piątek, lipca 29, 2005

Na walizkach

Ostatni dzień w domu... Wesoło jest. Obecnie sytuacja wygląda następująco:
Mama - ciężkie bolesci, lekarz powiedział, że "cos z jelitami", przepisał siakies lekarstwa i skierowal na USG, niestety, póki co, boli jak bolalo:/ Własnie przyszła do mnie, żeby mi powiedzieć że ja tam nie muszę jechać. Własciwie to nawet nie powinnam, bo po co. Należy wiedzieć, że od tygodnia suszyła mi głowę, żebym jechała. Więc proszę mi już nie zarzucać niezdecydowania, bo to jest genetyczne uwarunkowane :P
Tata - od dwóch godzin szuka z obłędem w oczach jakiegos prostownika do kamery. "Z cinchem takim!Jak ładowarka wygląda! O takie, o! Tylko z cinchem..."
Ola - rano wydzierała się na mnie na basenie "Pchło przebrzydła". Po południu przyszedł znajomy rodziców. Ola nagle poczuła głód. Rozejrzała się po kuchni (u nas wszyscy przesiadują w kuchni ), chwyciła rondelek z makaronem i zaczęła go wyjadać palcami. Zza rondla wyłoniła się buzia pełna klusek a Ola z typowym dla siebie czarem wciągnęła ostatnią wiszącą jej nitkę makaronu do paszczy.
Kota - miauczy, taranuje drzwi balkonowe, miauczy, je, miauczy, spi, miauczy, romansuje z kocurem-sąsiadem (tzw. "free love" - moja mama się zatroszczyła o to, żeby już żadnych wpadek nie było) i... znów miauczy:)
Pchła - mam poparzone plecy (nie ma to jak opalać się bez żadnego filtra...) i reise fieber. Chyba to nie jest nawet reise fieber, co lekka melancholia i poczucie winy wobec...
Pocieszający jest fakt, że wracam prawdopodobnie 28. sierpnia i że będę bogatsza o jakies 500-600 euro. Poza tym, Paryż... cóż... ładny jest :) Zdjęć porobię, pospaceruję sobie, książki poczytam, może nawet nauczę się gotować... a od 16 sierpnia w myslach będę wędrowała po Bieszczadach (no chyba, że spełni się telefoniczne życzenie Ktosia...)
Po raz kolejny mówię: "Do zobaczenia!", choć z niektórymi i tak będę w kontakcie, mimo tych 2000 km:)

sobota, lipca 23, 2005

Chrzest bojowy

Kocham docenta C. I moją blondynkowatość. Bo zarówno dzięki docentowi jak i mojej głupocie myłam się dziś do zabiegu :D
Zacznijmy jednak od początku…
Akt I - A wszystko przez…
Złośliwca. Poszłam spać o 1 nad ranem. Pobudka była o 5.30 (praktyki mam na 7 rano) Nawet się zbudziłam, przygotowałam kanapki, ubrałam się i w ogóle gotowa byłam do wyjścia, kiedy mój wzrok padł na cudownie wygodną kanapę. Nie byłam w stanie zwalczyć tej pokusy…
„5 minut. Dosłownie 5 minut i idę na tramwaj” Było to o godzinie 6.35.
Zbudziłam się o 7. 17… Cudem zdążyłam na tramwaj z D. w środku:) W szpitalu byłam przed 8. I tu po prostu zadziałała stara dobra zasada, że „głupi ma zawsze szczęście”.
W momencie, gdy otwierały się drzwi od windy, docent kończył się przebierać. Należy wiedzieć, że winda jest naprzeciw szatni. Docent, zobaczywszy młodą, mało inteligentnie wyglądającą blondynkę (żebym ja jeszcze tych różowych kolczyków nie miała…) radośnie zakrzyknął „O, proszę!! Kolejna studentka do haków?!” i popatrzył na mnie z jaskrawą drwiną w oczach. Nie wiedział, biedny człowiek, co czyni, bowiem ja radośnie odkrzyknęłam „Jasne, że tak!”. W ekspresowym tempie przebrałam się i …

Akt II - Mycie
Nie mam zielonego pojęcia, czy to pomieszczenie, w którym się myje do zabiegu ma jakąś nazwę. Grunt, że wpadłam tam a docent zostawił mnie z lek. N. (cytuję docenta: „Ty za niedługo ślub bierzesz, to zostawimy Cię z panią. Silną wolę musisz zacząć ćwiczyć”). Po opanowaniu zasad „dłonie zawsze do góry” oraz „posługiwanie się łokciem miast ręką” byłam cała ochlapana, ale za to kończyny górne do łokci miałam sterylne, jak nigdy. Poza tym usłyszałam, że widać u mnie niesłychany pęd do medycyny, skoro już się do haków pcham.

Akt III - Zabieg
Jeszcze nigdy nikt nie mówił do mnie taką ilością zdrobnień. „Mała, maleńka, żabka” to tylko niektóre. Dopiero w połowie drugiej operacji (oczywiście była przerwa na kawę i ponowne umycie) docent wpadł na genialny pomysł zapytania mnie o imię. Nie przeszkodziło im to dalej nazywać mnie „małą”.
Pierwszą operacją było ostre zapalenie trzustki. Argh. Paskudnie wyglądało. Cała torba sieciowa zaropiała a z trzustki nie zostało praktycznie nic. Tzn. zostało . Szaroczarna maź. Oprócz trzymania haków w pewnym momencie musiałam przytrzymać jelita, żeby odsłonić operatorom pole (dr O. bezczelnie nazywa to flakami). Wtedy nastąpiła dość interesująca wymiana zdań między nami:
dr C..: Trzymała pani kiedyś ręce w czyimś brzuchu?
Ja: Nie, nigdy (dobrze, że miałam maskę na twarzy i nie było widać mojej ogłupiało-szczęśliwej miny)
dr O: No jak to nie?? W zimnym brzuchu na pewno trzymałaś.
Potem usłyszałam jeszcze, że mnie energia rozpiera i że zaskakująco silna jestem (tere fere kuku, ręce mi odpadały, ale w życiu nie pokazałabym, że słabsza jestem :P)

