środa, listopada 29, 2006

Gam

Kobieta przybywa z krainy milczenia i zachowuje się, jakby zamieszkała w obcym kraju, którego języka musi się wyuczyć: nigdy nie staje się on jej własną mową. By wyrazić siebie, musi posłużyć się pojęciami, które w nikłym stopniu oddają rzeczywistość, ponieważ przynależą do mężczyzn. Kobieta próbuje to wytłumaczyć, nigdy jednak jej się nie udaje. Właśnie dlatego mężczyzna nie potrafi zrozumieć kobiety.

Kobietą jestem, wszystko co męskie obce mi jest. Powinno się dziewczynkom dawać przy narodzeniu poradnik pod tytułem Jak przetrwać na świecie, nie zostając wyrachowaną suką, dziwką, starą panną ani wariatką. Powinno się je uczyć, jak godzić naszą chęć tworzenia z Ich chęcią niszczenia, naszą chęć współżycia z Ich chęcią rywalizacji, naszą intuicję z Ich materializmem. Ale żadna dziewczynka poradnika nie dostaje, dostaje parę gruczołów sutkowych i krew co miesiąc a z resztą radź sobie skarbie sama, więc każda dziewczynka radzi sobie jak może, najpierw się strasznie zakochuje, potem jej strasznie łamią serce, potem zakochuje się znowu i znowu łamią jej serce, potem dziewczynka dochodzi do wniosku, że zakochiwanie nie wychodzi jej na dobre, więc wychodzi z rozsądku za mąż, z fizjologicznej potrzeby rodzi dzieci a po dwudziestu latach stwierdza, że ma nudne życie i właściwie to jest nieszczęśliwa. Wtedy duża dziewczynka albo się godzi ze swoją nudą, ze swym mężem z rozsądku i z dziećmi z potrzeby, albo szuka kochanka, dla którego odchodzi, którego wreszcie zostawia lub, jeśli jest zbyt głupia, który łamie jej serce. Ostatecznie, czasami duża dziewczynka odchodzi dla samego odejścia i wmawia sobie wtedy, że sukces zawodowy da jej wreszcie szczęście - tak, jak gdyby kobieta mogła czuć się spełniona osiągając męskie cele.

Są wreszcie takie dziewczynki, te najbardziej naiwne i najbardziej świadome, które czekają, patrzą, słuchają, dojrzewają i ścigają cień tego, kto - parafrazując Remarque'a - określi istotę ich samych, kto wreszcie powie co w nich jest, bo one same nie umieją o tym mówić. Te dziewczynki (o ile nie zyskają przychylności bogów, co zdarza się rzadko - bogowie są w końcu mężczyznami), pozostają zwykle najnieszczęśliwsze.

niedziela, listopada 26, 2006

Arahja

Wolę nic nie mówić, bo kiedy mówię to mam wrażenie, że się duszę, że zaraz umrę zaduszona własnymi słowami, tym bełkotem, z którego nic nie wynika, który nic nie przedstawia i który bardziej męczący jest dla wszystkich niż potrzebny. Z obawy przed uduszeniem przestaję też myśleć, bo dławię się każdym patetycznym frazesem, który przychodzi mi do głowy na opisanie tego, co czuję, krztuszę się swoją płytkością, która wychodzi na jaw za każdym razem, gdy tylko zwerbalizuję te banalne wyładowania neuronów. Mam ochotę wręcz krzyknąć, że to nie o to mi chodziło, że nie w tym rzecz, ale to obligowałoby mnie do wyjaśnienia, o co mi chodziło i w czym rzecz, a przecież nie potrafię tego określić, więc lepiej będzie milczeć. Chyba w którymś momencie stałam się nadmiernie histeryczna, rozdzierająco melancholijna, co doprowadziło mnie wreszcie na skraj znienawidzonego przeze mnie kiczu. Tak, moi drodzy, przeszłam na stronę kiczu, wcale mi się tu nie podoba, chciałabym wrócić do oryginalności i świeżości i prawdy (bo prawda Was wyzwoli), ale chyba zbyt daleko zaszłam w kłamstwie, by zawrócić, więc będę pewnie pogrążała się z każdym dniem, z każdym niechętnie wypowiedzianym słowem, z każdym sztucznym uśmiechem, z każdym pustym gestem. I to nie zależy ode mnie, naprawdę, to nie ja się wpakowałam w tę tragifarsę, wepchnięto mnie w nią siłą, ja naprawdę wolę żyć w prawdzie, ale mi nie wolno, ja muszę udawać, bo inaczej wszystko stracę a przecież nie chcę zostać emocjonalnym bankrutem.

