niedziela, sierpnia 28, 2005

A Prońko miała rację...

„Spośród wielu bzdur
które niosą stada chmur
Ja lubię deszcz
Deszcz w Cisnej”


Najpierw powinnam właściwie zrobić wstęp na temat uczestników wyprawy i podróży do Cisnej, ale zrobił to za mnie Kqba, więc… Co się będę wysilać :P
TUTAJ jest wszystko co wiedzieć powinniście (z drobną uwagą – K. przez skromność nie wspomniał, że on i D. byli oficjalnymi przewodnikami wyprawy, a ma to dość duże znaczenie we wczuciu się w klimat naszej wycieczki:) )

Dotarliśmy do Cisnej pod wieczór. Obładowani jak juczne konie (furorę zrobił mój 20-letni ogromniasty śpiwór w kwiatki – Kqba określił to jako „hippisowski wzór”), lekko zdezorientowani udaliśmy się w stronę schroniska. Po jakichś pięciu minutach marszu dotarliśmy pod niewinnie wyglądające wzgórze, gdzie znajdował się drogowskaz do schroniska oraz niewiele mówiąca liczba 600 m. Uradowani, że to tylko trochę ponad pół km ruszyliśmy pod górkę. Po dwustu metrach stwierdziłam, że 60 litrowy plecak znacznie zmniejsza pojemność płuc, ściska żebra i prawdopodobnie spowoduje trwałą deformację mojej klatki piersiowej. Zagryzłam jednak zęby i szłam dalej. Minęło kolejnych kilka minut i któraś odważna dusza zaryzykowała stwierdzenie, że to 600 m to nie odległość do schroniska tylko wysokość, na której schronisko owo się znajduje. Nie pomnę, kto to powiedział – grunt, że niestety miał rację. Gdy dotarliśmy „Pod Honem” nasza wspaniała grupa z jednym wyjątkiem wyglądała jak siedem nieszczęść. Tym wyjątkiem byłam ja – według pewnego Złośliwca wyglądałam „jakby mnie lokomotywa z pięcioma wagonami przejechała”.
Teraz pojawił się stres, gdzie będziemy spać. D. ostrzegała, że trafimy do sali zbiorowej – w sensie my i jakaś bliżej niezidentyfikowana grupa ludzi w jednym pomieszczeniu. Z duszą na ramieniu podeszłyśmy obie do recepcji i D. nas zaanonsowała. Po raz kolejny okazało się, że „głupi ma zawsze szczęście”. Dostaliśmy własny pokój!

W wielkim mieście nie wie nikt
Ile czasu może mżyć
Taki deszcz
Deszcz w Cisnej

Po jednej z nielicznych nocy, które mogę zaliczyć do przespanych okazało się, że mży. Tu D., w całym swym radosnym optymizmie, stwierdziła, że „o! Tam się przejaśnia” i że na pewno po śniadaniu przestanie padać. Zjedliśmy śniadanie. Padało dalej. Ale D. znów zauważyła, że „O! Przejaśnia się tam! Nie widzicie?!”. Stwierdziliśmy, że czekamy do 9:30 . Pogadaliśmy z mocno zajawionym na łażenie po górach czterdziestolatkiem. Padało dalej. Przepatrzyliśmy szlak (niewiele z tego rozumiałam, ale udawałam, że wiem o czym tak profesjonalnie gadają Kqba z D.). Padało dalej. Wyszłam na werandę i podsłuchałam dialog dwóch dziewczyn.

- Czy to jest mądry pomysł, żeby w tą pogodę wychodzić?
- Nie, ale chodźmy

Niezwykle pokrzepiona na duchu wróciłam do środka, by znów usłyszeć D. zapewniającą, że tym razem to już na pewno się przejaśnia. Tym sposobem powstało pierwsze z wielu haseł-kluczy naszej wyprawy (większość z nich zresztą i tak była autorstwa wspomnianej D.). „Przejaśnia się!” – było pierwszym okrzykiem każdego dnia, niezależnie od tego, czy niebo było zasnute chmurami, właśnie lało czy zapowiadało się na burzę. Okrzyk zmieniał się jedynie w momencie, gdy przeświecał jakiś promyk słońca - wtedy D. wołała radośnie "A nie mówiłam, że się przejaśnia!"
Ostatecznie o 9.30 stwierdziliśmy, że nie ma już co liczyć na to, że przestanie padać i że trzeba iść w tę pluchę.
Panowie T. i Jogi stwierdzili jednak, że zostają w schronisku z przyczyn obiektywnych – Jogi był chory a T. przecież nie mógł opuścić kolegi w potrzebie. W pierwszej naszej wyprawie wzięło więc udział tylko pięć osób.
Ruszyliśmy dość raźnie pod górę.

