wtorek, sierpnia 30, 2005

Krótko o W***, bo autorce brak weny:P

Do Wetliny przybyliśmy w stanie lekkiego załamania psychicznego. Gdy dotarliśmy do schroniska PTSM (Polskiego Towarzystwa Schronisk Młodzieżowych – skrót rozwijam zamierzenie, por. dalej), zobaczyliśmy tłumy ludzi wysiadających z jakiegoś autobusu. Tłumy ludzi znacznie przekraczających wiek, w którym można by ich zwać młodzieżą. Byliśmy na tyle podli, że nazwaliśmy ów wycieczkę „Towarzystwem Geriatrycznym”.
Ja i Kqba, podłamani totalnie, przycupnęliśmy sobie na ławeczce w siąpiącym deszczu i zaczęliśmy snuć czarne scenariusze naszego pobytu w Wetlinie (spanie pod gołym niebem, nocleg z dwudziestoma obcymi osobami, brak prysznica i inne takie...). Dorota, niezmiennie radosna (czasem myślę, że spotkała ją historia jak Obeliksa, tylko w przeciwieństwie do niego, ona pewnie wpadła do kotła z Napojem Uszczęśliwiającym), weszła do szkoły (bo schronisko mieściło się właśnie w szkole). Z poczucia przyzwoitości dołączyliśmy do niej i ze zbolałymi minami stanęliśmy tuż za nią, gdy ta pytała o wolne pokoje.
Pani recepcjonistka, z dobrotliwym uśmiechem oznajmiła, że „ są wolne pokoje”. Zachowaliśmy się w tym momencie z Kqba nieco nieodpowiednio. K. zapytał nieśmiało „czy pani jest prawdziwa?” a ja „czy aby na pewno nam się nie śni”. Pani wciąż z dobrotliwym uśmiechem zaofiarowała nam swoją rękę do uszczypnięcia, jeśli nie wierzymy, i że zaraz da nam klucz.
Wierzcie lub nie, ale w chwili gdy wyszłam przed szkołę zobaczyłam promyki słońca. To nic, że niebo było zasnute chmurami. To nic, że padało. JA widziałam słońce.
Wróciliśmy po resztę sierot i niedługo później wróciliśmy do schroniska. Dantejskie sceny, które działy się w łazience opisał już K. więc nie będę się powtarzać. Dodam jedynie, że po T. i Jogim w kolejce ustawiła się Anita i ja. To co dobiegło naszych uszu z łazienki przerosło nasze oczekiwania. Łup, łubudu, KURWA, łup, AUUA, KURWA, łup … i tak w ten deseń przez jakieś 20 minut. Kiedy panowie wyszli z tego wspaniałego przybytku wystartowałyśmy do nich ile można siedzieć pod prysznicem i że inni tez by chcieli skorzystać. T. popatrzył na nas z obłędem we wzroku i tylko powiedział „ciekawe co będziecie mówić jak wy stamtąd wyjdziecie”. Z dusza na ramieniu udałyśmy się pod prysznic. A dalej… dalej było mniej więcej tak, jak to opisał K. ze swojego punktu widzenia.
Impreza, która odbyła się niedługo potem przejdzie również do historii. Poza śpiewającą D. (naprawdę śpiewałaś czysto!), dyskusją na temat „Closer”, ćwiczeniem pozycji bocznej ustalonej na Xxx oraz kłótni K. z D. przeżyć nie do zapomnienia dostarczały skrzypiące łóżka. Przy próbie obrócenia się na bok, przesunięcia reki bądź nogi rozlegało się głośne „skrzyyyyp” budzące wszystkich dookoła oraz samego „winnego” skrzypienia.
Po ciężkiej nocy, przerywanej ww. skrzypieniem, brzdąkaniem na gitarze lub innym dźwiękiem, wydawanym w chwilach zatrucia pokarmowego, doszliśmy do wniosku, że chodzenie po górach to Bardzo Zły Pomysł.
W związku z tym, udaliśmy się do Leska. Lesko to malutkie miasteczko, w którym główną atrakcją jest… UWAGA… kirkut!! Przynajmniej dla nas był. A właściwie dla D. W Lesku jest też bardzo stara synagoga, pałacyk, malutki Stary Rynek. Ale najważniejszym punktem programu jest kirkut. Tym kirkutem D. zamęczała nas od chwili wyjazdu z Wetliny aż do odwiedzenia kirkutu. Towarzyszyło temu znane części czytelników podskakiwanie i dopytywanie się na każdym kroku „ale pójdziemy do kirkutu?”. Po zwiedzeniu miasteczka(dumnie to brzmi, ale zajęło nam to całe długie pół godziny), udaliśmy się do pizzerii. Rzecz jasna, na pizzę. I tu wraz z Anitą popisałyśmy się niezwykłymi umiejętnościami. Najpierw poszalała A. Na stole stała sobie spokojnie szklanka z sokiem porzeczkowym. W miejscu mało konfliktowym, przy talerzu, z dala od brzegu stołu. W jaki sposób Anicie udało się strącić tę szklankę pozostaje zagadką. W jaki sposób na spodniach (co prawda czarnych) nie pozostała ani jedna plama, pozostaje jeszcze większą zagadką.
A. przeżywała swój wyczyn, aż do momentu kiedy ja jej nie przebiłam. Należy wiedzieć, że zamówiliśmy dwie pizze – jedną „standardową”, z szynką i kukurydzą, drugą z salami i papryczkami chilli. No właśnie. Chilli. Rozgryźliście kiedyś chilli? Jeśli nie, to polecam spróbować – ten ogień w ustach, to cudowne uczucie wypalanego przełyku i spalonej śluzówki. Mmhmm. Cud, miód i orzeszki. Jak ktoś lubi wersje „hardcore” to polecam nie przegryzać tejże papryczki żadnym chlebem lub czymkolwiek łagodnym. Można za to przegryźć kawałkiem pizzy z dużą ilością keczupu – to są dopiero wrażenia. I jeszcze popić gazowana colą. Taaak, to się nazywa „ostra jazda”. Polecam!
Po powrocie nie działo się nic, co zapamiętałabym jako ciekawe wydarzenia. Dzień następny zaś, pierwszy słoneczny zresztą, spędziliśmy na Połoninie Wetlińskiej, wygrzewając się w słońcu niedaleko Chatki Puchatka. Niestety, Misia o Bardzo Małym Rozumku nie spotkaliśmy, choć osobiście na to liczyłam – wreszcie jakaś bratnia dusza;-)
Po leżeniu do góry brzuchem, zjedzeniu wszystkich słodkości z naszych plecaków i wypiciu wszystkich zapasów wody zejście stanowiło niejaki problem. Udało nam się jednak nie sturlać, dotrzeć na przystanek, wrócić w bagażniku do Wetliny (wracaliśmy busem - było mało miejsca więc D., Kqba, T. i ja zostaliśmy wpakowani do bagażnika), zabrać nasz dobytek i udać się na Koniec Świata, zwany inaczej Ustrzykami Górnymi…