Po trzustce przyszła kolej na panią, u której po operacji dwóch przetok jelitowych doszło do pęknięcia ściany pęcherza. W porównaniu z poprzednią operacją, pod względem technicznym był to „pic na wodę, fotomontaż”. Ponoć nie trzeba bardzo martwić się o to jak się zszywa, bo ściana pęcherza i tak się ładnie zregeneruje. W tym konkretnym przypadku, dziura była olbrzymia i śluzówka wynicowała się do jamy brzusznej. Wycięto tę wynicowaną część pęcherza do badania (wpadła im do kosza, ale nikt się nie przejął - instrumentariuszka po prostu wyjęła ją i po sprawie) i zaszyto. Żeby sprawdzić, czy ściana jest szczelna, anestezjolog miał jakimś płynem wypełnić pęcherzem. I znów było wesoło:
Doc. C.: Wypełniaj wodą
Dr O.: Barwnikiem. Co pan zobaczysz jak pan wodą wypełnisz?
Doc. C.: Wodą! Zobaczę.
Dr O. : Barwnikiem! Nic docent nie zobaczy!
Doc. C.: Wodą! Oszczędzać trzeba!

(Doktorowi O. udało się w końcu przekonać docenta, że barwnik tani jest i można pozwolić sobie na taki luksus. )
Panią czeka 3 tygodnie cewnikowania i problemy z trzymaniem moczu do końca życia :/

Akt IV - Status post operationem
Zaraz po zabiegach poszłam do K. i D. Biedni musieli przez 45 minut wysłuchiwać moich opowieści i patrzeć na ogłupiały wyraz szczęścia na mojej twarzy.
Stan ogłupienia trwa. Oprócz tego nie mogę podnieść zbyt wysoko rąk ani całkowicie ich wyprostować. Nie zmienia to faktu, że poziom endorfin w moim organizmie nie był tak wysoki od baaardzo długiego czasu.
Pozwolę sobie jeszcze na coś, co zwykle zarezerwowane jest dla Kq., ale nie mogę się powstrzymać…Zacytuję.
“You practice on cadavers, you observe and you think you know what you’re going to feel like standing over that table… but… that was such a high. I don’t know why anybody does drugs.”

piątek, lipca 22, 2005

Mój pierwszy raz

Zdarzyło się to 21lipca 2005 roku. Znudzeni rannym dyżurem, siedzeniem na parapecie, piciem wody w dyżurce i udawaniem ciężko zajętych, popuściliśmy z T. cugli wyobraźni. Sztachnięcie się czystym tlenem z maski, założenie cewnika zewnątrzoponowego, spróbowanie jednego z leków zamkniętych w sejfie i wreszcie… TO. Coś co każdy student medycyny chce zrobić. My, dzieci z bloku operacyjnego, jesteśmy w ogóle pozbawieni takich przyjemności. Pobranie krwi to najwyższy zaszczyt, jaki może nas spotkać, ale ze względu na słabe i kruche żyły pacjentów jest to zaszczyt, który spotyka nas niezwykle rzadko. Zaczęliśmy więc snuć dzikie rozważania, jakby to ładnie i zwinnie zawinąć trochę sprzętu. Poza tym, nuda dawała się coraz bardziej we znaki. Przygotowaliśmy, co prawda, pacjenta do operacji, T. potrzymał pacjenta podczas znieczulenia podpajęczynówkowego* i nawet zapowiadało się ciekawie, ale właśnie wtedy poczuliśmy koszmarny głód… Eee, no dobra, ja poczułam głód, a T. jako dżentelmen przytaknął mi i załatwił nam przerwę:)

Ja, jak to ja, widząc przed sobą perspektywę jedzenia zapomniałam o Bożym świecie a także o naszych dzikich pomysłach. T. jednak nie stracił zimnej krwi i, po wyjściu z bloku, z tajemniczą miną pokazał mi zawartość swojej kieszeni. Był w niej sprzęt do TEGO. Zaplanowaliśmy wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. Mieliśmy spotkać się u mnie i TO zrobić.

Wróciliśmy na blok, pokręciliśmy się trochę, znów udając zawalonych robotą i w końcu puszczono nas do domu. Po odebraniu indeksu T. na anatomii, T. ze swym nieodpartym urokiem osobistym stwierdził, że ma ochotę napić się piwa, ale w towarzystwie:) Nie mogłam odmówić.. Poszliśmy do knajpki pod dość ciekawą nazwą „Nowy kuzyn”. Tam, przy nostalgicznej muzyce Sade i przytłumionym świetle, T. zaproponował zrobienie TEGO. Początkowo bardzo się opierałam. Że warunki nie te, że światło za słabe i w ogóle jak to w knajpie. Jednak pod wpływem rozczarowanego i prawie karcącego spojrzenia mojego kolegi, zmieniłam zdanie. Wyciągnęliśmy niezbędny sprzęt i przystąpiliśmy do dzieła. Zrobiłam TO.

Założyłam wenflon.

* Wiem co to zespół popodpajęczynówkowy. Może się zdarzyć, jeśli zostanie naruszona opona (chyba miękka, ale nie jestem pewna – sprawdziłabym, ale neta nie mam :(((( ), bądź to przez anestezjologa bądź przez samego pacjenta, jeżeli będzie wyginał kręgosłup – wystarczy podnoszenie głowy. Konsekwencje są bardzo przykre – bóle głowy mogą utrzymywać się nawet pół roku, a ponoć jest to tylko jeden z objawów tego zespołu. Co do innych objawów, pani oddziałowa nie udzieliła nam żadnych informacji.)