[Tu powinien teoretycznie wystąpić długi i barwny opis wycieczki z wymienieniem punktów widokowych, napotkanych rzadkich okazów roślin etcaetera etcaetera. Opisu takiego jednego nie będzie, bo:
a. z lewej widziałam mgłę
b. z prawej widziałam mgłę
c. z przodu albo widziałam mgłę albo kogoś z pozostałych uczestników wyprawy
d. do tyłu się nie oglądałam, bo nie chciałam zaryć paszczą w błotko]


Weszliśmy na jedną górkę, na drugą i na trzecią. Na tej trzeciej nasi przewodnicy oświadczyli, że jesteśmy już u celu – w sensie: osiągnęliśmy szczyt Wołosań (nazwy tego szczytu uczyłam się trzy dni – cały czas mówiłam „ta góra na W”). Doszliśmy do wniosku, że maszerujemy dalej czerwonym szlakiem aż dojdziemy do jakiejś wioski Której Nazwy Nie Pamiętam i podjedziemy kawałek do Cisnej.
Po 15 minutach schodzenia w dół znów zaczęliśmy wchodzić pod górę. Wyższą od poprzedniej. Zgodnie z mapą Wołosań miał być najwyższym szczytem na trasie. To oznaczało z kolei, że dopiero teraz byliśmy na Wołosaniu. Wzruszyliśmy ramionami i poszliśmy dalej.
Po kolejnej pół godziny schodzenia znów zaczęliśmy podchodzić w górę – jeszcze wyższą i bardziej stromą. „To już na pewno Wołosań!” – ktoś zakrzyknął (zapewne D.)
Nie był to Wołosań. Wołosaniem nie była też kolejna góra. Dopiero za następnym podejściem dotarliśmy na właściwy Wołosań. Nie, nie było tabliczki, po prostu – potem już nie było żadnej góry więc drogą dedukcji doszliśmy, że to musi być to. Zeszliśmy z piekielnego Wołosania i szliśmy jakąś dróżką.
D., jako niepoprawna optymistka, przy każdym zakręcie zapewniała nas „za następnym zakrętem na pewno będzie asfalt”. Tym sposobem, powstało kolejne hasło-klucz, stosowane zawsze wtedy, gdy nie było widać końca wędrowania.
Rzecz jasna, gdy rzeczywiście w końcu doszliśmy do szosy D. zakrzyknęła triumfalnie „A nie mówiłam, że będzie asfalt?!”

Po sześciu godzinach marszu w siąpiącym deszczu, zabłoceni do kolan, zziębnięci wróciliśmy do schroniska. Powitał nas zapach świeżych rogalików i banda harcerzy, jedzących jak pułk wojska. Mimo zmęczenia, spać nam się nie chciało. Wzięliśmy prysznic a ja popełniłam tragiczny błąd, ściągając soczewki kontaktowe. Musicie wiedzieć, drodzy Czytelnicy, że bez soczewek jestem autentycznie półślepa i ludzi rozpoznaję z odległości jakichś 30 – 40 cm.
Cóż… myślałam, że pojemy rogaliki i posiedzimy w pokoju. Jakże się myliłam.
Gdy K. i D. usłyszeli, że harcerze grają piosenki SDMu, nie było mowy o spaniu. Poszliśmy więc posłuchać. W międzyczasie zechciałam wyjść na chwilę na zewnątrz. Ze względów bezpieczeństwa (nie zapominajmy, że prawie nic nie widziałam) towarzyszył mi K. Wychodząc ze schroniska dostrzegłam na werandzie jakąś dużą ciemną plamę. Pomyślałam „Ominąć trzeba, choć swoją drogą mogliby ludzie te plecaki w jakichś innych miejscach kłaść”. Stanęliśmy na schodkach i K. pyta mnie podejrzliwie „Nie kopnęłaś tego psa przypadkiem? Widziałaś go w ogóle?” Zdębiałam.
Pies to był. Nie plecak. Pies. Jak można psa z plecakiem pomylić?!