niedziela, sierpnia 28, 2005

A Prońko miała rację...

„Spośród wielu bzdur
które niosą stada chmur
Ja lubię deszcz
Deszcz w Cisnej”


Najpierw powinnam właściwie zrobić wstęp na temat uczestników wyprawy i podróży do Cisnej, ale zrobił to za mnie Kqba, więc… Co się będę wysilać :P
TUTAJ jest wszystko co wiedzieć powinniście (z drobną uwagą – K. przez skromność nie wspomniał, że on i D. byli oficjalnymi przewodnikami wyprawy, a ma to dość duże znaczenie we wczuciu się w klimat naszej wycieczki:) )

Dotarliśmy do Cisnej pod wieczór. Obładowani jak juczne konie (furorę zrobił mój 20-letni ogromniasty śpiwór w kwiatki – Kqba określił to jako „hippisowski wzór”), lekko zdezorientowani udaliśmy się w stronę schroniska. Po jakichś pięciu minutach marszu dotarliśmy pod niewinnie wyglądające wzgórze, gdzie znajdował się drogowskaz do schroniska oraz niewiele mówiąca liczba 600 m. Uradowani, że to tylko trochę ponad pół km ruszyliśmy pod górkę. Po dwustu metrach stwierdziłam, że 60 litrowy plecak znacznie zmniejsza pojemność płuc, ściska żebra i prawdopodobnie spowoduje trwałą deformację mojej klatki piersiowej. Zagryzłam jednak zęby i szłam dalej. Minęło kolejnych kilka minut i któraś odważna dusza zaryzykowała stwierdzenie, że to 600 m to nie odległość do schroniska tylko wysokość, na której schronisko owo się znajduje. Nie pomnę, kto to powiedział – grunt, że niestety miał rację. Gdy dotarliśmy „Pod Honem” nasza wspaniała grupa z jednym wyjątkiem wyglądała jak siedem nieszczęść. Tym wyjątkiem byłam ja – według pewnego Złośliwca wyglądałam „jakby mnie lokomotywa z pięcioma wagonami przejechała”.
Teraz pojawił się stres, gdzie będziemy spać. D. ostrzegała, że trafimy do sali zbiorowej – w sensie my i jakaś bliżej niezidentyfikowana grupa ludzi w jednym pomieszczeniu. Z duszą na ramieniu podeszłyśmy obie do recepcji i D. nas zaanonsowała. Po raz kolejny okazało się, że „głupi ma zawsze szczęście”. Dostaliśmy własny pokój!

W wielkim mieście nie wie nikt
Ile czasu może mżyć
Taki deszcz
Deszcz w Cisnej

Po jednej z nielicznych nocy, które mogę zaliczyć do przespanych okazało się, że mży. Tu D., w całym swym radosnym optymizmie, stwierdziła, że „o! Tam się przejaśnia” i że na pewno po śniadaniu przestanie padać. Zjedliśmy śniadanie. Padało dalej. Ale D. znów zauważyła, że „O! Przejaśnia się tam! Nie widzicie?!”. Stwierdziliśmy, że czekamy do 9:30 . Pogadaliśmy z mocno zajawionym na łażenie po górach czterdziestolatkiem. Padało dalej. Przepatrzyliśmy szlak (niewiele z tego rozumiałam, ale udawałam, że wiem o czym tak profesjonalnie gadają Kqba z D.). Padało dalej. Wyszłam na werandę i podsłuchałam dialog dwóch dziewczyn.