Ksiądz przed mszą namawia do wspólnego śpiewania Podnieście bramy swoje szczyty a ja się zastanawiam, gdzie bramy mają szczyty i jak mogą je podnosić, nie jestem w stanie otworzyć ust, nie mówiąc już o wydawaniu z nich dźwięków, więc siedzę na schodkach konfesjonału z tymi wszystkim esdeemowymi młodocianymi, którzy silnie wierzą i mocnym głosem śpiewają podnieście bramy swoje szczyty i zastanawiam się po raz kolejny w moim krótkim życiu co ja tu robię, ja tu nie pasuję, nie jestem nawet pewna, czy chcę tu być. Jednak siedzę, stoję, klęczę twardo do końca, bo kazanie jest całkiem mądre, całkiem jakby do mnie, kaznodzieja każe mi wybierać między liczeniem tylko na siebie a zawierzeniem się innym ludziom, mówi, że druga opcja jest mniej racjonalna, ale znacznie lepsza, że opcja pierwsza to wybór życia w strasznym nieprzyjaznym świecie i ojciec pewnie ma rację, ale sorry proszę ojca, ja mimo wszystko wybieram racjonalną opcję a. Opcja b nadaje się dla tych wszystkich wspaniałych młodych ludzi z plecakami na grzbiecie i misją zbawiania świata w głowie, a ja mam tylko małą torebkę na ramieniu i w głowie misję przetrwania kolejnego dnia bez nadmiernej histerii. Zresztą, znowu kłamię, znowu popadam w kicz, bo w końcu jest tych kilka ofiar, na których polegam, które mogą polegać, o które się martwię zupełnie bezwolnie, więc niechcący chyba wcielam w życie opcję b, ale o tym mówmy szeptem, najlepiej w ogóle nie mówmy, oficjalnie jestem na a, bo tak jest łatwiej funkcjonować - taka filozofia lepiej się sprawdza w życiu codziennym, wyjątki od reguły w końcu zawsze się zdarzają.

W piątek spotkałam żebraka, takiego zobojętniałego pięćdziesięcioletniego pijaka patrzącego martwym wzrokiem w płytę chodnikową, wyciągającego mechanicznie rękę z pustym plastikowym kubkiem w stronę przechodniów. On nawet nie liczył na te pieniądze, chyba po prostu nie chciało mu się wstawać, tym bardziej chciałam mu je dać, ale się spieszyłam bardzo na bardzo ważne zajęcia z psychologii, więc nie miałam czasu, żeby się zatrzymać, wyciągnąć portfel, poszukać drobnych i schylić się, żeby je wrzucić do kubka, obiecałam sobie zrobić to, kiedy będę wracać. Nawet przygotowałam wcześniej pieniądze, wrzuciłam je do kieszeni płaszcza, żeby nie musieć potem szukać, ale żebraka już nie było, został tylko pusty kubek i pełna kieszeń.

czwartek, listopada 23, 2006

Kraków poszarzał, stracił słońce, stracił niebo, stracił liście i nawet Wawel i Kościół Mariacki przestały razić czerwienią. Po Rynku spaceruje żółtozielony smok i jako jedyny rzuca się w oczy pośród popielatych gołębii, czarnych kurtek i burych kamienic. Chowam twarz za szalikiem, wciskam ręcę głębiej w kieszenie płaszcza i przebijam się przez tę zupę szarości.

- Wszyscy się parzą - mówi G.

