...

Aha... Sugerujesz, że siedząc na ławce na Przełeczy pod Tarnicą jeszcze popisu nie dawałaś? Uff... OK. Będę na przyszłość pamiętał... ;)
A później... No tak! Przecież postanowiliśmy się tym zupełnie nie przejmować i może dlatego mi umknęlo... ;P

Anonimowy pisze...

chciałam powiedzieć że oboje spisaliście się na medal tworząc te kroniki.. Pchełcia z właściwym sobie urokiem lekceważyła ISTOTNE topograficzne fakty,przedstawiając góry z punktu widzenia kogoś, kto nie wierzy w poprawę pogody. Za to Krzysiek na konkurencyjnym blogu stworzył wspaniałą kronikę, dzięki której Kasia wie gdzie była i to czego nie widziała podczas mgły widzi teraz na zdjęciach!
BRAWO:D

Anonimowy pisze...

Nie było żadnych czułości, skakania ani turlania. To wszystko te przekłamania o których mowa na początku.

Kate pisze...

Jak miło zobaczyć zupełnie nowy nick w komentarzach. Witam Jo... tzn pomówionego w moich skromnych progach:P i liczę, że poza prostowaniem pomówień czasem coś skomentuje...

PS Może turlania i skakania nie, ale przy dżdżownicy będę się upierać!!:P