wtorek, lipca 19, 2005

Nocny dyżur

Cisza. Spokój. Pacjenci spią, pielęgniarki oglądają film a ja siedzę sama w dyżurce dla palących (nie palę) i piszę posta. Nocne przemyslenia są jednak niezwykle dołujące i nie zamierzam ich publikować na blogu, który z założenia miał być blogiem rozrywkowym.
Przyjechała do mnie moja dobra koleżanka (fajna Fanka zresztą:P). Zdawała dzis na anglistykę. Dowiedziałam się od niej wielu ciekawych rzeczy. Snując wczoraj opowiesci o parapetówie (a raczej o tej jej częsci, na ktorej byłam) zamysliłam się w pewnym momencie i podzieliłam się z Justynką moją refleksją, że nie wyobrażam jej sobie pijanej. Justynka również popadła w nastrój zadumy i po chwili oznajmiła mi "Ja sobie Ciebie bez problemu potrafię wyobrazić pijaną". Pozostawiam to bez komentarza.
Dzis z kolei rozgorzała między nami dyskusja na bardzo głęboki temat. Mianowicie, "jakie to my grube jestesmy". Dyskusja toczyła się przy paluszkach, ciastkach i Fancie a Tinka zakończyła ją jednym ze swoich powalających tekstów: "Ja to strasznie gruba jestem. Jak kobieta w ciązy. Tylko rozdartego krocza nie mam. Chociaż... to chyba juz po ciąży ma się rozdarte krocze, nie?"
I tym pogodnym akcentem zakończę nocnego posta:P Idę sprawdzić czy nie ma czegos do roboty i powracam do moich nostalgicznych refleksji

poniedziałek, lipca 18, 2005

Ymprezzza

Czuję się w obowiązku poinformować Szanownych Blogowiczów, że dnia 16 lipca 2005 roku odbyła się przy alei jednego z wielkich poetów parapetówa, której bilans przedstawia się następująco:
1. Było 12 osób - wszystkim bardzo gorąco dziękuję za przybycie:****************
2. Pchła otrzymała:
a. pięknego beniaminka/futę czy jak to tam się nazywa w jeszcze piękniejszej doniczce, która zdobywana była 6 godzin
b. dwie śliczne filiżanki do kawy
c. słodkie świeczki serduszka ;-)
d. wino czerwone wytrawne, wino czerwone półwytrawne, wino białe półsłodkie, żubrówkę, wódkę :D
3. Bawiono się od godziny 17 do 5 nad ranem (czyli… 12 godzin :D)
4. 8 osób nocowało u Pchły i usiłowało przysnąć*
*4 osoby są w stanie wygodnie się zmieścić na mojej kanapie, przy pięciu robi się znacznie za ciasno (badania kliniczne przeprowadzone in vivo:
Kqba - tymczasowy przykurcz mięśni jednej strony ciała,
D. - trauma związana z ciągłym spadaniem z sofy,
Pchła - osłabienie motoryki kończyny dolnej lewej)
3 osoby mieszczą się na materacu Melona (ostatecznie i tak spał tam sam jeden Sławek, którego chrapanie wygoniło Kalinę na moją kanapę a G. do domu :P)
5. Wypito ok. 4 l wódki, 2 butelki wina i 1/3 butelki żubrówki
6. Wypalono nieskończoną liczbę papierosów
7. Stłuczono 2 kieliszki
8. Zjedzono nieokreśloną liczbę chipsów, paluszków, krakersów oraz 3 pizze Gigant ([kryptoreklama]polecam pizzerię Etna, tel. 126385520[/kryptoreklama])
9. Na 4 godziny z mieszkania znikła gospodyni. Serdecznie przepraszam za to niewybaczalne faux pas i, mimo wszystko, liczę na wyrozumiałość.
10. n - razy (gdzie n dąży do nieskończoności) doprowadzono do szału panią Wróblową (przy okazji, była jedyną osobą, która „słyszała” hałasy - pozostali sąsiedzi nawet nie wiedzieli, że cokolwiek się u mnie dzieje)
O wrażenia z imprezy proszę mnie nie pytać. Oczywiście, że z mojego punktu widzenia było super, ale w tym temacie najbardziej kompetentni są przybyli goście :)
Jeszcze raz wszystkim dziękuje za to, że byli i że (chyba) dobrze się bawili. Specjalnie zaś dziękuję D., A., Kqbie i Melonowi za pomoc w przygotowaniu imprezy (włącznie z zaopatrzeniem:) ) a także za olbrzymi wkład w doprowadzenie mojego mieszkania do stanu używalności. G. dziękuję za… sama wiesz za co, G. :*******

Info z ostatniej chwili: Do pani Wróblowej niedługo zawita pan dzielnicowy uciąć sobie z nią miłą pogawędkę :>

PS(20.07) Ponieważ G. była na całej imprezie, wydaje mi się słuszne zamieścić w tym poscie jej podsumowanie:
"... do końca życia zapamiętam:
1. spacer z A. :**** (dziękuję za pomoc w nagłej potrzebie :*)
2. monar na podłodze w kuchni
3. zapitkę w misce na zupę
4. wróblową - pozdrowienia dla tej pani!
5. jajko
6. spiewy tercetu egzotycznego : 'T., S., Marek' :D
7. żuli przed bramą*, podczas wyprawy do oczka :D"

* adnotacja Pchły: w pierwszej wersji były "menele". Poza tym, chyba rzeczywiscie wyglądalismy podejrzanie, bo gdy jakis sympatyczny pies podszedl do mnie i chcial mnie polizać, jego włascicielka szarpnęła gwałtownie smyczą i warknęła "Idziemy!!". A mina Grr, gdy nas mijała... miodzio... Wyrażała taki gniew i taką odrazę, że mogę się tylko modlić, by się nigdy Grr poważnie nie narazić:P

piątek, lipca 15, 2005

"Strasznie stękają"

I oto minął kolejny dzień w szpitalu… To znaczy, komu minął temu minął. Dla K. i D. trwać będzie jeszcze jakieś 15 godzin (piszę ten tekst po 22). Szczerze mówiąc, boję się jutro iść do nich z wałówą, bo nie wiem w jakim stanie ich ujrzę. Mam nadzieję tylko, że zregenerują się do soboty, kiedy to oblewać będziemy pchle cztery kąty.