- Taki czas - wzruszam ramionami - Jest zimno, szaro i brudno. Ludziom się wydaje, że łatwiej przetrwają tę przeklętą pogodę we dwoje. Wiesz, te wszystkie smutki i smuteczki, ludzie wierzą, że ta druga osoba to uleczy. A przecież i tak ostatecznie każdy zostaje sam w swoich ekstremach. Ból, cierpienie, rozkosz, przecież tego wszystkiego się nie da dzielić. W tych przerażająco pustych ułamkach sekund jesteśmy skupieni tylko na sobie, zamknięci w swoim odczuwaniu, w swojej percepcji, w swoim rozumowaniu. Można próbować to przekazać, zwykle bezskutecznie, a nawet, gdy się udaje, to zostaje to zniekształcone, źle zrozumiane albo w najlepszym wypadku przetłumaczone na obce: wrażenia, percepcję, rozumienie.
Każdy wierzy w drugą połówkę pomarańczy, bo świadomość ostatecznej alienacji jest zbyt przygnębiająca. Zresztą większość ideologii powstaje tylko po to, by przykryć brzydotę i banał rzeczywistości.


- W takim razie po co być razem?

- Chyba mamy genetyczne predyspozycje do wiary w niemożliwe.

poniedziałek, listopada 20, 2006

Gdybym wiedział to, co wiem

Właściwie to nie dzieje się nic, nie stało się nic, tak właściwie to nic się nie zmieniło. Siedzę z G. na Rynku, patrzę w bruk i myślę sobie, że przecież ja już wiedziałam, przecież tego można było się spodziewać, to nie jest ani nic nowego ani nic specjalnego, więc dlaczego siedzę, patrzę w bruk i nie potrafię przestać powtarzać w myślach przejebane przejebane przejebane. Wiesz, Ty to masz dopiero przejebane mówi po chwili milczenia G.

Od tygodnia próbuję znaleźć odpowiednie słowa, ten sam motyw w dwóch różnych historiach przewija mi się wciąż w myślach, chodzę po mieście z Royksopp i Hallelujah w uszach i usiłuję ułożyć mentalne fotografie twarzy, miejsc i zdarzeń w spójną całość, ale one uparcie rozsypują się w stertę synestetycznych doznań, rozkładają się na pojedyncze dźwięki, kształy i dotyki, rozpraszają się we fragmenty urwanych rozmów, plączą się w gąszczu niedopowiedzeń, by wreszcie nieodwracalnie zginąć w mroku przypuszczeń.

Chyba brakuje mi wyobraźni na to czego nie było, to co mogłoby być, to czego już nigdy nie będzie, chyba brakuje mi odwagi, by przyznać przed samą sobą, że stało się dokładnie tak, jak stać się miało, chyba zbyt tchórzliwa jestem, by zaakceptować niezmienialne reguły mojej własnej gry, szablon zachowań, który znam na pamięć, cały plan wyryty w moich przewidywalnych decyzjach, w moich uśmiechach i gestach, powtarzanych do znudzenia każdego dnia. Codziennie walczę z tą nudą samej siebie, chcę uniknąć konsekwencji tego, co zrobiłam wczoraj tak, żeby jutro było nieco bardziej nieprzewidywalne, nieco ciekawsze niż zwykle, ale to czyste oszustwo, bo jeśli nawet cokolwiek nieprzewidywalnego mi się przytrafia to jest to niezależne ode mnie, to nie ja robię się nieprzewidywalna, to nawet nie inni są nieprzewidywalni, to tylko mój brak wiedzy, to tylko mój brak znajomości innych sprawia, że jestem zaskoczona.

Jednak teraz powinno być nieco lepiej, przeszłość zalałam dżinem z tonikiem, odkaziłam ją orzechówką, oczyściłam rany serbską rakiją, założyłam opatrunek z Buckleya i zaaplikowałam profilaktycznie Możdżera na żywo, tyle, że ten ostatni zamiast pomóc rozłożył mnie na łopatki swoim nowym 'Between Us and the Light'. Rozpierdalasz mnie na kawałki miałam ochotę mu powiedzieć, kiedy podpisywał mi płytę, bo ja ostatnio najlepiej wyrażam siebie poprzez wulgaryzmy, ale jedyne na co mnie było stać, gdy stanęłam przed blondynem w okularach to mdły uśmiech i spuszczony wzrok, bo jak można patrzeć w oczy komuś, kto stworzył Pub 700 czy Easy Money, nie wspominając o całym 'Piano'.