- Czy to jest mądry pomysł, żeby w tą pogodę wychodzić?
- Nie, ale chodźmy

Niezwykle pokrzepiona na duchu wróciłam do środka, by znów usłyszeć D. zapewniającą, że tym razem to już na pewno się przejaśnia. Tym sposobem powstało pierwsze z wielu haseł-kluczy naszej wyprawy (większość z nich zresztą i tak była autorstwa wspomnianej D.). „Przejaśnia się!” – było pierwszym okrzykiem każdego dnia, niezależnie od tego, czy niebo było zasnute chmurami, właśnie lało czy zapowiadało się na burzę. Okrzyk zmieniał się jedynie w momencie, gdy przeświecał jakiś promyk słońca - wtedy D. wołała radośnie "A nie mówiłam, że się przejaśnia!"
Ostatecznie o 9.30 stwierdziliśmy, że nie ma już co liczyć na to, że przestanie padać i że trzeba iść w tę pluchę.
Panowie T. i Jogi stwierdzili jednak, że zostają w schronisku z przyczyn obiektywnych – Jogi był chory a T. przecież nie mógł opuścić kolegi w potrzebie. W pierwszej naszej wyprawie wzięło więc udział tylko pięć osób.
Ruszyliśmy dość raźnie pod górę.

[Tu powinien teoretycznie wystąpić długi i barwny opis wycieczki z wymienieniem punktów widokowych, napotkanych rzadkich okazów roślin etcaetera etcaetera. Opisu takiego jednego nie będzie, bo:
a. z lewej widziałam mgłę
b. z prawej widziałam mgłę
c. z przodu albo widziałam mgłę albo kogoś z pozostałych uczestników wyprawy
d. do tyłu się nie oglądałam, bo nie chciałam zaryć paszczą w błotko]


Weszliśmy na jedną górkę, na drugą i na trzecią. Na tej trzeciej nasi przewodnicy oświadczyli, że jesteśmy już u celu – w sensie: osiągnęliśmy szczyt Wołosań (nazwy tego szczytu uczyłam się trzy dni – cały czas mówiłam „ta góra na W”). Doszliśmy do wniosku, że maszerujemy dalej czerwonym szlakiem aż dojdziemy do jakiejś wioski Której Nazwy Nie Pamiętam i podjedziemy kawałek do Cisnej.
Po 15 minutach schodzenia w dół znów zaczęliśmy wchodzić pod górę. Wyższą od poprzedniej. Zgodnie z mapą Wołosań miał być najwyższym szczytem na trasie. To oznaczało z kolei, że dopiero teraz byliśmy na Wołosaniu. Wzruszyliśmy ramionami i poszliśmy dalej.
Po kolejnej pół godziny schodzenia znów zaczęliśmy podchodzić w górę – jeszcze wyższą i bardziej stromą. „To już na pewno Wołosań!” – ktoś zakrzyknął (zapewne D.)
Nie był to Wołosań. Wołosaniem nie była też kolejna góra. Dopiero za następnym podejściem dotarliśmy na właściwy Wołosań. Nie, nie było tabliczki, po prostu – potem już nie było żadnej góry więc drogą dedukcji doszliśmy, że to musi być to. Zeszliśmy z piekielnego Wołosania i szliśmy jakąś dróżką.
D., jako niepoprawna optymistka, przy każdym zakręcie zapewniała nas „za następnym zakrętem na pewno będzie asfalt”. Tym sposobem, powstało kolejne hasło-klucz, stosowane zawsze wtedy, gdy nie było widać końca wędrowania.
Rzecz jasna, gdy rzeczywiście w końcu doszliśmy do szosy D. zakrzyknęła triumfalnie „A nie mówiłam, że będzie asfalt?!”

Po sześciu godzinach marszu w siąpiącym deszczu, zabłoceni do kolan, zziębnięci wróciliśmy do schroniska. Powitał nas zapach świeżych rogalików i banda harcerzy, jedzących jak pułk wojska. Mimo zmęczenia, spać nam się nie chciało. Wzięliśmy prysznic a ja popełniłam tragiczny błąd, ściągając soczewki kontaktowe. Musicie wiedzieć, drodzy Czytelnicy, że bez soczewek jestem autentycznie półślepa i ludzi rozpoznaję z odległości jakichś 30 – 40 cm.
Cóż… myślałam, że pojemy rogaliki i posiedzimy w pokoju. Jakże się myliłam.
Gdy K. i D. usłyszeli, że harcerze grają piosenki SDMu, nie było mowy o spaniu. Poszliśmy więc posłuchać. W międzyczasie zechciałam wyjść na chwilę na zewnątrz. Ze względów bezpieczeństwa (nie zapominajmy, że prawie nic nie widziałam) towarzyszył mi K. Wychodząc ze schroniska dostrzegłam na werandzie jakąś dużą ciemną plamę. Pomyślałam „Ominąć trzeba, choć swoją drogą mogliby ludzie te plecaki w jakichś innych miejscach kłaść”. Stanęliśmy na schodkach i K. pyta mnie podejrzliwie „Nie kopnęłaś tego psa przypadkiem? Widziałaś go w ogóle?” Zdębiałam.
Pies to był. Nie plecak. Pies. Jak można psa z plecakiem pomylić?!