Pochwalić się muszę, że dziś nie tylko ja popełniałam głupoty. W sumie to żaden powód do dumy. Gdyby udał mi się dzień bez żadnego głupstwa… o! to by było coś! Eh… mrzonki… Wracając do bolesnej rzeczywistości:
złamałam igłę, wpuszczając do kroplówki lek. Nie do zapomnienia był zafascynowany wyraz twarzy G., gapiącej się w kroplówkę ze sterczącą złamaną igłą i zastanawiającej się na głos jak ja to zrobiłam, bo jej wyobraźni nie starcza.
po raz n-ty zakaziłam zestaw do kroplówki i musiałam przygotowywać nowy
zrobiłam kilkadziesiąt knebelków, zwanych przeze mnie knedelkami. Przepis jest niezwykle prosty: rozwinąć wilgotny bandaż na ok. 30-40 cm i ułożyć w 3 warstwy, odciąć, zawinąć oba dłuższe brzegi do końca, zawinąć oba krótsze końce do środka, zwinąć, zakleić plastrem, wszystkie ww. czynności powtarzać aż do skończenia się rolki bandaża. Kiedy rolka się skończy wziąć nową i rozpocząć wszystkie czynności od początku. Dodam, że bandaży było około trzydziestu. Informacja dla dociekliwych: knebelki służą do ustabilizowania rurki intubacyjnej w jamie ustnej pacjenta (ale profesjonalnie to napisałam…:P)
odkryłyśmy z G. odbicie ust na monitorze… Nie chcemy wiedzieć co się dzieje w dyżurce, kiedy nas nie ma. Wiemy tylko, że dwie pielęgniarki (tak, to są te dwie zołzy) uwielbiają czatować na interia.pl w pokoju…”Namiętny”.

A teraz wyjaśnię tytuł posta.
Sala wybudzeniowa była dziś pełna. W sensie, było 4 pacjentów. Dwóch na respiratorze, dwóch na masce tlenowej, po ekstubacji. Ekstubacja to zabieg nieprzyjemny, po którym zwykle ma się kilkudniową chrypkę i kaszel. Pacjenci balansowali między snem a pełną świadomością, ale chrypieli i pokasływali.
Weszłyśmy sobie z G. do sali i zaczęłyśmy przeglądać karty chorych wraz z historią choroby. Do jednej z kart doczepiony był woreczek z kamieniem żółciowym, wyciągniętym z usuniętego pęcherzyka żółciowego. Kamyk był DUŻY. Miał wielkość.. bo ja wiem… małego jajka kurzego. Zupełnie niechcący wyrwało mi się: „straszny kamyk”. G. popatrzyła na mnie z niedowierzaniem: „Co? Co powiedziałaś?”. Powtórzyłam. G. dostała konwulsji. Po jakichś pięciu minutach wydobyłam z niej o co chodziło. G. bynajmniej nie usłyszała „straszny ten kamyk”. Grr usłyszała „strasznie stękają”…
Jeśli dodam, że zamiast „spirytus do nacierania” przeczytała „kaktus do nacierania” to zrozumiecie, do jakiego stanu doprowadzają nas dwa 7-godzinne dyżury pod rząd.

P.S. Co do „Sin City”, to chociaż rzeczywiście jakieś 30% filmu miałam zamknięte oczy, to pozostałe 70 pooglądałam z prawdziwą przyjemnością. Pomijam grę wszystkich aktorów z Mickey Rourkiem i Clivem Owenem na czele, genialną muzykę i wspaniale kiczowatą fabułę. Nawet gdyby dźwięk wyłączyli oglądałabym z zainteresowaniem. Te widziane przeze mnie 70% było po prostu ucztą dla oczu. Mniammmm. Czarno-biała konwencja, czerwone usta, czerwone trampki, błękitne oczy i ohydna żółć tego paskudztwa wprasowanego w podłogę…niezapomniane widoki. Z chęcią poszłabym drugi raz :)

czwartek, lipca 14, 2005

Blondynka reloaded

Poddaję się. W sensie - wracam. Nie z własnej woli*, o nie. Za winowajców uważa się:
- K., za całokształt (m.in. za rybki, kręcenie się w kółko i za picie czerwonego… soku oczywiście :P)
- wujka Zdziska, głównie za wierszyk
- jojczące G. i D.
- Galerię Kazimierz, „Sin City” i deszcz - sama nie wiem za co, chyba za wprawienie w nastrój twórczy

* wciąż mam denne samopoczucie i to się pewnie szybko nie zmieni, ale udało mi się zapanować nad nim na czas pisania postów:)

Tytuł posta nie jest wcale od rzeczy. Wiecie ile przez cały tydzień zdążyłam zrobić głupot?? Najwyraźniej moja blondynkowatość jest tak dalece posunięta, że nawet depresja nie potrafi jej pohamować.