Mam coraz mniej czasu, bawię się w boga-traumatologa ratując fikcyjne życie fikcyjnych pacjentów w internetowym symulatorze, planuję piątkowe andrzejkowe katarzynki a w nielicznych chwilach, gdy przypomni mi się, że poza neurochirurgią są też inne dziedziny medycyny uczę się z musu o wadach serca, jednak nie bawi mnie to tak, jak pompowanie w ofiary wypadków mannitolu czy wprowadzanie ich w stan śpiączki barbituranowej.
Zyskuję też opinię lekkoducha, wiodąc w weekendy płytkie klubowe życie przeplatane niezobowiązujacymi damsko-męskimi zagrywkami - ludzie mówią, że mnie nie poznają, sama siebie nie poznaję, ale nie narzekam, nie narzekam, taki lajfstajl powoduje ogłupienie, wyjaławia myślowo a to chyba najlepsze lekarstwo w obecnej sytuacji.



"Nie ma żadnej możliwości, by sprawdzić, która decyzja jest lepsza, bo nie istnieje możliwość porównania. Człowiek przeżywa wszystko po raz pierwszy i bez przygotowania. To tak, jakby aktor grał przedstawienie bez żadnej próby . Cóż może być warte życie, jeśli pierwsza próba jest już życiem ostatecznym? [...]
'Einmal ist keinmal' powtarza sobie Tomasz niemieckie przysłowie. Coś, co stanie się raz, jak gdyby nie stało się nigdy. Jeśli człowiek ma prawo tylko do jednego życia, to jakby nie żył w ogóle."

M.Kundera "Nieznośna lekkość bytu"

niedziela, listopada 12, 2006

♫ We'll make excuses for anything I'm doing wrong

Tak, ja jutro pójdę na to kolokwium, ja siądę przed doktorem W., którego skrycie kocha G., którego szanuję ja i który jest najnormalniejszym człowiekiem w budynku przy ulicy Grzegórzeckiej, siądę ja przed nim, założę nogę na nogę, uśmiechnę się najpiękniej jak potrafię i powiem:

Panie doktorze, ja wczoraj tańczyłam z McDreamym. Z MCDREAMYM. Widzi pan, ja wielbię McDreamy'ego od trzech lat. Od trzech lat, wie pan? I ja w najśmielszych marzeniach nie myślałam, że ja z nim kiedyś zatańczę. Jeszcze salsę, wie pan doktor, a to przecież taki gorący taniec jest. I wie pan doktor, i ja z nim wczoraj tańczyłam. Tańczyłam też z McPerfect, ale do niego zdążyłam się już przyzwyczaić, do jego bycia ideałem. No a do McDreamy'ego to nie bardzo, bo wie pan doktor, McDreamy to wymarzony jest, po prostu wymarzony. Więc ja się jeszcze nie otrząsnęłam, w gruncie rzeczy ja wciąż o tym, a raczej o nim, myślę.
Poza tym słucham takiego nowego zespołu, Teddybears się nazywa. To pluszowe misie są. No i jak ich słucham to się nie mogę uczyć, bo tańczę, tańczę cały czas. Myję zęby i tańczę, ubieram się i tańczę, jem śniadanie i tańczę, tylko w tramwaju nie tańczę, bo ludzie się dziwnie patrzą. No. To słucham tych misi. Pluszowych znaczy się. No i nie mogę się skoncentrować na takim na przykład induratio cyanotica pulmonum.
I jeszcze na dodatek wszyscy mnie śmieszą. O! Taki na przykład pan w Empiku, co się pytał pani w kasie o jakiś amerykański świerszczyk i dyskusję z nią prowadził na ten temat! Dyskusję, wie pan doktor! Pani przy kasie była czerwona cała a pan ze zbolałą miną w końcu odszedł mówiąc z rozżaleniem "Co za szkoda, że państwo tego nie macie. Co za szkoda. Co amerykańskie to amerykańskie, te amerykańskie są naprawdę świetne"
No i widzi pan doktor, że ja naprawdę nie miałam jak się nauczyć na to kolokwium, wszyscy, WSZYSTKO przeciwko mnie, ja naprawdę chciałam, bardzo nawet, ale no nie da się, nie da się, ale może tak z dobrego serca, pan doktor ma takie dobre serce przecież, więc może tak z dobrego serca, pan doktor by mi zaliczył ten materiał, co?"