Następnego dnia lało. Wiedzieliśmy już jednak, że nie ma na co czekać tylko trzeba iść. Zresztą, jak zapewniał K. i tak nie ma się na tej trasie jak zgubić, bo szlak jest ciągle ten sam. Zgadza się. Tyle że najpierw trzeba było ten szlak znaleźć.
Najpierw pól godziny wędrowaliśmy po asfaltowej drodze. Przeszliśmy dróżkę ze szlakiem, trzeba było się więc wrócić. W końcu znaleźliśmy się na jakichś polach. Pojawiło się nawet jedno drzewo z czerwonym paskiem. Cóż z tego, kiedy było to JEDYNE oznakowane drzewo w okolicy. Spotkaliśmy jeszcze pewną parę, która tak jak my chciała iść nieszczęsnym czerwonym szlakiem. Zaczęliśmy kluczyć, jedna dróżka – nasi przewodnicy wleźli w jakieś chaszcze. Wyszli zabłoceni – dróżka kończyła się rzeką, zerknęli w mapę. Druga dróżka prowadziła donikąd. Znów w mapę. Nic. Szlaku jakoby nie było. Cofnęliśmy się. Wedle mapy powinniśmy iść prosto. Na wprost były tory jakiejś kolejki. Podeszliśmy bliżej. Na ziemi namalowany był czerwony szlak…
D. z K. wybaczyć sobie nie mogli, że w przewodniku przeoczyli zdanie „przekraczamy tory kolejki”…Za to teraz (wolny cytat K.) „teraz to już się nie zgubimy, bo idziemy ciągle czerwonym szlakiem”. Uszliśmy kawałek. Doszliśmy do rzeki. Szlak się urwał. Jeszcze nie widziałam K. i D. tak zdenerwowanych (tzn. wtedy – w Wetlinie widziałam ich znacznie bardziej zdenerwowanych, ale spuszczę na to zasłonę miłosierdzia :P). Na szczęście Marysia – sokole oko zakrzyknęła z radością „Jest! Jest szlak!”. Rzeczywiście był – po drugiej stronie rzeki. Byłoby pięknie, gdyby nie to, że nie było mostka, kładki, deski – NIC. Należało więc przekroczyć rzekę idąc ostrożnie po kamieniach. Przeszła D. – nawet się nie ochlapała. Przeszła Anita – też nic. Poszłam ja. Wpadłam do wody. W sensie – noga wpadła – bo woda do kostek była. Nie zmienia to faktu, że byłam jedyną osobą z dziewięciu, której się to zdarzyło.
Dalej było tylko lepiej. Co prawda, szlak rzeczywiście był potem ładnie oznaczony, ale co z tego jak nachylenie terenu wynosiło ok. 45 stopni, człowiek tonął w błocie, padał deszcz i było pierońsko zimno. Marudzę? Niech i tak będzie, ale ciekawe co byście mówili po włażeniu pod górę w morderczym tempie mając przed sobą ścianę błota.. Jedynym miłym akcentem były pyszne dzikie maliny rosnące po drodze.
Szczęśliwie, K. i D. się opamiętali i nie wywlekli nas na Okrąglik. Poddaliśmy się na Małym Jaśle, na którym to wyobrażaliśmy sobie te piękne widoki, o których pisano w przewodniku. Schodziliśmy w cholernej mżawce, mgle i wietrze, który prawie ubrania z nas zrywał. Po zejściu z góry powtórzyła się historia z dnia poprzedniego, czyli „za następnym zakrętem na pewno będzie asfalt”.
Gdy doszliśmy wreszcie do Cisnej, pozostało nam tylko przekąszenie czegoś w rel-socu (o tym pisze Kqba TUTAJ), wdrapania się do schroniska po nasze bagaże i udanie się na autobus do Wetliny.
A o Wetlinie to już będzie w następnej części…:)

sobota, sierpnia 27, 2005

Ciut refleksyjnie ;)

Wczoraj spotkałam się z Żabą, powymieniałyśmy ploteczki (tzn. Żaba mówiła, ja słuchałam – jestem z tych, co się o wszystkim dowiadują ostatni), popytałam o ludzi z mojej klasy (jakoś tak się złożyło, ze w moim rodzinnym mieście prawie mnie nie było w ciągu tych wakacji). I… cóż… Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że jeden rok jest w stanie nas wszystkich tak zmienić. Niby się znamy, niby spędziliśmy ze sobą cztery wspaniałe lata, mamy mnóstwo wspólnych wspomnień, ale stajemy się sobie coraz bardziej obcy. Osoby, których w ogóle nie podejrzewałabym o szaleństwa, popełniają największe głupoty, ci, którzy zawsze lubili poszaleć, poważnieją, jeszcze inni się zakochują lub z kolei obiecują sobie, że więcej już się z nikim nie chcą związywać. I kiedy się spotykamy, to poza standardowymi pytaniami „co u ciebie”, „jak sesja”, „jak wakacje” nie potrafimy z siebie więcej wykrzesać. Nowe przyjaźnie, nowe środowisko i z naszych obietnic, że „zawsze będziemy się trzymać razem” niewiele pozostało. W lepszej sytuacji są tylko ci, którzy mieszkają razem, ale i tam pojawiają się konflikty i problemy. W końcu przyjaźnić się z kimś a spędzać razem większość czasu, walczyć o łazienkę i kłócić o to, kto ma sprzątać to dwie zupełnie różne rzeczy.
I pozostaje tylko zanucić za Kaczmarskim: „Co się stało z naszą klasą? Pyta Adam w Tel-Awiwie…”

piątek, sierpnia 26, 2005

Wrócilam...

Autobusem PKS z Sanoka do Jarosławia, w przemokniętych adidasach i brudnej kurtce, z plecakiem podejrzanie lżejszym o kilka dobrych kilogramów i z mocnym postanowieniem, że to był mój ostatni raz w górach (tzn. do następnego razu)

Przyznaję, że moja opowieść o dziczy, w której przyszło mi było mieszkać przez niecałe 10 dni będzie mocno skrócona. Nie mam takich zapędów kronikarskich jak Kqba, który z uporem maniaka skrobał w kajecie przez ostatnie parę dni pobytu na Końcu Świata, totalnie ignorując współtowarzyszy wyprawy i niszcząc wzrok do słabnącej żarówki latarki.Tak więc, pojawić się mogą w mojej wersji nieścisłości, przekłamania, subiektywne opinie i jadowite komentarze pod adresem pogody i gór samych w sobie. Howgh.
I żeby nie było, że nie ostrzegałam!

niedziela, sierpnia 14, 2005

Znikam....