Pierwsze primo:
Sławne już klucze. Jak wiadomo, od 12 maja 2005 roku jestem zameldowana w Krakowie. Do 3 lipca b.r. był to meldunek li i jedynie formalny. Od trzeciego mieszkam już „u siebie”. I mam klucze. Od klatki schodowej i od mieszkania. Pewnie większość czytelników bloga zauważyła, że wracam po praktykach „dead beat tired” i jedyne o czym marzę to prysznic i lulanko. Tak tez było w ostatnią niedzielę (może to była sobota, nie wiem, nie pamiętam, dni mi się mieszają). Dotarłam do kamienicy i wyciągnęłam po stosunkowo krótkich poszukiwaniach (patrz drugie primo) klucze. Włożyłam klucz do drzwi od klatki, przekręciłam, otworzyłam i szybko weszłam do środka równocześnie wyciągając klucz z zamka. Nadążacie? Przy wyciąganiu klucza z zamka nie zaprzestałam dość szybkiego ruchu w kierunku mojego mieszkania. W pewnym momencie szarpnęło mną i uświadomiłam sobie, że coś blokuje mi dalsze poruszanie się. Po odrzuceniu możliwości, że ktoś właśnie chce mnie obrabować, a także że podłoga posmarowana została Super Glue, obróciłam się i zobaczyłam, że tym, co mnie trzymało, była moja własna ręka kurczowo trzymająca klucze. Zaintrygowało mnie to co nieco i postanowiłam nie puszczać ww. kluczy i przyjrzeć im się z bliska. Po rozeznaniu się w sytuacji ustaliłam, że klucz pozostał częściowo w zamku, wygiął się pod kątem 90 stopni i w ten oto sposób utrudnił mi dalsze poruszanie się.
Jako istotna.. ekhem… rozumna stwierdziłam, że jeśli chcę dotrzeć do mieszkania to muszę ten felerny klucz wyjąć z zamka. Spróbowałam odgiąć klucz. Miękki materiał to był. Po próbie odgięcia w ręce pozostał mi kikut klucza. Byłam wolna!! Wtedy dotarło do mnie, że właśnie zepsułam zamek od klatki schodowej, bo pozostała w nim druga część klucza.
Zmartwiło mnie to wielce. Widziałam już triumfujące miny moich cÓdownych sONsiadek, rachunek opiewający na kwotę przekraczającą moje obecne możliwości finansowe i, co najgorsze, mnie próbującą skontaktować się z jakimś ślusarzem i tłumaczącą mu co zrobiłam. Człowiek rozsądny na moim miejscu poszedłby z tym problemem do cioci, mieszkającej trzy piętra nade mną, która jest szefem wspólnoty mieszkaniowej (te znajomossssci :>).
Nie zapominajmy jednak, że to byłam JA - Pchła. Co więc mogłam zrobić? Najspokojniej w świecie poszłam do domu i położyłam się spać. O godzinie 20.30 zbudził mnie telefon od rodziców, którym zwierzyłam się z mojego problemu i którzy kazali mi natychmiast pójść do cioci. Ja posłuszna córka jestem i zrobiłam jak kazali. Ciocia, kochana kobieta, była święcie przekonana, że ja dopiero co w ogóle przyszłam ze szpitala i że złamanie klucza nastąpiło kilka minut wcześniej. Radośnie więc powiedziała, żebym się w ogóle tym nie przejmowała, bo zamek i tak już jest zepsuty i że będą go wymieniać. Nie dementowałam tej wersji.
Cała impreza zamiast jakichś 150-200 zł kosztowała mnie złotych 8 - należność za dwa nowe klucze… I niech mi tylko ktoś powie, że głupi nie mają szczęścia :P

Drugie primo
Moja torebka zawiera wszystko to, co torebka zawierać powinna… + jakieś 30 rzeczy, które absolutnie nie powinny się w niej znajdować. W związku z tym, znalezienie kluczy lub telefonu komórkowego zajmuje trochę czasu. Co do kluczy, kuzynka dała mi niedawno tzw. „smycz”, czyli długą tasiemkę, do której można przyłączyć breloczek z kluczami. Dzięki temu, że smycz owa jest długa zwiększa się prawdopodobieństwo trafienia na te nieszczęsne klucze a ich znalezienie trwa tylko kilka, no może kilkanaście, sekund.
Jeśli chodzi o telefon komórkowy to do tej pory nie odkryłam niezawodnego sposobu jak go szybko znaleźć. Skutkuje zapamiętanie dokładnego miejsca, w które się go włożyło. Jednak zwykle nie mam czasu pamiętać, czy wkładałam go do większego przedziału/mniejszego przedziału/kieszonki na suwak/kieszonki na guziczek. W związku z tym i tak zwykle kończy się na tym, że, kiedy dzwoni telefon, ja gorączkowo przetrząsam całą torebkę, po kilku minutach wyciągam z jej czeluści drącą się komórkę i w momencie naciśnięcia zielonej słuchawki dzwoniący delikwent przestaje dzwonić.
Nie wspominam już o takich drobnostkach jak legitymacja studencka, kluczyk od szafki studenckiej, bilet miesięczny czy inne takie.

Trzecie primo… ultimo
Skrót ostatnich kilku dni na polskim odpowiedniku O.R.
1. G. nie potrafi otwierać ampułek z lekami. Ostatnio doprowadziła się do mini-krowotoku. Biedne dziecko ma już uraz, ale ja wierzę, że się nauczy, że ampułki nie gryzą i że można je otworzyć bez robienia sobie krzywdy :P
2. Nie rozumiem poleceń słownych. Pielęgniarka, patrząc na 100 ml soli fizjologicznej kazała mi podłączyć tzw. PWE (roztwór Ringera, czyli jony potasu, sodu i magnezu w jakichś tam proporcjach - nie pomnę jakich). Ja podłączyłam 100 ml soli*. Siostra Aneta śmiała się przez jakieś 15 minut.

* proszę się nie obawiać, solą fizjologiczną we wlewie dożylnym krzywdy zrobić nie można.

3. W niedzielę był ostry dyżur. Przywieźli nam chłopaka z zapaleniem wyrostka robaczkowego. Siostra Aneta powiedziała, że będę mogła założyć wenflon. I co? I g… Zaraz po moim wejściu na salę przygotowawczą chłopak rzucił na mnie okiem i oświadczył stanowczo, że on „pani praktykantce” nie pozwoli nic zrobić. Co prawda i tak się okazało, że wenflon miał już założony, ale i tak poważnie zaczęłam się zastanawiać, czy mój brak pojęcia aż tak rzuca się w oczy;-)
4. G. załapała się na imieniny mamy T. i na kremówkę. Z tego co zrozumiałam impreza odbywała się w bliskim sąsiedztwie sali endoskopowej :P
5. Od wczoraj jest niezła maniana z gościem, który oparzył sobie przełyk… bimbrem własnej roboty. Widziałam ten przełyk. Nie było śluzówki, zamiast niej było coś żółtoczarnego. Jeden z anestezjologów, jak to zobaczył, powiedział: „Idę się napić”
6. Dwie osoby, które miały mieć wycinany ogon i trzon trzustki (rozpoznanie: tumor pancreati) zostały zaszyte bez wycięcia czegokolwiek. Miały przerzuty do wątroby, jelita, krezki jelita i otrzewnej. Rzeźnik prawie płakał, jak mówił, że nic się nie da zrobić:/
7. O przejściach Kqby i D. można poczytać wiadomo gdzie ( a jak niewiadomo to proszę kliknąć na pierwszy odnośnik pod zakładką „Inne blogi”)

Myślę, że wystarczy na dziś. Już widzę ten triumfująco-ironiczny uśmiech K., gdy zobaczy nowego posta; doczekać się też nie mogę komentarza wujka Zdziska:) Mile widziany byłby jakiś wierszyk…

piątek, lipca 08, 2005

Na wariackich papierach

Coraz bardziej lubię mój oddział. Chyba przede wszystkim za to, że praca na nim nie przypomina typowych praktyk pielęgniarskich. Co prawda coś zaczynamy już robić, jednak wciąż wygląda mi to bardziej na zajęcia pt. „Obserwacja zabiegów chirurgicznych i przygotowanie do pracy w zawodzie lekarza”.