sobota, listopada 11, 2006

W listopadzie umiera się najszybciej

Widzisz, ja się naprawdę staram, naprawdę chcę zapomnieć, wcale nie chcę żyć ze świadomością, że to była jedyna szansa, jedna szansa na milion - tak się chyba mówi, jedna szansa na milion, mnie się wydaje, że to była jedna szansa na sześć miliardów, to jak trafić w totka i zgubić kupon, ja zgubiłam, my zgubiliśmy, to już bez znaczenia. Więc widzisz, beznadziejna jest taka świadomość i ja się naprawdę staram, żeby to nie była prawda, wychodzę wieczorami, ubieram tę moją ładną czarną bluzkę i tę moją śliczną spódnicę z halką, o której S. powiedział, że jest sexy, maluję oczy grafitowym cieniem i robię nadzieję innym, robię nadzieję sobie, że być może tym razem mi się uda Ciebie wypchnąć, wyrzucić, zastąpić Twój obraz innym obrazem, z każdym nowopoznanym mężczyzną łudzę się, że to będzie ten, który Cię zastąpi i za każdym razem się zawodzę, zawodzę siebie i tych innych, oni odwracają się i odchodzą, widzę przez chwilę ich plecy a potem znikają całkowicie. Nie, nie brak mi ich, tylko każde takie zniknięcie utwierdza mnie w przekonaniu, że to jednak właśnie tak, że to właśnie była jedna szansa na milion a ja wcale nie zgubiłam kuponu do totka, ja go bezmyślnie podarłam przed sprawdzeniem wyników.

piątek, listopada 10, 2006

Jak ja tu stoję to ja się starzeję

Piję herbatę o smaku ziemi, mam smak ziemi w ustach, ziemię czuję, ziemisty mam też nastrój. Profesor S. napisał, że uszkodzenia przewlekłe prowadzą do starzenia się komórek, co oznacza mniej więcej tyle, że życie jest przewlekłym uszkodzeniem, subletalnym w nawiasie jest podane, to taki o-o-oksymoron jest, życie jako uszkodzenie subletalne, to ociera się o groteskę. Nie wiedziałam, że skrypt do patomorfologii może nieść tak głębokie prawdy, ciekawa jestem czy możliwa jest jakakolwiek przerwa w procesie permanentnego niszczenia , tak na moment, tak dla odpoczynku, dla chwilowego relaksu i złapania oddechu. Naprawdę staram się w to uwierzyć, próbuję tak mocno, że boli mnie brzuch ze śmiechu a ludzie się na mnie patrzą, kiedy ocieram łzy, mówię nie patrzcie na mnie, A. woła jesteś teraz gwiazdą. Nie chcę być gwiazdą, chcę tylko przestać się starzeć na kilka minut, chcę tylko zatrzymać proces skracania się telomerów, zahamować martwicę wiary i nadziei, o miłości nie wspominając. O miłości nie wspominając, bo ja myślałam, że wystarczy mi różowe wino, różowy sweterek w kącie i Unnatural habitat w tle, że mi to wszystko pomoże, ale znów się okłamałam, znów się samą sobą rozczarowałam, znów sobie udowodniłam, że jednak nie potrafię.