Pod presją nie powiem kogo, przy niejakiej chęci z mojej strony, wybywam w góry. Dokladniej w Bieszczady. Nie wiem czy przeżyję. Nie wiem czy moją obecność przeżyją Osoby Towarzyszące.Nie wiem czy moje plecy zniosą 60l plecak na grzbiecie (dobrze, że tylko 2 razy zafunduję im taką traumę). Nie wiem czy będzie pogoda. Nie wiem czy znów nie skręcę nogi. Nic nie wiem. Ale jadę:D Może byc ciekawie... Trzymajcie za nas kciuki (ze szczególnym wskazaniem na Pchłę) i do zobaczenia za dwa tygodnie;)

Obiad rodzinny w trzech odsłonach

Odsłona I
Dom państwa C., późne przedpołudnie, pan i pani domu tradycyjnie przy kawie i szarlotce, córka pierworodna podjada Kreolki i (rownież tradycyjnie) czyta, młodsza latorośl (też tradycyjnie) gra na komputerze (cartoonnetwork.com) i krzyczy co chwilę "czy jest coś słodkiego?!". W tej oto sielankowej atmosferze nagle rozbrzmiewa dźwięk telefonu, którego od pół roku nikt do końca nie nauczył się obsługiwać. Matka ze starszą córką na wyścigi ruszają do aparatu wołając "To na pewno do mnie". Mama jest pierwsza

Mama: Halo?... Tak...Nie no, nic nie robimy... Tak... Yhm.. Yhm... Nie... Tak... Yhm... Właściwie to ja mam jakiś obiad, ale... Tak... Yhm... Tak... Yhm... Dobra, czyli na pierwszą... To do zobaczenia

Po odłozeniu sluchawki oświadcza radośnie, że idziemy na obiad do knajpy wraz z wujkiem M., ciocią E. i ich starszym synem Maćkiem. Spotyka się to z ogolną aprobatą domowników, bo:
a. wujek z ciocią stanowią niezwykle miłą kompanię
b. obiad w knajpie przydarza się raz na pół roku lub rzadziej, jest więc czyms tak oryginalnym, że zawsze wszyscy się zgadzają, pomimo największych przysmaków przygotownych przez M.)
c. w ów knajpie dają dobre żarcie a ceny nie przyprawiają o zawrot glowy


Odsłona II
Rynek. Cala familia wysiada z samochodu i kieruje się w stronę restauracji. Przy wejściu wita ich chmara skośnookich żółtawych osobników gaworzących w bliżej nieokreślonym narzeczu. W jarosławskiej mieścinie taki widok zdarza się rzadko. Powiem więcej: nie zdarza się. Młodsza latorośl Ola z rozdziawioną buzią obserwuje cały ten ludek, dopóki jej uwaga nie zostaje zaprzątnięta czymś znacznie ciekawszym - automatem do gry.

O: Tatooooo, daaasz mi złotóóóówkęęęęęęę??
T: Na co Ci?
O: Bo tam są takie fajne automaty, takie że świecą, i dużo przycisków jest, i...

O. zapowietrza się lekko i Tata wykorzystuje ten moment

T: Dobrze, kochanie. Masz złotówkę

Ola oddala się w podskokach w kierunku ww. automatow. Widac jak przez chwilę podskakuje, próbując dosięgnąć do otworu na monety. Po kilku minutach poddaje sie i wraca do reszty familii

O: Kasiaaaaaa, wrzucisz mi monetęęęę?

Kasia idzie, wrzuca monetę i powraca do stolika, gdzie wszyscy są już gotowi do złożenia zamowienia. Brak tylko kelnera, gotowego do przyjęcia zamówienia. Mija 15 minut, podczas których wszyscy tracą humory z głodu. T. idzie po kelnera

Kelner: Bardzo państwa przepraszam, ale ze względu na japońskich gości, zamówienie będę mógl przyjąć dopiero za pół godziny.
Wujek: Ale ja myślałem, że Japońce ryż jedzą. Tymi... no... pałeczkami
Kelner z wyraźnym smutkiem: No jedzą, jedzą, ale z dodatkami.

Cała gromada decyduje się na opuszczenie lokalu i udanie się do niejakiego "Rafała". Po drodze spotykamy jakąś Japonkę ofermę, z dziwnymi szpilkami w głowie i w kimonie, która potyka się na schodku.
Ciocia ambitnie jedzie rowerem a reszta pakuje się do samochodu Familii


Wujek z rozgoryczeniem: Już więcej tu nigdy nie przyjdę. Co to w ogóle ma znaczyć. Głodny jestem a tu jakieś Japońce ważniejsze z tym ich ryżem i pałeczkami

Odsłona III
Gromada głodnych rozsiada się w ogródku. Pojawia się kelnerka

Kelnerka: Ale ja państwa przepraszam, ale zamowienia na ciepłe posilki to dopiero za 20 minut będziemy mogli zrealizować.

Gromada wybucha gromkim, acz gorzkim i głodnym śmiechem

Tata: No to na razie tylko coś do picia zamówimy
Wujek M.: Piwo. Duże. Tylko nie Żywca.
Maciek: Kawa espresso
Tato: Kawa
Ola: Cola! Cola!
Mama: Kawa
Tato: I sok
Maciek: I sok
Kelnerka: Ale jaki
Ja: Ja też sok
Tato: Pomarańczowy
Maciek: Ananasowy
Ja: Z czerwonej porzeczki
Wujek: Tylko nie Żywca
Tato ze współczuciem: Pani to wszystko zapamięta?