Dziś byłyśmy z G. edukowane w zakresie feminizmu lekarskiego, oglądałyśmy dwie operacje, woziłyśmy paczki z solą fizjologiczną i uczyłyśmy się przygotowywać kroplówki. Ale może po kolei…
Z samego rana zostałam dwukrotnie opierniczona przez panią oddziałową. Najpierw za to, że przyszłam na 7.30 a nie na 7.00 (choć wcześniej mówiła, że można przychodzić nawet na 8…) następnie zaś za brak maski na pyszczku na terenie sali zabiegowej (chciałam tę maseczkę założyć, ale towarzyszący mi starszy pielęgniarz powiedział, że „nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu”… W 5 minut później pojawiła się oddziałowa i obydwoje oberwaliśmy)

Pierwszą operacją była mastektomia nieradykalna, tzn. wycięcie piersi, ale bez usuwania leżących pod nią mięśni i okolicznych węzłów chłonnych. Przy okazji pojawiły się też problemy z intubacją, które próbowało rozwiązać trzech anestezjologów. Niesamowite jest to jak ci ludzie ze sobą współpracują*. Nie ma obawy przed ośmieszeniem, a poproszenie kolegi/koleżanki po fachu jest absolutnie naturalne.

* dotyczy anestezjologów i pielęgniarek.

Z kolei w innej sali było przeprowadzana resekcja wpustu żołądka z końcową częścią przełyku z powodu nowotworu. Tu było znacznie ciekawiej. Po pierwsze dlatego, że mastektomię nieradykalną można streścić w słowach: „ nóż, koagulacja, szczypce, koagulacja, nóż…”
Po drugie dlatego, że resekcję prowadził Rzeźnik. W ogóle zespół był dość ciekawy, bo składał się z feministycznej pani anestezjolog, dwóch stażystów, doc. Cz. i własnie Rzeźnika. Tu przedstawię sytuację odmalowaną mi barwnie przez G. Otóż, jeden ze stażystów miał za zadanie rozwiesić chusty chirurgiczne i nie zrobił tego tak, jak Rzeźnik sobie życzył. Oczywiście mu się dostało. Docent Cz. chciał ułagodzić Rzeźnika - „Panie kolego, nie trzeba tak się złościć na młodzież. W końcu to nasza przyszłość”. Rzeźnik zmierzył wzrokiem biednego stażystę i odparł: „Ten pan nie jest niczyją przyszłością”.
Po zrobieniu najważniejszego, czyli po wycięciu części żołądka, Rzeźnik poszedł sobie a zastąpił go jakiś wyjątkowo nadreaktywny chirurg. Już pod sam koniec operacji zaczął wyzłaszczać się na Bogu ducha winną panią anestezjolog (chodziło chyba o sondę żołądkową) i nazwał ją głupią. Przypominam, że pani anestezjolog jest feministką. Wściekła się i generalnie zrobiła się baaardzo miła atmosfera. Nadreaktywnemu nie wystarczyło jednak wkurzyć anestezjolog. Postanowił zadrzeć z docentem. Zapomniał chyba jednak, że docent to bardzo opanowany człowiek. Gdy Nadreaktywny znowu otworzył paszczę, docent zupełnie niewzruszony rzekł: ” Synku nie denerwuj się tak, bo Ci zaszkodzi”. Wtedy właśnie zrozumiałam, że uwielbiam docenta Cz.
Nie wspomniałam jeszcze, że ten zjechany stażysta był bardzo przystojny. To znaczy w trakcie operacji wiedziała o tym tylko G., ponieważ widziała go bez maseczki. Nie omieszkała mi tego powiedziec zaraz po moim wejściu na salę operacyjną. Do końca zabiegu walczyłam z dziką pokusą, by ściągnąć stażyście maseczkę z twarzy tylko po to, by sprawdzić prawdziwość słów G. Powstrzymałam się jednak. Już po zakończeniu operacji, kiedy moja ciekawość sięgała zenitu poproszono nas o przywiezienie łóżka, żeby przenieść chorego. Stałyśmy sobie przy tym łóżku, które cały czas nam odjeżdżało i w końcu wpadłyśmy na genialny pomysł, żeby zablokować kółka. Niestety, wpadłyśmy na ten pomysł w tym samym czasie, a że równocześnie byłyśmy zajęte zerkaniem na przystojnego chirurga, to niestety nasza podzielność uwagi była, że tak powiem, znacznie upośledzona. Nasze głowy spotkały się mniej więcej w połowie drogi do hamulca a ich spotkaniu towarzyszył charakterystyczny dźwięk… Nie muszę dodawać, że zwróciłyśmy uwagę przystojniaka, który od tej pory zerkał na nas z powątpiewaniem, czy jesteśmy całkowicie zdrowe psychicznie (tym bardziej, że zaczęłyśmy się śmiać jak głupie).

[Fragment, który może się nie spodobać facetom]
Co do feminizmu, dowiedziałyśmy się, że na „białej chirurgii” są tylko cztery kobiety chirurdzy i że ich dojście do tego zawodu to droga przez piekło. Ja absolutnie za feministkę się nie uważam, ale zgadzam się z panią anestezjolog, że to nie brak jakichś szczególnych cech charakteru utrudnia nam specjalizację w tym kierunku (w wolnym cytacie pani doktor: Nasza wyobraźnia, cierpliwość i zdolność do analizowania problemów to co? Zjadł pies?), tylko zwykły męski szowinizm. Osobiście go odczułam, przebywając na oddziale li i jedynie 4 dni. Najgorsze jest to, że niewiele można zrobić, żeby to zmienić. I trzeba podjąć decyzję, czy odpuścić, czy zrezygnować ze wszystkiego innego i poświęcić się chirurgii. Smutne to trochę, bo faceci takich wyborów nie muszą dokonywać.
[Koniec fragmentu, który mógł się nie spodobać facetom, ale musiałam się gdzieś wyżalić :P]

