poniedziałek, sierpnia 13, 2007

Interaktywnie

czyli dużo linków przetykanych niemałą dozą samozadowolenia. Stan to u mnie przejściowy - wrócę do normy, gdy emocje opadną, dlatego proszę o wyrozumiałość Czytelników, którzy nie znoszą chwalipięt (czyli zapewne wszystkich).

Państwo wybaczą, ale cisza na łączach potrwa jeszcze chwilę, bowiem w niedługim czasie wybieramy się tu, tu oraz przede wszystkim tu, a także, jeśli zdążymy, tutaj. Po powrocie z Włoch czeka mnie za to sporo pracy, związanej z tym. Tak się miło złożyło, że niemieccy profesorowie uznali abstrakt mojej pracy za wystarczająco interesujący, bym mogła go przedstawić w tym mieście. W międzyczasie podczytuję sobie to i oglądam to, zaś w międzyczasie międzyczasu (czyli jak już mnie wszystko nudzi i męczy) uczę się tego i tego.
Trzymajcie więc za mnie kciuki, żeby jaźń nie podzieliła mi się na zbyt wiele kawałków, a ja napiszę jakiegoś bardziej stylowego posta w bliżej nieokreślonym czasie (zapewne nie wcześniej niż początkiem września).

Buzi!

czwartek, sierpnia 02, 2007

- Więc wróciłaś? - Nie do końca.

Moje miasteczko liczy czterdzieści tysięcy mieszkańców, od zachodu wita cmentarzem, od wschodu rzeką, od południa szpitalem a od północy parkiem. W moim miasteczku niewiele się dzieje, co wcale nie jest takie złe, bowiem nie trzeba obawiać się powrotów. Daje to poczucie względnego bezpieczeństwa, daje to wrażenie cofnięcia się w czasie do okresu dzieciństwa, gdy wszystko było spokojne, dobre i czyste. Teraz potrzeba mi dużo spokoju, dobra i czystości, bowiem wyjazd z Paryża bolesny był, boleśniejszy niż zwykle, więcej ludzi zostawiałam, więcej wspomnień zabierałam.

Na Pont des Arts jak zwykle dużo ludzi i dużo wina. Słońce kładzie się różowożółtą plamą na Sekwanie, Notre Dame odznacza się bielą, Wielka Siostra rysuje się ostro czernią - chłonę obrazy jak gąbka, staram się zapamiętać kolejne ujęcia rejestrowane zamglonymi oczami, złotą kopułę Les Invalides i szlachetny kamień Luwru, lśniącą brudną rzekę i iskrzące hałaśliwe promy, chłód wieczoru i ciepło wina. Siedzimy w czwórkę na deskach mostu, chłopcy usiłują zaciągnąć nas do łóżka, my nic nie usiłujemy, rozmowa toczy się gładko, słowa turlają się melodyjnie, francusko, smakuję kolejne zgłoski tak, jak smakuję kolejne łyki różowego wina z kubka, bo wiem, że zarówno jedne, jak i drugie są ostatnimi w tym miejscu. Wreszcie wybija godzina Kopciuszka, uciekamy metrem, J. opustoszałą czwórką, ja opustoszałą czternastką, jest cicho i ponuro, zupełnie nie-parysko, nie słychać nawet echa obcasów, z których rezygnuję na rzecz komfortu miękkich trampek. W słuchawkach znów Tori a zaraz potem Placebo. Kontrastowo. Gorzko. Dobrze.

Rano, trzy godziny przed wyjazdem, Wiera gładzi mnie po policzku i prosi, bym przypomniała jej swoje imię. Pytam jej - Ale pani mnie pamięta, prawda? Odpowiada ciepło, zaskoczona - Nie... , po czym patrzy swoimi jasnymi tęczówkami w moje zawiedzione oczy i uśmiecha się smutno - Widzisz, tak to jest, dziewczynko o szarobłękitnych oczach, kiedy do starej kobiety przychodzi dziecko z ideałami. Nie wolno się przywiązywać.
Trzymam więc panią Wierę za rękę i mówię sobie, że wcale się nie przywiązałam, bagatelizuję jej jasność umysłu, odzyskaną parę dni temu, lekceważę wszystkie przegadane i przemilczane wieczory, i próbuję wytłumaczyć sobie, że nie mogę przenosić obrazu dystymicznej lekarki na neurotyczną śpiewaczkę , że nie mogę z obcej kobiety robić brakującej mi babki, znanej na dodatek tylko z pamiętników. Jednak mimo racjonalizacji zjawiska przeniesienia, z każdą minutą coraz trudniej mi wyjść z pokoju numer piętnaście. Wiera pyta mnie o literaturę, uśmiecha się z zadowoleniem na dźwięk niektórych nazwisk, pańskim gestem zachęca mnie - dalej, dalej, co jeszcze? Opowiada mi o muzyce i eks-mężu, niechcący przechodzi na jej ulubiony rosyjski, zwracam jej grzecznie uwagę, że nic nie rozumiem. Zgorszona, wraca do angielsko-francusko-polskiej mieszanki i karci mnie za brak znajomości najmelodyjniejszego języka na świecie; żąda w końcu kawy i przymyka oczy, nieomylny znak, że audiencja się kończy.
Pani wybaczy, jestem zmęczona.
Całuję ją w oba policzki i wychodzę; trzymając rękę na klamce, odwracam się jeszcze z wahaniem i pytam naiwnie - Ma pani dla mnie jakąś radę?
Odpowiada po chwili namysłu
- Dużo pytaj, mało odpowiadaj. I naucz się na litość boską tego rosyjskiego.