Kelnerka lekko skołowanym wzrokiem omiata stolik i z lekkim wahaniem kiwa głową.

Po niecałych 10 minutach powraca z zamówionymi płynami

Wujek M. podejrzliwie : Co to za piwo?
Kelnerka: Warka Strong
Wujek M.: eee, Warka Strong?
Tato: Bedziesz miał większe bicepsy

W międzyczasie Maciek zaczyna wsypywać do kawy cukier

Wujek M.: Chłopie, co Ty robisz - toż to biała śmierć!

Zbiera wszystkie saszetki z cukrem i zgarnia je koło siebie. Sciszonym głosem dodaje:

Dla E. je trzeba zostawić...

Dostaję napadu głupawki i objaśniam zdezorientowanemu towarzystwu, z czego się śmieję

Tato: Ty się nie śmiej. Ty uważaj na przyszłego męża.

Przyjeżdża ciocia. Wujek przekazuje jej cukier... Pojawia się też kelnerka i pojawia się szopka jak z piciem. Jedynie Ola jest zdecydowana

Ola: Frytki i Coca-Cola.

Dalej już nie dzieje się nic ciekawego, z wyjątkiem komentarza wujka a propos mojego wyjazdu w Bieszczady

Jak tak na Ciebie patrzę, to ja bym Cię samej w te góry nie puścił...

dyskusji na temat samolotow

Ci piloci dziwni jacyś są - mnie to się zawsze wydawało, że po linii prostej najbliżej a im najbliżej po łuku

oraz anegdot z terenu budowy lotniska

Parter byl już zrobiony i robilismy pierwsze piętro. Tzn wstawialismy takie płyty. No i jednemu poleciała ta płyta prosto na jakąs rurę. Rura poszła i jak nie trysnie strumień wody!
A lotnisko już pracowało, więc włączył się system zabezpieczeń. My chcemy spierniczać a nam się drzwi zamykają. I tak zostalismy w srodku patrząc, jak się nam poziom wody podnosi...

Około godziny 15 kończymy biesiadę i powracamy do domu. Wujek M. i ciocia E. przed chwilą byli u nas - degustowali karpia smażonego oraz karpia galatina mojej Mamy, oglądając jakies mistrzostwa. Jak więc widać, w mojej rodzinie wszelkie spotkania toczą się przy stole :)

czwartek, sierpnia 11, 2005

28 h 25 min

Dokładnie tyle trwała moja podróż z Paryża do domu. Za to jaka barwna była...
Na Place de la Concorde warowałam już od 14:30 (wyjazd był o 15:45...). Przeszłam wzdłuż całą Cours la Reine (ulica odchodząca od Place de la Concorde, na której zatrzymują się międzynarodowe autokary) w poszukiwaniu Orbisu. Rzecz jasna nie było go jeszcze, więc smętnie powlokłam się z moją walizą w kierunku placu, by sobie spocząć w cieniu na ławeczce. Po drodze spotkałam Polkofrancuzki*, z których jedna na mój widok zakrzyknęła "A to będzie Polka!", co sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać czy aż tak po mnie widać kresowe pochodzenie.

* z pochodzenia Polki, ale mówiące z zapyziałym, przeciągłym francuskim akcentem i "niepamiętające" jak się mówi "Wszystkiego dobrego"....