Po tych dwóch, jakże interesujących zabiegach wróciłyśmy na salę wybudzeniową. Najpierw uczyłyśmy się przygotowywać kroplówki. Pielęgniarki miały ubaw a ja męczyłam się jak głupia, żeby zrobić porządne jeziorko i odpowietrzyć dren. Po zakończeniu tej jakże skomplikowanej procedury miałam ręce mokre od soli fizjologicznej, z 500 ml roztworu zostało 450 a jeziorko przypominało raczej morze.
Dalej było jeszcze weselej, bo przywiozłyśmy zapas kroplówek. Wspomnę, że jedna paczka zawiera 10 kroplówek po 500 ml. Paczek było ok. 60. Najweselej się jednak zrobiło, gdy po ułożeniu tych paczek w równe stosy okazało się, że musimy je poprzekładać tak, by w każdej „kolumnie” był tylko jeden rodzaj kroplówki. Kiedy wreszcie wyszłam ze szpitala, czułam się jak po godzinnym treningu na siłowni i jedyne o czym marzyłam to zimna woda mineralna i wygodne łóżko.

Jest godzina 23, oczy mi się kleją a w głowie kołacze mi się myśl, że jutro znów pobudka o 5.30 i zabawa w pielęgniarkę tym razem do godziny 20.

PS Dzis udało mi się dorwać do komputera służbowego, ale ciiii.....

środa, lipca 06, 2005

„Daleko od noszy” in real, part 1

Szpital to niezwykle ciekawe miejsce. Od strony personelu rzecz jasna. Obowiązują w nim niezrozumiałe zasady, ludzie wykazują znaczne psychiczne odchylenia od normy a życie towarzyskie kwitnie.

Jak już wspominałam, każą nam przebierać się w zielone sukienki (dostałam bawełnianą sukienkę!! I wcale nie jest dużo za duża :D) zakładać zielone czepki i bajeranckie maski, kiedy wchodzimy na salę operacyjną. Wszystko oczywiście po to, by zachować sterylność. Należy wiedzieć, że blok operacyjny na Kopernika 40 jest dwupoziomowy. Zdarza się czasem, że trzeba przejść z jednego piętra na drugi, to po pacjenta, po łóżko czy też po jakiś sprzęt. Dojście do obu pięter jest podwójne – tzn. można się dostać przez przejście wewnętrzne „sterylne” lub zewnętrzne. Wszystko byłoby wspaniale, gdyby nie fakt, że korytarz przejścia wewnętrznego od korytarza zewnętrznego oddzielony jest… niskim płotkiem. Zastanawiam się czy dokonano jakichś nowych odkryć i bakterie wiedzą, że poza płotek przechodzić im nie wolno…

Przyfarciło się wczoraj naszemu koledze T. Asystował przy operacji a jeden z chirurgów pozwolił mu nawet zszyć skórę:) Info dla medyków: zrobiono przetokę czczo-poprzeczniczą z powodu skrzepu w tętnicy krezkowej górnej. Z tego co się dowiedzieliśmy, umieralność w takich przypadkach wynosi ok. 90%, więc ten pacjent zbyt dużych szans na przeżycie nie miał :/. Przy stole operacyjnym jednak smutno bynajmniej nie było. Cytatem dnia były słowa jednego z operatorów do T.: „ Pan sobie stanie tu przy chuście i położy na niej obie ręce. Od razu się panu lepiej zrobi”.

Byłam też świadkiem ekspresowej laparoskopii i wycięcia pęcherzyka żółciowego. Trwała ona całe 20 minut od chwili uśpienia pacjenta do ściągnięcia maseczki przez chirurga. A wszystko dlatego, że cały zespół kończył już zmianę i wszyscy chcieli wyjść… Proszę oczywiście nie myśleć, że chcę kompromitować polską służbę zdrowia. Cały zabieg przebiegł bez żadnych problemów i nie było żadnych komplikacji. Chylę czoła przed taką zręcznością, doświadczeniem i szybkością:)

Dziś z kolei nie działo się nic. Środa jest u nas dniem bezzabiegowym i jedyni pacjenci to ci, którzy zostali z dnia poprzedniego lub z kolonoskopii. Wynudziłam się jak mops i przez 6,5 godzin łaziłam bez celu, z małą przerwą na przygotowanie dwóch kroplówek, przewiezienie łóżek lub zaprowadzenie pacjentów na oddziały. W końcu oddziałowa się nade mną zlitowała i puściła mnie do domu wcześniej.

Maggie, ja wcale nie narzekam!! Do zielonego koloru się przyzwyczaiłam, ciepełko na sali operacyjnej jest nawet do wytrzymania ciepełko te dyżury to na własną prośbę sobie załatwiłam. Pozdrów Pawła:)

Krzyś, oczywiście doceniam Twoją silną wolę:) A komentarze proszę nadal dostarczać mi na dyskietce – jeśli zajdzie potrzeba, będę na nie odpowiadała w postach :)

poniedziałek, lipca 04, 2005

Praktykę pielęgniarską czas zacząć

O 7. rano zbiórka pod kliniką. Wszyscy są ciężko przestraszeni.

Ok. godziny 8 zostaliśmy rozdzieleni po różnych oddziałach. Dzięki mamie T. trafiliśmy w trójkę (T., G. i ja) na zabiegówkę. D. i Kqba poszli na chemioterapię, gdzie cały dzień zakładają kroplówki i uczą się… historii I kliniki Chirurgii CMUJ (Kqba, jak Ci się będzie chciało to wyjaśnij o co chodzi :P). Z tego co wiem, bardzo im się podobało:)

Pozostałym dostały się

a) oddział z pacjentami leżącymi baaardzo długo, gdzie jątrzące się rany, odleżyny etc są chlebem powszednim

b) oddział nr 1 i 2, który prawie niczym nie różni się od interny. Rozbroiła mnie jedna panna z tegoż oddziału, która patrzyła na nas wzrokiem Zazdroszczę-Wam-Ale-I-Tak-Wami-Gardzę a na pytanie jak mija pierwszy dzień praktyk odparła: ”Karty, pacjenci, nic ciekawego”