Następnego dnia lało. Wiedzieliśmy już jednak, że nie ma na co czekać tylko trzeba iść. Zresztą, jak zapewniał K. i tak nie ma się na tej trasie jak zgubić, bo szlak jest ciągle ten sam. Zgadza się. Tyle że najpierw trzeba było ten szlak znaleźć.
Najpierw pól godziny wędrowaliśmy po asfaltowej drodze. Przeszliśmy dróżkę ze szlakiem, trzeba było się więc wrócić. W końcu znaleźliśmy się na jakichś polach. Pojawiło się nawet jedno drzewo z czerwonym paskiem. Cóż z tego, kiedy było to JEDYNE oznakowane drzewo w okolicy. Spotkaliśmy jeszcze pewną parę, która tak jak my chciała iść nieszczęsnym czerwonym szlakiem. Zaczęliśmy kluczyć, jedna dróżka – nasi przewodnicy wleźli w jakieś chaszcze. Wyszli zabłoceni – dróżka kończyła się rzeką, zerknęli w mapę. Druga dróżka prowadziła donikąd. Znów w mapę. Nic. Szlaku jakoby nie było. Cofnęliśmy się. Wedle mapy powinniśmy iść prosto. Na wprost były tory jakiejś kolejki. Podeszliśmy bliżej. Na ziemi namalowany był czerwony szlak…
D. z K. wybaczyć sobie nie mogli, że w przewodniku przeoczyli zdanie „przekraczamy tory kolejki”…Za to teraz (wolny cytat K.) „teraz to już się nie zgubimy, bo idziemy ciągle czerwonym szlakiem”. Uszliśmy kawałek. Doszliśmy do rzeki. Szlak się urwał. Jeszcze nie widziałam K. i D. tak zdenerwowanych (tzn. wtedy – w Wetlinie widziałam ich znacznie bardziej zdenerwowanych, ale spuszczę na to zasłonę miłosierdzia :P). Na szczęście Marysia – sokole oko zakrzyknęła z radością „Jest! Jest szlak!”. Rzeczywiście był – po drugiej stronie rzeki. Byłoby pięknie, gdyby nie to, że nie było mostka, kładki, deski – NIC. Należało więc przekroczyć rzekę idąc ostrożnie po kamieniach. Przeszła D. – nawet się nie ochlapała. Przeszła Anita – też nic. Poszłam ja. Wpadłam do wody. W sensie – noga wpadła – bo woda do kostek była. Nie zmienia to faktu, że byłam jedyną osobą z dziewięciu, której się to zdarzyło.
Dalej było tylko lepiej. Co prawda, szlak rzeczywiście był potem ładnie oznaczony, ale co z tego jak nachylenie terenu wynosiło ok. 45 stopni, człowiek tonął w błocie, padał deszcz i było pierońsko zimno. Marudzę? Niech i tak będzie, ale ciekawe co byście mówili po włażeniu pod górę w morderczym tempie mając przed sobą ścianę błota.. Jedynym miłym akcentem były pyszne dzikie maliny rosnące po drodze.
Szczęśliwie, K. i D. się opamiętali i nie wywlekli nas na Okrąglik. Poddaliśmy się na Małym Jaśle, na którym to wyobrażaliśmy sobie te piękne widoki, o których pisano w przewodniku. Schodziliśmy w cholernej mżawce, mgle i wietrze, który prawie ubrania z nas zrywał. Po zejściu z góry powtórzyła się historia z dnia poprzedniego, czyli „za następnym zakrętem na pewno będzie asfalt”.
Gdy doszliśmy wreszcie do Cisnej, pozostało nam tylko przekąszenie czegoś w rel-socu (o tym pisze Kqba TUTAJ), wdrapania się do schroniska po nasze bagaże i udanie się na autobus do Wetliny.
A o Wetlinie to już będzie w następnej części…:)

4 komentarze:

Poltergeist pisze...

Heh...
Kilka sprostowań (nie mogłem się powstrzymać ;P):
- pogoda w drodze na Wołosań była całkiem przyjemna - zwłaszcza gdy przestało padać (czyli po około 12 km), zwłaszcza jeżeli porównamy to z warunkami panującymi na Małym Jaśle...
- nie możemy wybaczyć sobie przeoczenia zdania "należy przejść nasypem kolejki"-bo właśnie tu leżał problem - nie PRZEZ a WZDŁUŻ torów (a tak praktycznie to PO nich)
- w drodze na Okrąglik deszcz NIE padał (wiem, wiem psuję efekt dramatyczny)
- wcale nie byliśmy zdenerwowani! zdenerwowani byliśmy TYLKO I WYŁĄCZNIE podczas pamiętnej Wetlińskiej nocy - i tej wersji (nie podając szczegółów) będę/będziemy się trzymać!

Kate pisze...

Czepia się... No i jak zwykle się czepia... Eh... Ja bardzo proszę Go nie słuchać. On mi tu efekt dramatyczny zmniejsza i przez Niego nikt się litowac nie bedzie nade mną. Poza tym padał nie padał - o mgły byłam mokra wystarczy:P
I byłeś zdenerwowany- ja nie bedę mówiła przez kogo i dlaczego, ale byłeś:P

Poltergeist pisze...

Cios poniżej pasa! OK. Przyjmuję do wiadomości. Byłem zdenerwowany. Troszkę. Jak się mocno denerwuję to zaciskam szczęki i mówię równoważnikami zdań. I (jak ktoś mi powiedział) zabijam ofiarę wzrokiem. Wtedy tylko syczałem i rzucałem złe spojrzenia.
Ale o zdenerwowaniu porozmawiamy jeszcze przy okazji postów o Wetlinie i Ustrzykach Górnych, prawda? ;P

Anonimowy pisze...

olaboga! Santa Maria Madre del Dios jakby powiedziała moja idolka i zarazem duchowa mentorka,Niewolnica Isaura..
Kasiu,a co szatanek wielokrotnie powtarzał? sport oraz wszelkie inne formy aktywności są w stanie nas zabic!! tak czy inaczej,sama na pewno wyciągnęłaś z tej wycieczki(drogi krzyżowej)odpowiednie wnioski..najlepiej jest relaksować się w foteliku,z kawką i ciasteczkiem,a gimnastykowac się mozemy,jak nam coś upadnie na podłogę..a zresztą-przewróciło się,niech leży...
cieszę się bardzo,że jednak dotarłaś do domu cała i zdrowa..miło się było dzisiaj zobaczyć i poplotkować,wielkie dzięki:))kisses:***