Po krótkie pogawędce z Polkofrancuzkami udałam się na ławeczkę, na której czekało już trzech polskich młodzianów. Jeden z nich, po wymownej półgodzinnej ciszy zapytał mnie, czy byłabym tak miła, żeby mu popilnować bagaż przez chwilę. Byłam tak miła.
Minęło kolejne 15 minut i wreszcie zamajaczył się na horyzoncie biały autokar z napisem Interbus. Po kolejnych 10 minutach zaparkował elegancko na Cours la Reine i wszyscy Słowianie zaczęli się pakować do srodka. Młodziana od bagażu jednak wciąż nie było. Jako że wyobraźnię mam bujną, zaczęłam sobie mysleć, że może się niechcący przyczyniłam do zamachu terrorystycznego, albo przyłożyłam rękę do jakiejs wymiany mafijnej, albo pomogłam zwiać przemytnikowi, albo...
Zjawił się młodzian. Podziękował grzecznie za popilnowanie torby i stanął w kolejce do podbicia biletu.
0 15.46 wyruszylismy.
O 16.45 wciąż bylismy w Paryżu i wyruszalismy spod Gare du Nord (tu wsiadło kilku kolejnych pasażerów).
O 17.15 dalej bylismy w Paryżu ruszając z kolei spod biura Orbisu z rue Voltaire.
O 17.45 dalej bylismy w Paryżu tkwiąc w koszmarnym korku na boulevard de Voltaire.
O 18 z minutami udało nam się opuscić stolicę Francji.
Przez te ponad dwie godziny, kiedy dane nam było podziwianie Paryża z okien autokaru zdążyłam poznać ciekawą rodzinkę. Mama, Tata i Synek (lat ok. 30). Wszyscy jak jeden mąż z wielkimi brzuchami i z wielką torbą z puszkami IceTea, kanapkami i bananami. Zaraz po wejsciu do autokaru rozpoczęli biesiadę. Głowa Rodziny (Mr. Tata) głosno przy tym oswiadczył, że własnie zaczął się odchudzać. Mrs Mama zaczęła tzw. nawijkę, dzięki której poznałam wszystkie jej dzieci, ich obecny stan cywilny i wykonywany zawód (swoją drogą, bardzo miła z niej kobieta). W międzyczasie pani pilotka przywitała się z nami i przypomniała, że: "na pokładzie autokaru obowiązuje całkowity zakaz spożywania alkoholu i palenia tytoniu".
Na postoju tuż za Paryżem, kiedy wszyscy wyszli bądź do toalety bądź na papieroska, Mr Tata rozejrzał się bacznie, wyciągnął korkociąg i, pogmerawszy chwilę w czelusciach torby, wyjął z niej porządnego whiskacza. Po 5 minutach nerwowych zmagań z korkiem, udało mu się wreszcie otworzyć swiętą butelkę i zaczerpnąć łyka złotego płynu. Miał człowiek szczęscie, bo minutę później zjawiła się jego Szanowna Małżonka a zaraz za nią pani pilotka.
Po wyjeździe z Paryża, zażyłam cudowną tabletkę o nazwie Aviomarin, przez 15 minut układałam się na dwóch fotelach, by jak najmniej obciążać stawy biodrowy i kolanowy kończyny dolnej prawej i odpłynęłam w słodki niebyt (z małą przerwą na film). Obudziłam się przed granicą i tu zaczęła się kolejna szopka.
Nie, wcale nie czepiali się mojego dowodu! Po półgodzinnym postoju, kiedy już wszyscy zaczęli się niecierpliwić zjawili się niemieccy celnicy i wywołali panów X i Y z autokaru. Obaj panowie poproszeni zostali o zabranie swoich bagaży, po czym zostali skuci kajdankami i zabrani nie mam pojęcia gdzie. Ponoć byli poszukiwani listem gończym. Jednym z tych panów był ów młodzian, który prosił o pilnowanie torby. A wyglądał tak niewinnie...
Potem było już nudno, o ile nie liczyć wrażeń, ktore zapewniały nam dziury na drodze na trasie od granicy polsko-niemieckiej do Opola.
Jechaliscie kiedys pustym autokarem? Bo ja już tak:D Od Rzeszowa zostali tylko panowie kierowcy i ja. Było mi dane zobaczyć jak się sprząta autokar...
Ale najlepsze zostało na koniec, bo na przywitanie, jakies 15km od domu zobaczyłam gigantyczną tęczę (ze strony prawej) i przepiękny różowo-złoty zachód słońca (ze strony lewej) i stwierdziłam, że polskie tereny, choć pozbawione takich zabytków jak paryskie,też mają swój urok.
Oczywiscie, dla przeciwwagi, gdy wjeżdżalismy do Jarosławia, zabłysło, zagrzmiało i lunęło. I pada do teraz. I chyba jeszcze długo będzie padało. Eh...
Idę spać wreszcie. Zdjęcia są. Ponad 240. Opublikuję co się da, ale powoli i stopniowo z odpowiednim komentarzem i na innym blogu:)

wtorek, sierpnia 09, 2005

"Going back to... Jaroslaw"

Eh... Za poltorej godziny zjezdzam z Bagneux i wyruszam na Place de la Concorde, zas stamtad, coz... do mojej miesciny. Nawet nie przypuszczalam, ze az z tak ciezkim sercem bede opuszczala to miasto. Za krotko, zdecydowanie za krotko. I co z tego, ze niektore miejsca widzialam juz trzeci raz. Wiekszosc widzialam tylko dwa razy. A ile miejsc jeszcze nie widzialam.
Jeszcze stad nie wyjechalam i juz tesknie. I nazywajcie mnie glupia romantyczka, ale Paryz to magiczne miejsce, wrecz uzalezniajace, rzeklabym. Pour moi, au moins.
Nie chce sie zegnac z zatloczonym metrem, z muzykami na stacji Chatelet, z filigranowo piekna wieza Eiffla, ze skomercjalizowanym Montmartrem i z nieokreslona atmosfera tego miasta, ktora sprawia, ze czlowiek nie czuje sie tu jak w wielkiej metropolii, tylko jakby znal to miejsce od dawna. Wiec nie bede sie zegnac. Bo tu wroce i to pewnie niejeden raz. A poki co:

Vive Paris!

sobota, sierpnia 06, 2005

To, czego Pchly nie lubia najbardziej...

Zakupy. Ja chyba nie jestem jednak taka calkiem normalna kobieta. Mysl o zakupach powoduje u mnie drgawki zas sama czynnosc kupowania jest gorsza od wizyty u dentysty. Pewnie dlatego, ze:
a. "Ze wszystkich marsow i snickersow, Kasia najbardziej lubi Bounty". Moj brak zdecydowania jest rownie znany jak brak orientacji w terenie (ciekawe jakie jeszcze mam braki, o ktorych nie wiem...). Od wczoraj waham sie jakie perfumy wybrac. Mam dzis wielkie postanowienie dokonania wyboru. I to slusznego.
b. Musze zgadywac co sie komu spodoba. Straszne. Uwielbiam moja siostre, ktora mi po prostu powiedziala, ze chce COS z Witcha. Witch to taka bajka; nie znam szczgolow, ale wiem jak wygladaja bohaterki, wiec jakos sobie chyba poradze.
c. To kosztuje mnostwo czasu, pieniedzy i cierpliwosci. I jest meczace. I zwykle mam do czynienia z nachalnychmi ekspedientkami lub z bajerujacymi ekspedientami (ja nie przychodze do sklepu na flirty!!!!). Argh.
Trzymajcie dzis za mnie kciuki. Wyruszam na polowanie...