Nasza trójka została zaprowadzona do śluzy, gdzie musieliśmy się przebrać ze zgrabnych białych fartuchów. Dostałam ubranko… Śliczne, niebieskie, papierowe i o 3 rozmiary za duże ubranko aseptyczne. Dostaliśmy również czepki, w których wyglądałyśmy z G. jak panie sprzedające na Kleparzu, a także maski, które wg G. śmierdziały rybą. Oczywiście najbardziej profesjonalnie wyglądał T., który dostał ubranko jak szyte na miarę (acz papierowe i równie beznadziejne jak moje. G. szczęściara dostała przydużą, ale za to bawełnianą sukienkę). Zabronione nam zostało jedzenie i picie na terenie oddziału ( z wyjątkiem dyżurki)* i rozpisano nam dyżury. Ponieważ lubię komplikować sobie życie i chciałam tydzień wcześniej skończyć te praktyki, więc mam teraz cztery razy 14-godzinne dyżury i 3 razy nocki.

* w kilka godzin po wygłoszeniu tego zakazu pani pielęgniarka wsuwała bułkę na sali wybudzeniowej..

Do godziny 10.30 zdążono nam pokazać salę przedzabiegową, salę wybudzeniową, salę operacyjną i zawartość wszystkich szuflad na terenie wyżej wymienionych(m.in. strzykawki w różnych rozmiarach, igły, kręciołki, rurki do intubacji, zestawy do kroplówki z siateczką i bez siateczki, glukometr, pulsoksymetr..) Rzecz jasna po tej krótkiej wycieczce mieliśmy mętlik w głowie i niewiele pamiętaliśmy. Dalej było jeszcze fajniej, bo przyjechał niezwykle sympatyczny starszy pan na operację. Dwa lata leczył się na raka prostaty i dopiero teraz okazało się, że ma raka odbytnicy, który już przerzutował do okrężnicy. [Info niezrozumiałe dla niemedyków: przerzuty były w okolicy zgięcia wątrobowego, a jak wiadomo stąd do wątroby niestety daleko nie jest:/].Niesamowite jest skąd tacy ludzie biorą pogodę ducha i spokój. Pan powitał nas z uśmiechem, w ogóle się nie niecierpliwił i w ogóle nie okazywał zdenerwowania.

Zobaczyłam jak podaje się domięśniowo tajemniczą substancję o równie tajemniczej nazwie: premedykacja, a która jest po prostu „głupim Jasiem”. Nazwa godna zapamiętania, bo okazuje się, że jest jedyną dopuszczalną nazwą wg norm szpitalnych, pielęgniarskich czy jakby ich tam nie nazwać, Widziałam też znieczulenie zewnątrzoponowe, dzięki czemu upewniłam się, że anestezjologiem nie będę. Przebicie się przez warstwę mieśni, więzadła kręgosłupa (czy to były więz. żółte??) i dotarcie do opony twardej bez przebijania jej i, co jeszcze ważniejsze, bez uszkodzenia rdzenia kręgowego wydaje mi się rzeczą nieosiągalną.

Sala operacyjna zawsze wydawała mi się większa i jakoś tak… bardziej odizolowana od reszty świata. Tymczasem można łazić tam i z powrotem do i z sali a jedyne na co trzeba uważać to to, by nie dotykać wszystkich ludzi w rękawiczkach i takich śmiesznych chustach na głowie:) Ciepło tam jest bardzo, sala jest mała i generalnie podziwiam operatorów, którzy w 3 warstwach ubrań i dwóch parach rękawiczkach są w stanie całkiem żwawo się ruszać i operować. Ciekawa jestem czy tego się można nauczyć.. Dla dziewczyn marzących o zawodzie chirurga: widziałam tam chyba z 6 czy 7 operatorów i jedną, słownie jedną, młodą panią chirurg.

Wyszliśmy stamtąd przed 13. Jest godzina 21 a ja najchętniej poszłabym spać, choć tak między Bogiem a prawdą wcale dużo dziś nie zrobiłam. Jutro mamy uczyć się podawania kroplówek i zakładania wenflonów ( a wiecie, że profesjonalnie to się „kaniula” nazywa?) Coś mi się wydaje, że ciekawie będzie…

niedziela, lipca 03, 2005

Telegram z lini ognia

Bitwa wygrana. Stop. Pokonane zostały wojska kurzu, pyłu i brudu. Stop. Z Cifem, Sidoluxem i Mr Propperem okazały się bez szans. Stop. Wróg opuścił teren kuchni, łazienki i pokoju. Stop. Niedobitki zostaną łatwo pokonane w przeciągu najbliższego tygodnia. Stop. Zdobyte ziemie zostały szybko zasiedlone, jednak wciąż brakuje rolet i listew podłogowych. Stop. Brak ofiar śmiertelnych. Stop. Głównodowodzący M. i T. są na skraju załamania psychicznego i zażądali natychmiastowego opuszczenia terenu bitwy. Stop.

Szeregowiec Aleksandra zostanie uhonorowana Medalem dla Wytrwałych za pomoc w walkach i za cierpliwość dla Głównodowodzących i dla szeregowca Pchły. Stop. Szeregowiec Pchła jak zwykle wykazał się totalnym brakiem orientacji w terenie* i jedyne do czego się nadawał to mycie drzwi i układanie książek. Stop. Mimo, że najgłupszy z całego oddziału, pozostał na terenie wygranej bitwy i zamierza tu pozostać na czas nieokreślony. Stop. Pytania na temat Londynu szeregowiec Pchła uznaje za bezzasadne, bo jak twierdzi „co się odwlecze to nie uciecze”, a Kraków też ładne miasto jest :P

* adnotacja szeregowca Pchły: Co ja poradzę, że te podłokietniki do krzesła jakieś takie powyginane dziwnie były?! Tylko dlatego pomyliłam je sobie i założyłam na odwrót… Poza tym krzesło nabrało charakteru dzięki temu. Tata jednak nie podzielał mojego zdania i kazał mi te podłokietniki zakładać raz jeszcze. Za to karnisz sama wybrałam!! Wcale taka całkiem nieużyta nie jestem... Chyba…