Pani psycholog mnie nie lubi, ona myśli, że ja się śmieję ze starości, umierania i śmierci tak, jakby było coś zabawnego w postępującej degradacji ciała, w skurczonym tułowiu i powykręcanych kończynach, w bólu i strachu przed Końcem, jakby mnie bawiły te wielkie przerażone oczy drobnych przerażonych ludzi o pomarszczonych twarzach, jakby wesoła była ich pustka stworzona z kłamstw i obietnic bez pokrycia, ja wiem - ty wiesz, ale udajemy, że nie wiemy, tak jest łatwiej, tak jest lżej, mnie jest łatwiej, tobie trudniej, ale ciebie niedługo już nie będzie, poza tym ja nie umiem, nie wiem jak, mnie to stresuje, mnie to przeraża, lepiej porozmawiajmy o tym, kiedy pojedziemy na wakacje.

Więc pani psycholog myśli, że ja się z tego śmieję a ja się śmiałam tylko dlatego, że koleżanka powiedziała adaptacja do zmieniających się niemożności fizjologicznych.
Przecież to śmieszne jest - pani psycholog to nie bawi?

czwartek, listopada 09, 2006

It's a small crime and I've got no excuse

No tak, no tak, wróciłam do picia kawy o ósmej wieczór, jednak z nałogów się nie wychodzi, z nałogami można próbować walczyć, ale uzależnienie to uzależnienie, krwistoczerwony słoik Davidoffa jest zbyt nęcący, zawartość zbyt intensywnie pachnie a mnie za bardzo kleją się oczy, żeby się oprzeć.

W mózgu mam już tylko estrogeny i oksytocynę, naprawdę ostatnio nie zajmuje mnie nic poza umiejętnie rzucanymi spojrzeniami, ładnymi uśmiechami i szukaniem kolejnych punktów zainteresowania. Jesteś niepoprawna karci mnie G., kiedy po raz kolejny ją szturcham, ale ja się nie mogę powstrzymać, po co ja mam się ograniczać, różnorodność to podstawa, trzeba poznawać nowych ludzi, poznawanie ludzi potrafi być bardzo przyjemne a w listopadzie duża ilość przyjemności jest niezbędna do utrzymania zdrowia psychicznego.

Są tacy, którzy mówią M., G. i mnie, że pójdziemy do piekła za to wszystko, co dziś mówiłyśmy, chyba nawet zostałam nazwana wredną suczą, to nie jest coś co mi się wcześniej przydarzało, wcześniej to ja byłam dobrym dzieckiem, grzeczną panienką z dobrego domu, ja powinnam się oburzyć za określenie wredna sucz, bo ono teoretycznie do mnie nie pasuje, takie określenie wywołuje złe skojarzenia, wiecie z taką kobietą trochę złych obyczajów lub ewentualnie z samicą psa, która lubi gryźć nielubianych ludzi, tyle że, wiecie, właśnie ta druga definicja pasuje do mnie nieco za bardzo. Ja gryzę językiem i ponoć zbyt ewidentnie się śmieję, więc nie bardzo mogę oburzać się za to wulgarne określenie, poza tym całkiem interesująco ono brzmi w kontekście komplementu bo ty masz taką niewinną urodę. Tak wręcz perwersyjnie.
Ja mogę postarać się poprawić, ale nie sądzę, że mi się uda, zresztą ja tego nie robię ze złości, ja to robię, bo mnie to bawi, bo mnie to chroni przed depresją, mi pomaga dystansowanie się od głupoty chłopca, któremu wydaje się, że jeśli siądzie w pierwszej ławce to pani patofizjolog go bardziej polubi, ja się wtedy po prostu lepiej czuję.