PS Czy ktoras z pan czytajacych bloga jest w stanie mi wyjasnic dlaczego zakupy sprawiaja jej frajde??????
PPS Czemu nikt nie klika w reklamy?! :P

środa, sierpnia 03, 2005

Zuza

Poznajcie Zuze. Zuza ma 18 lat. Jest z Rzeszowa. Przyjechala do foyer wczoraj i juz zdazylam ja poznac. Dzieki niej odkrylam, ze ze mna wcale nie jest najgorzej w kontekscie mojej blondynkowatosci.
Zuza przedwczoraj wyjezdzala z Rzeszowa. Przyszla punktualnie na dworzec. Autobus firmy X juz czekal. Okazalo sie jednak, ze to autokar do Londynu (tabliczka byla). Zuza czekala. W miedzyczasie upewnila sie kilkakrotnie, ze ten autokar na pewno jedzie do Londynu. I dalej czekala. Po godzinie autokar do Londynu odjechal a Zuza dalej czekala. W koncu zadzwonila do biura firmy X. Okazalo sie, ze autokar do Londynu byl autokarem "laczonym", tzn byla po drodze przesiadka i osoby jadace do Paryza przesiadaly sie do innego autobusu.
Zuza pozyczyla pieniadze od kumpla i wsiadla w pierwszy pociag do Gliwic modlac sie, by zdazyc do tego nieszczesnego miasta. Zdazyla.
Nie byl to jednak koniec przygod Zuzy.
Po drodze, na ktoryms z przystankow trzeba bylo odlozyc sreklamowki ze smieciami. Zuza przez przypadek polozyla tam tez swoja reklamowke z przewodnikiem po Paryzu, mapa i innymi "drobiazgami". Gdy uswiadomila sobie swoj blad bylo juz za pozno.
To na razie koniec przygod Zuzy. Jesli spotkam ja dzis przy kolacji moze znow sie czegos dowiem...
I jeszcze jedno. Zuza jest ruda.

poniedziałek, sierpnia 01, 2005

Nigdy wiecej...

nie pojade autokarem. Nigdy wiecej nie pojade autokarem. Nigdy wiecej...
Przez 27 godzin bezskutecznie probowalam znalezc pozycje, w ktorej nie cierplaby mi zadna czesc ciala, ogladnelam 4 filmy (Shrek 2 - nie trzeba rekomendowac, Zrobmy sobie wnuka, Zmruz oczy - nie do konca wiem o co chodzilo, ale Zamachowski fajnie gral:D, jakas idiotyczna komedie sensacyjna z Joan Collins i Davidem Hasselhoffem - tragedia...), zjadlam 3 kanapki, 3 banany, 2 batoniki i 2 nektarynki i spalam. Rzecz jasna to ostatnie nie byloby mozliwe, gdyby nie dimenhydramina (znana ogolowi jako Aviomarin;-) ). Z przeprowadzonego przeze mnie wywiadu jestem jedyna osoba, ktora tak silnie reaguje na ten "przeciwrzygacz". Jedna tabletka i na 3-4 godziny odplywam w niebyt. Proby obudzenia mnie prawie zawsze koncza sie fiaskiem (mama dzwonila do mnie 7 razy i nic) a jesli nawet zmusi sie mnie do otwarcia oczu to i tak nie bede wiedziala co sie dzieje.
Do Wroclawia bylo jeszcze w miare sielankowo - mialam dwa fotele dla siebie, co osiagnelam w bardzo prosty sposob: na przystankach rozkladalam sie i udawalam, ze spie... Niestety we Wrocku nie mialam juz wyjscia - musialam ustapic miejsca. I to komu... Przysiadl sie jakis taki umiesniony, opalony 25-latek, na przystanku w Legnicy zakupil 5 piw a na dodatek wyciagnal CKM. W tej sytuacji zastosowalam wyraz twarzy nr 5 (NieOdzywajSieBoUgryze). Szybko zrobilo sie jednak ciemno i mina nr 5 przestala odstraszac. Miesniak (Tomek, jak sie okazalo) zaczal zagadywac. Coz bylo robic? Nawiazalam z ow Tomkiem dialog. Po raz kolejny powiedzenie "don't judge the book by its cover" okazalo sie sluszne. Tomek byl bardzo sympatyczym gosciem, pogadalismy sobie troche, podroz mijala nam szybciej tyle ze... Wzielam Aviomarin. I w pewnym momencie po prostu bezczelnie zasnelam. Spalam tak do samego Paryza i nawet nie mialam kiedy naprawic mojej gafy. Eh...
Jak widac, mam dostep do neta:D Bede z niego korzystac na ile bedzie to mozliwe czasowo i finansowo. Prace zaczynam od przyszlego tygodnia. Bede sluzyla jako towarzyszka do spacerow, zakupow etc dla pewnej 95-letniej gadatliwej i gluchej staruszki. Ten tydzien poswiecam wiec na zwiedzanie, pstrykanie fotek i ogolnie rozumiane obijanie sie.
Teskno mi jednak. Samotnosc w Paryzu jest w miare znosna, bo jest co robic, ale sa takie chwile, ze czlowiek chcialby sie podzielic swoimi wrazeniami z bratnia dusza... A nie ma nikogo takiego :/
Z kafejki przy Centre Georges Pompidou, z "Malym ksieciem" i "Guide de Paris" pod pacha
Pchla