Krótko o W***, bo autorce brak weny:P
Do Wetliny przybyliśmy w stanie lekkiego załamania psychicznego. Gdy dotarliśmy do schroniska PTSM (Polskiego Towarzystwa Schronisk Młodzieżowych – skrót rozwijam zamierzenie, por. dalej), zobaczyliśmy tłumy ludzi wysiadających z jakiegoś autobusu. Tłumy ludzi znacznie przekraczających wiek, w którym można by ich zwać młodzieżą. Byliśmy na tyle podli, że nazwaliśmy ów wycieczkę „Towarzystwem Geriatrycznym”.
Ja i Kqba, podłamani totalnie, przycupnęliśmy sobie na ławeczce w siąpiącym deszczu i zaczęliśmy snuć czarne scenariusze naszego pobytu w Wetlinie (spanie pod gołym niebem, nocleg z dwudziestoma obcymi osobami, brak prysznica i inne takie...). Dorota, niezmiennie radosna (czasem myślę, że spotkała ją historia jak Obeliksa, tylko w przeciwieństwie do niego, ona pewnie wpadła do kotła z Napojem Uszczęśliwiającym), weszła do szkoły (bo schronisko mieściło się właśnie w szkole). Z poczucia przyzwoitości dołączyliśmy do niej i ze zbolałymi minami stanęliśmy tuż za nią, gdy ta pytała o wolne pokoje.
Pani recepcjonistka, z dobrotliwym uśmiechem oznajmiła, że „ są wolne pokoje”. Zachowaliśmy się w tym momencie z Kqba nieco nieodpowiednio. K. zapytał nieśmiało „czy pani jest prawdziwa?” a ja „czy aby na pewno nam się nie śni”. Pani wciąż z dobrotliwym uśmiechem zaofiarowała nam swoją rękę do uszczypnięcia, jeśli nie wierzymy, i że zaraz da nam klucz.
Wierzcie lub nie, ale w chwili gdy wyszłam przed szkołę zobaczyłam promyki słońca. To nic, że niebo było zasnute chmurami. To nic, że padało. JA widziałam słońce.
Wróciliśmy po resztę sierot i niedługo później wróciliśmy do schroniska. Dantejskie sceny, które działy się w łazience opisał już K. więc nie będę się powtarzać. Dodam jedynie, że po T. i Jogim w kolejce ustawiła się Anita i ja. To co dobiegło naszych uszu z łazienki przerosło nasze oczekiwania. Łup, łubudu, KURWA, łup, AUUA, KURWA, łup … i tak w ten deseń przez jakieś 20 minut. Kiedy panowie wyszli z tego wspaniałego przybytku wystartowałyśmy do nich ile można siedzieć pod prysznicem i że inni tez by chcieli skorzystać. T. popatrzył na nas z obłędem we wzroku i tylko powiedział „ciekawe co będziecie mówić jak wy stamtąd wyjdziecie”. Z dusza na ramieniu udałyśmy się pod prysznic. A dalej… dalej było mniej więcej tak, jak to opisał K. ze swojego punktu widzenia.
Impreza, która odbyła się niedługo potem przejdzie również do historii. Poza śpiewającą D. (naprawdę śpiewałaś czysto!), dyskusją na temat „Closer”, ćwiczeniem pozycji bocznej ustalonej na Xxx oraz kłótni K. z D. przeżyć nie do zapomnienia dostarczały skrzypiące łóżka. Przy próbie obrócenia się na bok, przesunięcia reki bądź nogi rozlegało się głośne „skrzyyyyp” budzące wszystkich dookoła oraz samego „winnego” skrzypienia.
Po ciężkiej nocy, przerywanej ww. skrzypieniem, brzdąkaniem na gitarze lub innym dźwiękiem, wydawanym w chwilach zatrucia pokarmowego, doszliśmy do wniosku, że chodzenie po górach to Bardzo Zły Pomysł.
W związku z tym, udaliśmy się do Leska. Lesko to malutkie miasteczko, w którym główną atrakcją jest… UWAGA… kirkut!! Przynajmniej dla nas był. A właściwie dla D. W Lesku jest też bardzo stara synagoga, pałacyk, malutki Stary Rynek. Ale najważniejszym punktem programu jest kirkut. Tym kirkutem D. zamęczała nas od chwili wyjazdu z Wetliny aż do odwiedzenia kirkutu. Towarzyszyło temu znane części czytelników podskakiwanie i dopytywanie się na każdym kroku „ale pójdziemy do kirkutu?”. Po zwiedzeniu miasteczka(dumnie to brzmi, ale zajęło nam to całe długie pół godziny), udaliśmy się do pizzerii. Rzecz jasna, na pizzę. I tu wraz z Anitą popisałyśmy się niezwykłymi umiejętnościami. Najpierw poszalała A. Na stole stała sobie spokojnie szklanka z sokiem porzeczkowym. W miejscu mało konfliktowym, przy talerzu, z dala od brzegu stołu. W jaki sposób Anicie udało się strącić tę szklankę pozostaje zagadką. W jaki sposób na spodniach (co prawda czarnych) nie pozostała ani jedna plama, pozostaje jeszcze większą zagadką.
A. przeżywała swój wyczyn, aż do momentu kiedy ja jej nie przebiłam. Należy wiedzieć, że zamówiliśmy dwie pizze – jedną „standardową”, z szynką i kukurydzą, drugą z salami i papryczkami chilli. No właśnie. Chilli. Rozgryźliście kiedyś chilli? Jeśli nie, to polecam spróbować – ten ogień w ustach, to cudowne uczucie wypalanego przełyku i spalonej śluzówki. Mmhmm. Cud, miód i orzeszki. Jak ktoś lubi wersje „hardcore” to polecam nie przegryzać tejże papryczki żadnym chlebem lub czymkolwiek łagodnym. Można za to przegryźć kawałkiem pizzy z dużą ilością keczupu – to są dopiero wrażenia. I jeszcze popić gazowana colą. Taaak, to się nazywa „ostra jazda”. Polecam!
Po powrocie nie działo się nic, co zapamiętałabym jako ciekawe wydarzenia. Dzień następny zaś, pierwszy słoneczny zresztą, spędziliśmy na Połoninie Wetlińskiej, wygrzewając się w słońcu niedaleko Chatki Puchatka. Niestety, Misia o Bardzo Małym Rozumku nie spotkaliśmy, choć osobiście na to liczyłam – wreszcie jakaś bratnia dusza;-)
Po leżeniu do góry brzuchem, zjedzeniu wszystkich słodkości z naszych plecaków i wypiciu wszystkich zapasów wody zejście stanowiło niejaki problem. Udało nam się jednak nie sturlać, dotrzeć na przystanek, wrócić w bagażniku do Wetliny (wracaliśmy busem - było mało miejsca więc D., Kqba, T. i ja zostaliśmy wpakowani do bagażnika), zabrać nasz dobytek i udać się na Koniec Świata, zwany inaczej Ustrzykami Górnymi…