O neurochirurgii ja Wam dziś nic nie powiem, zdradzam ją ostatnio dla Patofizjologii chorób serca i leczenia zespołu niedorozwoju lewego serca. Poza tym niezwykle mi się podobają tętniaki, ja je chyba nawet kocham, to nie jest zdrowa miłość, ale ja je kocham niezależnie od tego czy znajdują się na tętnicy łaczącej przedniej mózgu czy na przedniej ścianie serca, one są i tak najpiękniejsze pod słońcem (co mi przypomina panią patomorfolog zachwycającą się obrazem histologicznym ropnia - Ach popatrzcie na ten pięęęękny ropieniek. Widzicie to naczynie? No jak hipopotam!). Jeżeli zaś usłyszę od któregoś z chirurgów, że powinnam zmienić płeć, jeśli chcę wwiercać się w mózg to ja nie ręczę za siebie, ja nie ręczę, że ja potem nie wylecę z tych studiów, ja podziwiam G., że była tak opanowana, że się powstrzymała, będę chyba musiała się tego od niej nauczyć, o ile chcę zostać lekarzem, a raczej innej opcji nie widzę na razie.

Ta notka mądrością nie grzeszy, autorka zresztą też, więc jeśli spodziewaliście się mądrej notki to znaczy, że nie znacie autorki, miejcie pretensje do samych siebie. Autorka teraz powinna uczyć się charakterystyki ziarenkowców Gram-dodatnich i leczenia zakażeń Corynebacterium a nie wypluwać z siebie stertę zdań bez żadnej treści, Czytelnicy też zapewne mają lepsze rzeczy do roboty niż czytanie owych zdań, więc umówmy się, że tej notki nie było, autorka nie straciła godziny na zalanie łącza powodzią słów a Czytelnicy nie stracili pięciu minut na utwierdzenie się w przekonaniu o bezdennej głupocie niżej podpisanej.



czwartek, listopada 02, 2006

Protect me from what I want

...W poniedziałek? Pytasz o poniedziałek? Zapytaj lepiej o wtorek, we wtorek było znacznie ciekawiej. Widzisz, ja należę do rozalkoholizowanej młodzieży, ja nawet ostatnio polubiłam piwo, to już bardzo źle o mnie świadczy, ja się staczam, ja nawet czasem palę papierosy siejąc zgorszenie, sama się odbrązawiam, ludzie to przyjmują z oburzeniem i z grymasem zdziwienia na twarzy, ja lubię patrzeć na zdziwione twarze, ja niezmiennie lubię wzbudzać zainteresowanie, ja jestem patologicznie egocentryczna, nie należy mi tego wybaczać, należy się do tego przyzwyczaić.
...Proszę? A tak. Wtorek. Czyli we wtorek było dużo piwa, dużo uśmiechów, jedna pięćdziesiątka żołądkowej gorzkiej, to wszystko wprawiło mnie w dobry nastrój. Ach, zapomniałam powiedzieć, że to wieczór karaoke był - wiesz, to jest tak, że wszyscy się zarzekają, że śpiewać nie potrafią, nie chcą i nie umieją a około godziny 21 jest kolejka do pana z mikrofonem. Więc chyba trochę skłamałam, bo w naprawdę dobry nastrój wprawił mnie dopiero chóralny wrzask A., E., Pr. i Sm. zawodzących Miała matka syna, syna jedynegooo. Potem to już mi się tylko w głowie kręciło, potem były rozmowy na tematy egzystencjalne i damsko - męskie, bo nie ma to jak pytać zachrypniętym głosem trzeźwej Ż. i wiesz kochana, mnie on wygląda na zauroczonego, ale bez wzajemności, jak na razie przynajmniej, no i powiedz Ty mi, kochana, no co ja mam z nim zrobić?
A potem to już było bardzo mało słów i bardzo dużo akcji, i nie to, żebym miała coś przeciwko, nie, wręcz przeciwnie, to mnie tylko nieco zaskoczyło, ale ja też lubię być zaskakiwana, element zaskoczenia jest nieodzowny, żeby mnie zainteresować, choć nie za bardzo sobie to wyobrażam, ja przyzwyczajona jestem tylko do tego, co jest przedtem, ja zwykle pozostaję na etapie antycypacji i przewidywania, bo potem mnie przerasta, bo zwykle produkt zakupiony okazuje się towarem drugiej jakości a reklama kłamała; więc ja naprawdę nie wiem jak to będzie, ale jeśli dalej będę mile zaskakiwana to kto wie, może tym razem to w reklamie nie doceniono produktu?